Współczesna rodzina („Modern Family”, 2009-)

Współczesna rodzina („Modern Family”, 2009-)

14/02/2019 Opinie o serialach 0
modern family
Ed O’Neil

Serial, który pozwala wierzyć w rodzinę. Cieszę się, że istnieje.

4/5

Mitchell i Cam (skrót od Cameron) są parą gejów, którzy zaadaptowali kilkumiesieczną dziewczynkę z Wietnamu. Jay ma ponad sześćdziesiąt lat i ożenił się ponownie, tym razem z młodą imigrantką z Kolumbii, która ma już dziecko (Manny) z poprzednim (nieodpowiedzialnym) mężem. Phil jest mężem Claire i ma z nią troje dzieci – mądrą Alex, debilnego Luke’a i atrakcyjną Hayley*. Wszyscy oni mają różne kariery, majątki, zainteresowania, metody wychowania… Różnią się w zasadzie wszystkim, ale należą do jednej rodziny (Jay jest ojcem Claire i Mitchella). Jednej, nowoczesnej rodziny.

*to wszystko są opisy domyślne z serialu. Dla mnie najbardziej atrakcyjną osobą w obsadzie jest Jay, Cam, Mitch, Alex (sezony 1-3), Lilly i Manny. Niekoniecznie w tej kolejności.

Rodzina na ekranie faktycznie jest rodziną i słowa te przynoszą mi tylko radość. Ci ludzie prowadzą oddzielne, samodzielne życia, ale też niemal cały czas są razem, mogą liczyć nawzajem na pomoc innych w każdej sytuacji, spędzają razem urodziny każdej osoby, każdy przynosi prezenty, utrzymują kontakt telefoniczny… I oczywiście się kłócą, mają problemy, ale w krytycznych sytuacjach zawsze dadzą radę pójść na ugodę, dogadać się, pójść na kompromis, zapomnieć, zrozumieć i znaleźć rozwiązanie. To naprawdę piękna wizja jako całość – na co dzień w szczegółach są pęknięcia, ale to naprawdę są detale. Współczesna rodzina faktycznie prezentuje rodzinę – nieważne, czy prawdziwą, czy realną, czy współczesną. Grunt, że to rodzina. To pozwala ponownie uwierzyć w ten mit, że taka grupa może się nawzajem kochać i akceptować i wspomagać w każdej chwili. Ten serial pozwala w to wierzyć, czy też oszukiwać się, że to jest możliwe.

Modern Family nie ma powodu, żeby istnieć – w tym znaczeniu, że nie ma konkretnego punktu startu, początku. To nie Frasier, który zaczynał się od ojca zamieszkującego ze swoim dorosłym synem, przez co są zmuszeni do akceptowania siebie nawzajem i tym samym w szerszym kontekście do akceptowania życia. To nie Office US, które zaczęło się od tworzenia dokumentu o pracy biurowej, żeby później móc ten dokument obejrzeć. Modern Family po prostu się zaczyna – co prawda na początku para gejów adoptuje dziecko, ale nie jest to nijak w centrum wydarzeń albo motywem przewodnim. To po prostu jest, na równi ze wszystkim wokół. Ci ludzie po prostu istnieją, mają swoje perypetie, a my to oglądamy i czujemy się lepiej. Nawet nie jest wyjaśnione, dlaczego wszystkie postaci mówią do kamery. Pół biedy, że robią to podczas „wywiadów”, ale jeszcze wiele razy nawiązują relację z obiektywem w normalnych scenach, a to sprawia, że… najwyraźniej kamery towarzyszą bohaterom w codziennym życiu? I niby jak to działa? I dlaczego?

Najlepsze odcinki

Kolejność chronologiczna. Pogrubione tytuły – to odcinki DOSKONAŁE! Miejcie pewność, że je zobaczycie w swoim życiu.

1×09 Fizbo
1×12 Not in My House
1×13 Fifteen Percent
1×16 Fears
2×06 Halloween
2×08 Manny Get Your Gun
3×02 When Good Kids Go Bad
4×07 Arrested
5×18 Las Vegas
6×18 Connection Lost

HBO GO

Na tym VOD obecnie jest ten serial dostępny, jak więc to wygląda? Cóż: są dwa minusy. Po pierwsze, tłumaczenie omija często połowę wypowiedzi – nie potrzebną, żeby zrozumieć przekaz, poza tym w ten sposób można zaoszczędzić miejsce na ekranie. Niemniej, podczas oglądanie przeszkadza fakt, że słyszę dużo więcej, niż widzę w napisach. Po drugie: na ostatnie 30 sekund odcinka włącza się nakładka HBO GO z pytaniem, czy chcemy włączyć od razu następny odcinek. Problem w tym, że bieżący jeszcze leci – bo na napisach końcowych zawsze jest jeszcze jedna scena. Zamiast więc oglądać, to musiałem być czujny, żeby mi nie przerwało seansu w połowie ostatniego zdania. I nie można tego wyłączyć. Netflix dopasowuje swoje zachowanie do każdego utworu, a przynajmniej większości, tam by to tak nie wyglądało.

Najgorszy odcinek serialu...

…wcale nie jest taki zły. Według mnie wpasowuje się w poziom serialu. Mówię teraz o odcinku All Things Being Equal (8×20) i jest on najniżej oceniony ze wszystkich na IMDb, ponieważ… Przepycha ideologię feminizmu. A raczej to jest mu zarzucane, bo według mnie jest dokładnie na odwrót. Nikt w tym odcinku nie próbuje przedstawić feminizmu, dyskutować z nim ani też przekonywać do niego. Oto co otrzymujemy w nim: Luke z Mannym biorą udział w proteście feministek, żeby zaruchać. Luke jako czołowy debil serialu zaczyna autentycznie wierzyć w postulaty feministek i wierzy w takie rzeczy jak słynne 79 centów na dolarze, chce walczyć o feminizm, ale jak tylko jego wybranka ogłasza celibat do czasu, aż będzie równość płci, to Luke traci zainteresowanie i idzie do domu. Koniec. Czyli, jeśli już chcemy się w to głębiej wczytywać – to jedynie debil traktuje feministki poważnie, ale nawet on kierowany jest wyłącznie chęcią zaliczenia. W drugim wątku mamy samochód wypełniony chyba wszystkimi żeńskimi bohaterkami serialu, jadącymi na wspomniany marsz… Aż nasze dumne feministki złapały flaka i trzeba było zmienić oponę. Nagle okazało się, że żadna nie wie, co teraz robić. Nie chcą też właściwie czegoś robić. Wspominają jedