Nowe Horyzonty + American 2020
Opinie o filmach, które zobaczyłem online na festiwalu Nowe Horyzonty 2020 połączone z AFF.
Pierwsza krowa ("First Cow", 2019)
Wszystko jest w tym filmie takie niezobowiązujące – rozmowy, znajomości, cały film. Czasy dzikiego zachodu, ludzie wędrują z miasta do miasta – tak nasi bohaterowie się spotykają. A potem znowu się spotkają. Nawiązują znajomość i zaczynają razem wędrować. Trafiają na krowę, od której biorą mleko i pieką ciasteczka, a te zyskują popularność. W tym pewnej ważnej osobistości. Czy to furtka do lepszego życia?
To serio sympatyczny obraz, ale trzeba przyznać: nic się w nim nie dzieje. Scenarzysta nie ma pojęcia, jak przejść do czegoś, więc kręci swoimi bohaterami i udaje, że upływ czasu to postęp w czymkolwiek. Plus widać, że kobieta reżyserowała. W barze bójka i przenosi się na ulicę, a my zostajemy w środku pilnować dziecko. Rozwój historii jest koślawy, zachowanie bohaterów delikatnie mówiąc mogłoby być lepsze, sporo filmu jest do wycięcia, ale równocześnie jest tak niewinny, że szkoda go ganić wprost. Niech on już sobie taki będzie. To w końcu nie jest tak, że nic z seansu nie zapamiętam…
Bohaterowie Na południe od Brazos pewnie turlają się ze śmiechu na myśl, że na Dzikim Zachodzie można by wyżyć z pieczenia pączków.
Ratusz ("City Hall", 2020)
Podoba mi się, jak ludzie słuchają się nawzajem. Czuć skalę pracy w rządzie, na ile stron muszą tam równocześnie patrzeć.
Ten dokument trwa 4,5 godziny i oglądam w tym czasie, jak przemawiają na jakimś zebraniu. W tym czasie lecą głównie ogólniki: musimy być tacy i tacy, nasz cel jest osiągalny, jeśli damy z siebie wszystko. Potem chłop chodzi po gospodarstwie w trakcie budowy i zadaje pytania: a co będzie tutaj? I ktoś mu odpowiada. Potem na ulicy chłop przemawia do pielęgniarek, że jak był mały, to leżał w szpitalu i pielęgniarki się nim opiekowały (pielęgniarki wokół klaszczą). Potem coś na cześć weteranów i chłop opowiada: „Mój wujek walczył w pierwszej wojnie światowej, dziękuję wam za wasze poświęcenie”. Ogólnie czuję się, jakbym miał w tle włączony całodobowy program informacyjny. Przemowy, parady, zebrania.
Nie jest nam przedstawiany kontekst czy dana sytuacja. Jesteśmy pokoju, gdzie coś się dzieje. Rzadko nawet miałem poczucie, że przed wejściem z kamerą osoby w danym pokoju usłyszały chociaż jakąś instrukcję. Są sobą, czasem tylko poddenerwowani obecnością kamery. Nie jest to w większości bezstronny dokument, jest tu wyraźna sympatia wokół postaci burmistrza, ale nie chodzi tylko o to. Wyraźne to jest choćby w „scenie”, gdzie podniesiona jest kwestia „60 centów na dolarze” (nie wiem nawet, jak to przetłumaczyć na polski poprawnie – ogólnie chodzi o to, że było/jest przekonanie, że faceci zarabiają więcej od kobiet, bo ktoś policzył ile w tym samym okresie [np. rok] zarabia jedna i druga płeć, ale nie wziął pod uwagę choćby różnych prac czy ilości przepracowanych godzin), co mnie wydawało się już definitywnie zamkniętą kwestią w 2016 roku, a tutaj normalnie jest zebranie, że latynoska kobieta zarabia mniej od białego faceta i jest przemawianie do kobiet, co robić w tej sytuacji. Wtedy poczułem się, jakbym oglądał serię TED Talków.
„Ratusz” to dokument bardziej do doceniania za realizm czy dokładność, niż taki, który faktycznie dobrze się ogląda.
Vitalina Varela (2019)
Kino obrazów przywołujących mi na myśl „Śmierć Sokratesa”. Tutaj nie przeżywa się fabuły, tutaj przeżywa się obrazy.
Historia skupia się wokół motywu powrotu do domu po długiej nieobecności na pogrzeb męża, ten jednak odbył się pod jej nieobecność. Kobieta słyszy, że się spóźniła i ma zawrócić, tutaj nic dla niej nie ma. I to wyznacza kierunek dla całej projekcji. Tu nie chodzi o rozwój fabuły, tylko bycie otoczonymi przez kolejne kadry: ludzie stojący w miejscu, palący papierosy, siedzący i patrzący w dal, jakby czekali na coś. Mrok zasłaniający drugi koniec ulicy. Mrok jest naprawdę czarny, światło ostro rysuje kontury, połowa ujęć wygląda jak renesansowe obrazy – wtedy kadr można by zatrzymać i powiesić na ścianie, dać podtytuł w stylu: „Kobieta, która się spóźniła” i stać przed czymś takim 20 minut. Albo i więcej, zastanawiając się nad wszystkimi elementami i co one znaczą. Tak się powinno oglądać ten film.
Nie jest to kino dla każdego: rozkład scen jest chaotyczny i często brakuje związku przyczynowo-skutkowego, nie ma tutaj klasycznej opowieści o bohaterze albo opowiadania historii, a ładunek emocjonalny… Chyba lepiej nawet o nim nie pisać (naprawdę wielkim podsumowaniem jest budowa domu?). Widzieliśmy już takie produkcje, były one też lepsze, ale Costa podchodzi do tego po swojemu. Jego spojrzenie jest unikatowe i warte doświadczenia samemu. Tutaj nie przeżywa się fabuły, tutaj przeżywa się obrazy.
David Byrne: American Utopia (2020)
Purpurowe morze (2020)
Być na Nowych Horyzontach i nie obejrzeć takiego filmu, to jak pójść do burdelu i nie zamordować prostytutki. Zmarnowana okazja!
Kamera na nadgarstku i oglądamy, jak kobieta w pontonie jest… No jest w pontonie, woda wokół pluska, nic nie widać i z opisu wiemy, że chyba jest właśnie ratowana, bo to uchodźczyni czy coś w tym stylu. A widz po kilku sekundach jest totalnie zdrętwiały, otępiały i obojętny na to, co widzi. Bo nic nie widzi. Z OFFU powoli narratorka tylko coś gada, od czasu do czasu dosłownie, ale to tylko wspomaga bycie „numb”.
Last Out (2020)
Moje serce bije tylko, gdy mu każesz ("My Heart Can't Beat Unless You Tell It To", 2020)
Reżyser, żegnając babcię w hospicjum zapragnął opowiedzieć o tym, co robimy dla bliskich. Wymyślił więc historię o rodzeństwie, gdzie jedna osoba jest wampirem: a przynajmniej w takim sensie, że nie może wyjść z domu i potrzebuje wypić krwi, aby przeżyć. Więc brat z siostrą zdobywają tę krew.
Niewiele się dzieje w tym filmie i nie ma tu wiele niespodzianek. Znowu oglądamy historię, w której ktoś jest zamknięty w domu i tak już musi być, nawet epoce Internetu nie mogą mieć żadnych znajomych albo własnego życia. Osoba jest utrzymana przy życiu bez patrzenia na jakość tego życia.
Znana historia, ale biorą w niej udział prawdziwi ludzie, więc nadal potrafi poruszyć. Zresztą i tak warto przypomnieć, że jak już decydujemy się na opiekę nad kimś – to róbmy to z miłości.
Powolna maszyna ("Slow Machine", 2020)
To nie jest złe, ale nie wiadomo, co z tym zrobić. To ponoć najgorsza rzecz, jaką można powiedzieć po poznaniu czyjegoś dzieła – zapytać, jaki był tego cel. Młoda dziewczyna szuka nowego miejsca dla siebie, jest aktorką i oglądamy jej przeszłość, jak po pijaku poznała tajnego policjanta. Ogląda się to przyjemnie, bohaterowie mogą zyskać sympatię widza i ogólnie nie jest źle, tylko na koniec myślę: o czym to było?
To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie ("This Is Not a Burial, It's a Resurrection", 2019)
Kolejny taki sam film na ten temat. Nie było ich dużo, ale i tak wszystko brzmi znajomo i jestem tym zmęczony: jakaś odległa kraina, którą zły rząd albo biznes chcą mieć na własność, ale mieszkańcy mówią: przecież to nasz dom! „To nie jest pogrzeb…” różni się przede wszystkim tym, że zaczyna się w 30 minucie, a wcześniej jesteśmy wprowadzani w atmosferę, baśniowy styl oraz główną bohaterkę, która właśnie pochowała członka rodziny, została sama i już tylko chce do nich dołączyć. A tutaj niespodzianka, w związku z decyzjami króla groby mają być przeniesione.
Większość filmu przebiega w spodziewany sposób, ale udało się zbudować portret tej krainy. To na plus. Poznajemy specyfikę tego miejsca, tych ludzi, ich wspólnoty. Nie jest to tytuł, który bym polecał, ale to spokojny seans. Ładnie zagrany, zrealizowany i wykonany z uczuciem, osobisty.
O nieskończoności ("Om det oandliga", 2020)
Spokojne, relaksujące miniatury wyglądające jak klasyczne muzealne obrazy – tylko że w ruchu. Tym razem o nieskończoności. Scenki są krótkie, ale każda dotyczy czegoś, co się wydaje ciągnąć – od błahych rzeczy, jak babcia robiąca 50 miliardów zdjęć swojemu wnukowi, więc tylko stoimy obok i czekamy. Inne rzeczy są poważniejsze – jak spotkanie znajomej osoby, z którą chodziło się do szkoły. I okazuje się, że ona nadal ma do nas urazę za coś, co jej zrobiliśmy dekady temu. Pewne rzeczy nie mają końca.
Tylko czy to o czymś jest? Chyba o tym, że to nie musi być złe – a nawet możemy w tym znaleźć humor albo coś więcej (nastolatkowie gadają o prawach fizyki i ogarniają, że ich komórki za kilka milionów lat znów się spotkają). I chyba też o tym, że są one częścią życia. I jako takie trzeba je zaakceptować.
Szczypce i skorupki ("Shell and Joint", 2019)
Awangardowy utwór z gatunku sex comedy o ludziach gadających o seksie. Coś jak Seks w wielkim mieście tak z dwa sezony po tym, jak już zdecydowałem, że poziom opadł i nie chcę dalej oglądać.
Te rozmowy nie są po prostu interesujące. Współpracownicy rozmawiają o czymś, z czego druga strona mówi tylko: „Skoro tak mówisz”, więc pierwsza się przez to oburza. Baby przy kolacji gadają o wibratorach i rzucają teksty w stylu: „faceci tacy właśnie są”. A pomiędzy są jakieś „artystyczne” scenki, jak grupa tańczy na korytarzu w maskach, by na koniec wywalić dużo piłeczek na schody. I przybywają ochroniarze, żeby ich złapać. Ok.
Są tu jakieś „mądre” porównania ludzi do zwierząt, że nasze mieszkania są jak klastery dla pszczół, że ludzie powinni więcej korzystać z życia, a nie dopiero na końcu się ogarniać. Na tym etapie byłem seansem tak zmęczony, że pomyślałem tylko: „dobra rada, zacząłbym od niewłączania tego filmu”.
Aida ("Quo Vadis, Aida?", 2020)
Jeden z tych bardziej „typowo” zrealizowanych filmów na tym festiwalu. Wiecie, oglądamy normalną fabułę, a nie jak ktoś chodzi 3 minuty, paląc papierosy. Jest to dosyć oczywista produkcja, znana historia i niewiele zaskoczeń, ale jest w tym mięso, emocje, aktywna bohaterka. Za podstawę wzięto konflikt z Serbami, więc mamy znajome wojenne wątki: masa ludzi została na lodzie, wojsko nie ma środków na pomoc dla wszystkich, bohaterka jest niby pracownikiem wojskowym, ale też nie może zapewnić bezpieczeństwa swojej rodzinie, która razem z innymi koczuje na polu i blaga o pomoc. Góra jest na górze, zwykli ludzie na dole, a pomiędzy są ludzie mający wykonywać rozkazy, ale chcący też pomóc – nawet jeśli niewiele mogą zrobić. „Kobiety i dzieci mogą odejść”, więc jak facet przebierze się za babę, to udajemy, że tego nie widzimy. Tak to jest na wojnie…
In a Silent Way (2020)
Nietypowa komedia w konwencji dokumentu o gościu, który kochał jazz – ale tak naprawdę wszystko jest dla niego środkiem do tego, aby inni postrzegali jak pół-boga. A najlepiej jak całego. Gdy mówi o sukcesie innych, gdy ich wychwala – wyraźnie słychać, że robi to tylko po to, bo myśli, że kiedyś o nim tak będą mówić. A kamera podąża za nim, gdy jest na ostatniej prostej, żeby zdążyć stworzyć dzieło wszech czasów. Więc się z niego śmiejemy.
Koniec końców jednak bohater zasługuje na szacunek. Skończył, jak skończył, niezbyt imponująco, ale wcześniej przynajmniej próbował. I nawet był blisko. Coś zrobił, ma swoją opowieść.
Nagie zwierzęta ("Nackte Tiere", 2020)
Taki tradycyjny fabularny film festiwalowy – realizowany w przypadkowy sposób, o życiu bohaterów. Chodzą do szkoły, mieszkają na własnym, chodzą na karate.
Nie wiemy, czemu mieszkają samodzielnie, chociaż jeszcze chodzą do szkoły. Nie wiemy, czemu lubią się nawzajem prać po pyskach, ale lubią. Ćwiczą karate, odpoczywają, zażywają narkotyki, spacerują… Robią rzeczy, pójdą gdzieś, pokłócą się i w którymś momencie film dobiegnie końca. Obraz życia tych ludzi, który niewiele przybliży widzom. Obserwujemy ich życie, ale to nie znaczy, że je poznajemy.
Materna (2020)
Jest w tym filmie scena, w której bohaterowie siadają do stołu, a dialog między nimi zamienia się w wymianę fraz i skrótów, które obiegają media. Szambo wylało, nikt nie słucha drugiej osoby i kłócimy się o brutalność policji oraz czy nazwa BLM jest rasistowska względem białych ludzi – ale tak nie było na początku. Wcześniej było inaczej. Mieli problem, próbowali go zrozumieć, prosili o pomoc i mimo wszystko jej udzielali… Do czasu, aż zaczęli używać haseł. I wtedy, niemal natychmiast, stali się podzieleni. Zaczęli wobec siebie czuć inne emocje. Stali się inni.
Ta scena nie jest po to, aby faktycznie podjąć temat BLM czy policji, ale by pokazać, że za tymi powtarzaczami sloganów nadal są ludzie. A to problem uniwersalny, w końcu tylko kilka dni minęło, od kiedy polski Internet poznał filmik pokazujący „prawdziwy atak na polskie rodziny”, w których oskarżona jest narracja naszych głównych mediów. I to tylko jeden z kilku przykładów, jak nadal dosyć pobieżnie postrzegany jest cały ten problem. Inni ludzie, inny kontynent, inne tematy, ale zachowanie dokładnie to samo. Posługują się hasłami, nie słuchają i reagują poprzez zastosowanie blokady, ilekroć ktoś widzi otoczenie inaczej od nich.
Piszę o tym wszystkim nie dlatego, że cały film tak wygląda – to tylko jedna scena, ale podstawowy problem w niej to brak zdolności do dostrzeżenia w takich ludziach… Ludzi. I ten film przybliża ludzi, których widzimy. Ich życie, ich emocje, ich bieżącą sytuację. Mamy pięcioro bohaterów – cztery kobiety zaczepione przez chłopa w metrze. To bardzo wizualna produkcja, niewielu tutaj segmentów dialogowych. Każdy ma coś do opowiedzenia, ale nie wszyscy będą mieć szanse to zrobić. Wyzwanie polega na tym, żeby pod koniec seansu faktycznie potraktować tego, który nie miał szansy się wypowiedzieć, jako jednego z głównych postaci w tym filmie. Ilu widzów będzie do tego zdolnych?
Malarka i złodziej ("The Painter and the Thief", 2020)
Ku mojemu zaskoczeniu ta produkcja jest dokumentem. Malarka z Czech pracująca w Norwegii faktycznie nawiązała kontakt ze złodziejem, który ukradł jej obrazy z wystawy. On powiedział, że nie pamięta, gdzie teraz są jej obrazy – kradnąc był pod wpływem narkotyków. Ona proponuje zrobienie jego portretu. On się zgadza. A potem… Kurczę, nie jest wskazanym pisać coś więcej. To film o tym, że nawet recydywista nie można wyglądać groźnie w norweskim sweterku. O tym, że nawet więzienia w Norwegii mają rewelacyjne lasy. O tym, że w wieku 40 lat można pójść na kurs pielęgniarski. O tym, że życie jest fajne.
Luźne skojarzenie: ten film to odcinek „Pozostawionych”.
DAU. Natasza (2020)
Na początek warto wspomnieć, że Natasza to jedna z trzynastu (lub nawet czternastu) części, które trwają od godziny do nawet sześciu i są częścią eksperymentu filmowo-artystycznego. I nie ma to w sumie znaczenia podczas oglądania Nataszy, bo pomijając artykuł na Wikipedii takie filmy już nie raz widzieliśmy – może poza tym, że trwa 2,5 godziny i urywa się tam, gdzie powinna się zacząć. ZSRR, tytułowa postać pracuje w barze. Oglądamy, jak leje się alkohol, jak przeklinają, goszczą gości w łóżku… I tak to trwa. A na koniec zgarnia naszą bohaterkę władza i nakłania do współpracy.
Uznaję za zabawne, że jest czas pokazywać chlanie i seks w czasie niemal rzeczywistym, ale gdy przychodzi czas na tortury wymuszające współpracę, to już mamy ekspresowe tempo: „ok, więc to jest pokój, będziesz tutaj trzy dni. Jak się przewrócisz, to cię kopniemy, żebyś wstała. Oszalejesz. Możemy więc to sobie darować i od razu przejść do końca?”. I to nie jest parafraza, tylko niemal dokładny cytat. Raz daje jej lekko w pysk, lekko potrzyma za szyję, każe się rozebrać i wsadzić sobie butelkę do waginy (tak naprawdę to nie), po czym poczęstuje koniakiem i proszę, zrobione, bohaterka jest złamana i zostaje informatorem rządu, będzie składać donosy i w ogóle. Tego nie można kupić. Na dokumentach można zobaczyć bardziej intensywne przesłuchania na komisariatach niż tutaj rekonstrukcję prac zamordystycznej władzy. Bo to w końcu miał osiągnąć wspomniany eksperyment, miał odtworzyć tamto życie.
Zapewne cały film to tylko wstęp do dalszych losów Nataszy – tutaj pokazano, jak się poddała. (już pomijam, czy można to „kupić”) W innych filmach pewnie jest to już wykorzystane, ale jeśli ktoś oczekiwał po tak długiej produkcji czegoś więcej, to się zawiedzie.
Shiva Baby (2020)
Ta komedia potrzebuje humoru. I slapsticku. Chciałbym zobaczyć, jak każda z postaci dostaje w twarz ciastem, łopatą, wpada pod walec…
Miejsce akcji to stypa, na której pamięć o zmarłej osobie nie występuje, wszyscy tylko przechwalają się swoimi osiągnięciami oraz zadają intymne pytania osobom, które ledwo znają. I jeszcze jednym głosem oceniają czyjeś BMI. Bardzo szybko okazuje się, że w tej komedii nie ma żadnych żartów, poza ekspozycją widza na irytujących bohaterów. Nie ma dialogów, bo wszystkie wymiany zdań potrzebują tylko dobrnąć do końca, same użyte słowa nie mają znaczenia, niczego nie zmieniają. Fabuły nie ma – dosyć łatwo się domyślić, że całość to rozbudowana wersja krótkiego metrażu sprzed 2 lat o tym samym tytule. Twórcy nie mają żadnych ciekawych obserwacji, nie mają nic do powiedzenia, a nawet udaje im się popełnić błędy montażowe (np. bohaterka trzyma dziecko, biorą od niej to dziecko, na podłodze ląduje wazon – i wszyscy zachowują się, jakby to była wina bohaterki, że naczynie spadło, a widz jest skołowany, co się w zasadzie stało). Pomysłów jest tak mało, że w celu wypełnienia ostatnich kilku minut aranżują scenę rodzajową pod tytułem: „Mamy miejsce w samochodzie, powieziemy was”, na co tamci: „Nie, dziękuję”. I tak się z tym pierdolą przez kilka minut, zanim nas wypuszczą z sali kinowej.
Jedyne, co przemawia na plus w tej produkcji, to stopniowe przyzwyczajanie się do tej produkcji, więc w okolicy 40 minuty człowiek przestaje wyrywać włosy z głowy i obojętnieje na tych debili. Wtedy Shiva Baby staje się stratą czasu, a wcześniej konkurowała o tytuł najbardziej irytującej produkcji roku.
Kala Azar (2020)
Życie ludzi zabijających zwierzęta jest dosyć monotonne, ale scena koncertu dla kurczaków raczej każdy zapamięta.
Myśląc o tym tytule, nie spodziewajcie się opowieści o pokonywaniu przeszkód, dążeniu do celu lub jakimkolwiek rozwiązywaniu konfliktów. Dość powiedzieć, że scena, która teoretycznie powinna otwierać cały film, ma miejsce w 50 minucie filmu. Wtedy bohaterka pokonuje kilka pasów ruchomej drogi, żeby dostać się do ciała zabitego psa. To fabuła, owszem, ale skupiona na prezentowaniu życia ludzi, którzy kremują ciała zwierząt. Robią to, bo chcą, bo im na tym zależy, ludzie im w tym pomagają. Nikt im w tym nie przeszkadza, więc jakoś to idzie. Spokojna to produkcja. Niewiele dialogów, dużo cieszy, brak pośpiechu. Nie angażuje. Bez emocji na ekranie, bez emocji przy oglądaniu. Seans dał mi jednak komfort myślenia, że ktoś zbiera zwierzęta potrącone przez kierowców na ulicy.
Opowieści z kasztanowego lasu ("Stories from the Chestnut Woods", 2020)
Po kablach ("Los conductos", 2020)
Jest to zaledwie debiut pełnometrażowy, bo reżyser ma na koncie kilka krótkich produkcji. I Po kablach jest tym, co można się spodziewać: artysta (malarz – niby też wizualny, ale to nie to samo) próbuje nowego języka, żeby coś wyrazić. Niekoniecznie opowiedzieć, tylko właśnie wyrazić. Nawet doświadczeni kinomani nie będą mieli łatwo ze zrozumieniem przebiegu akcji – i to pod warunkiem, że będzie im się chciało. Trzeba przyznać, dla kinomanów jego spojrzenie będzie interesujące, szczególnie zastosowanie dźwięku. Niemniej: Po kablach jest bardziej wystawą niż filmem, ciągiem prezentacji. Nawet kończy się relatywnie obszernym wierszem do przeczytania. Co kto lubi.
Sweet Things (2020)
Tata pije. Mama żyje z innym gościem, który lubi się rozbierać przy młodych. A jak powiedzą o tym mamie, to ta im przyleje za kłamanie. Trzeba więc zabić ojczyma. Pomoże w tym murzyn, który ma ranę na nodze po tym, jak mama go pobiła do gołej kości. A jego tata był w tym czasie w więzieniu. Jakiś czas później murzyn dostanie kulkę od policji. Ta historia ma naprawdę wszystko!
Angażujący to obraz, ale nie mogę powiedzieć, żeby dawał on głos każdemu biorącemu udział w tej historii, pokazywał jego ludzką stronę i opowiadał o czymś więcej. To tylko czarnobiały (dosłownie) obraz cierpienia mówiący o tym, że czasami niektórzy źle trafili i wylosowało im rodziców alkoholików albo pedofilów… ale to niczego nie przekreśla! Wciąż jest nadzieja na lepsze jutro!
W tytule Van Morrison, ale najbardziej wyróżnia się Sigór Ros. Główna aktorka ma dobre oczy do dramatycznych ról. Dobrze je wykorzystano.
Eden ( 2020)
Nowy porządek ("Nuevo orden", 2020)
Miałem pisać, że tworzenie takich filmów wymaga życia w przekonaniu, że bogaci ludzie śpią na pieniądzach i jak ktoś ma 100 milionów, to znaczy, że tyle ma w sejfie, a nie, że jego biznesy są tyle warte i on tych pieniędzy tak naprawdę nie ma, więc ja mu się ukradnie ileś tych pieniędzy, to tak naprawdę okrada się ludzi, którzy pracują u niego, bo nie będzie mógł im wypłacić pensji… Ale to jednak nie to, bo kilkanaście minut później nawet nie jestem w stanie zgadywać, co jest potrzebne do stworzenia takiego tytułu. To jeden wielki burdel i nic tu się nie zgadza. Niby jest ten atak biednych na bogatych, ale tak w sumie porywają też biednych, żeby i oni zaczęli okradać bogatych i mieć w ten sposób na okup. O co więc walczą? Żeby zarobić? Ile w takim razie takie pieniądze będą warte? W końcu cały kraj, w którym obowiązuje ta waluta, jest w stanie wojennym. A przynajmniej tak się momentami wydaje. W innej scenie odnoszę raczej wrażenie, że to tylko trzech ludzi w piwnicy siedzi z grupą zakładników i chcą właśnie dużo pieniędzy za wypuszczenie każdego z nich. Równocześnie jednak wojsko stoi na ulicach, blokuje ulice i trzeba mieć nowe pozwolenia na wszystko. Czyli to wojsko przejęło władzę? Oglądamy pucz? Dlaczego więc rodzina porwanej osoby poszła do kogoś z rządu, a ten powiedział: „czemu nie przyszliście wcześniej?”. Skoro więc rząd działa, to czemu nic nie robi? A jeśli to nie pucz, a wojsko na ulicy to nie to samo wojsko, które porywa ludzi, to dlaczego jest wojsko na ulicach? I dlaczego tylko utrudnia życie obywatelom, zamiast ich ochraniać?
Odkładając to wszystko na bok – z czysto historycznego punktu widzenia niczego tutaj nie można zrozumieć. Co daje każda ze scen? W bohaterach z trudem można dostrzec ludzi. A o fabule szkoda gadać – jak już zapłacą za zakładników okup, to odkryją, że wtedy okup wzrasta. Ojej, tego jeszcze nie widzieliśmy.
Reżyser gada, że jest w szoku, jak jego scenariusz okazał się aktualny, ale co tutaj jest niby aktualne? Gdzie ludzie są porywani z domu przez bojówki rządowe, żeby ich gdzieś w piwnicy jebać pastuchem elektrycznym po mosznie? Chyba tylko tam, gdzie takie rzeczy mają miejsce od 50 lat.
Zabójstwo dwojga kochanków ("The Killing of Two Lovers", 2020)
Prawdziwi ludzie i prawdziwe problemy. Angażujący seans. Sugestia: oglądajcie w słuchawkach.
Dialogi są tak dobre, a aktorzy tak dobrze je wykorzystują, wszystko się idealnie uzupełnia, że podczas seansu nie będziecie myśleć, żeby chwalić aktorów lub scenarzystę. Zamiast tego pomyślicie: „kurczę, jaki dobry film”. To tytuł pozwalający zobaczyć prawdziwych ludzi, mających prawdziwe problemy, które angażują i zaskakują obrotem wydarzeń. Jest to ciężki seans, ale też taki, z którego jest się zadowolonym. Na plus! Pomysłu zabrakło tylko na zakończenie.
Berlin Alexanderplatz (2020)
Ostatnie słowa ("Last Words", 2020)
Trudno jest podać definicję filmowego momentu – ale jest to chwila w filmie, która pozwala nam coś poczuć, chociaż nie ma ona konkretnej struktury, jakiej potrzebują sceny, aby uzyskać ten sam efekt. A Ostatnie słowa jest tytułem, który dąży do stworzenia wielu momentów bez równoczesnego osiągnięcia któregokolwiek z nich. To opowieść apokaliptyczna, w której wydaje się, że ludzkość odchodzi w zapomnienie i nic po niej nie zostanie. Ratunkiem dla bohatera wydaje się spotkanie drugiego człowieka (Nick Nolte), który przedstawi mu sztukę kina, dzięki której możliwe będzie zachowanie czegoś po nas wszystkich. Obietnica obiecująca, ale nie ma w tym filmie takiego momentu, gdy zdajemy sobie sprawę, że faktycznie planeta jest już na granicy opuszczenia. Nie uderza nas to, bo tak naprawdę jest to nam podane poprzez dialog. Wiele jest tutaj podane poprzez dialog. Moment spotkania drugiego człowieka nie wywołuje we mnie emocji. Gdy bohater odkrył film, również nic nie czułem. Gdy spotykają innych ludzi, ja również nic nie czułem. Scenarzysta nie był w stanie zaszczepić w swojej opowieści konkretnych pomysłów inaczej niż tylko poprzez dialog, dlatego nie czułem, że bohater faktycznie martwi się o to, że nic po ludzkości nie zostanie. On tylko o tym mówił, w bezpośredni sposób, w określonych scenach. Ogólnie nic nie czułem na tym filmie. Może poza zmęczeniem.
I ma to swoją przyczynę chyba w tym, że to nie jest film dla nas, w tym tradycyjnym sensie. To kino desperacji zrodzone w umyśle przepełnionym ciemnymi myślami o nieuchronności końca i tym samym utracie sensu we wszystko, co dzieli nas od zakończenia. Robienie filmu jako forma przekonania samego siebie, że warto jest wypełniać własne życie, chociaż nic z tego nie zostanie – i w tym wszystkim może twórcy mieli nadzieję, że uda się poprzez tematykę nawiązać kontakt z widzem, może te myśli są uniwersalne, może… Może dlatego ten film tak wygląda, reprezentując sobą marazm i brak nadziei. Główny aktor idealnie sprawdza się w roli pustej twarzy, która już na nic nie liczy. Nick Nolte wydziwia i jesteśmy mu za to wdzięczni, a Stellan Skarsgard jest solidny na swój sposób, będąc po prostu człowiekiem w tym wszystkim. Scenografia i kostiumy zasługują na pochwałę, ale przy tym wszystkim jedyne, co czułem przez cały ten film, była tęsknota za Ludzkimi dziećmi Cuarona.
PS. To tytuł reklamowany fałszywie jako o miłości do filmu. I może fałsz wynika tylko z niezdolności do stworzenia momentu, ale ilekroć na ekranie widzimy fragment innej produkcji, to nie możemy się w niej zakochać. Urywki wydają się przypadkowe i trudne w rozpoznaniu, a co dopiero mówić o tym, byśmy my mogli na ich widok poczuć to samo, co bohaterowie. A szkoda, bo jeśli dobrze widziałem, to były tu fragmenty Podróży Sullivana, jednej z najmądrzejszych komedii w historii kina. I była szansa, żeby był tu moment śmiechu, tak jak był moment płaczu na finale Cinema Paradiso, ale z tej szansy nic nie wyszło.
Uncle Frank (2020)
W zasadzie Green Book, ale o gejach. I dużo gorszym scenariuszem. Jakby zrobionym na podstawie pracy domowej studenta scenopisarstwa, która miała być na następny dzień, więc jedziemy: „lata 60, rodzina nie akceptuje i jeszcze jakaś tragedia, może ktoś umrze? To wystarczy”. W sumie najbardziej cenię sobie w tym filmie to, czego nie robi – ponieważ obawiałem się wątku, w którym Frank zostaje oskarżony o molestowanie kogoś. Na szczęście w ogóle nie poszli w tę stronę.
I w zasadzie żadną inną też nie. Nie ma tu interesujących postaci czy historii. Trudno nawet powiedzieć, o czym jest ten film – co chwila jest to film o czymś innym i żaden z tym motywów nie jest spełniony. Nie czuć tak naprawdę, że tytułowy wujek inspiruje do czegoś bohaterkę, jego siostrzenicę. Gdy ktoś umrze to nie czuć, że ktoś umarł. Nie czuć, że wyzwaniem jest żyć w kłamstwie jako ukryty gej albo trudnym jest wyznać prawdę o sobie. Nie czuć, że scenarzysta jest gejem albo uznanym scenarzystą. Popełnia absurdalnie podstawowe błędy jak choćby niezrozumienie własnego bohatera i na czym polega jego konflikt wewnętrzny. Zresztą cały film jest rozstrzelony i o wszystkim naraz. Kłopoty zaczynają się już w pierwszej scenie, gdy poznajemy Franka – podchodzimy do niego i… słyszymy narrację z OFF-u o tym, jaki on jest wspaniały. Nie widzimy tego. Już wtedy wiedziałem, że będzie kiepsko.
Plus za taras w rodzinnym domu. To naprawdę piękny taras. Chcę taki. Reszta filmu to bałagan do zapomnienia.
PS. Babcia mówiąca „Jesteście gejami? W porządku, akceptuję was i nie mam z tym problemu, ale nadal idziecie do piekła”, jak ja się z tego śmiałem…
Malmkrog (2020)
Czysto teoretyczne gadanie filozoficzne od ludzi, którzy nie są filozofami i nie czytali prawdziwych filozofów.
Przeszłość, kilku bogatych ludzi stoi w pokoju i gadają na różne tematy. I to tyle. Raz na godzinę coś się wydarzy. Aktorzy wyżej stawiają wyrecytowanie zapamiętanych dialogów niż wyrażanie emocji i kontaktu z drugim aktorem. Ruchy kamery są podyktowane raczej ukryciem kart, z których aktorzy momentami czytają. Ze dwa razy zostanie zmieniona perspektywa i będziemy śledzić służbę, przez co myślałem, że całe to czcze gadanie będzie postawione pod ścianą jako nieistotne z szerszego punktu widzenia. To w końcu bogaci, znudzeni, próżni ludzie gadający, żeby poczuć się mądrzejszymi – ale tak nie jest. Postaci na ekranie gadają i gadają, by na koniec dojść do wniosku, że nie jest łatwo do czegoś dojść.
Co mnie nie dziwi, skoro nie odróżniają filozofii od teologii, a każdą kwestię postrzegają w niezwykle pobieżny sposób. Nie czytałem wielu filozofów, ale jeśli bez namysłu jestem w stanie podać pracę, w której autor na jednej stronie lepiej zgłębia dany temat, niż bohaterowie gadając przez godzinę, to… No cóż. Będę pamiętać eseje sprzed 60 lat, ale nie film sprzed kilku miesięcy.
Najnowsze komentarze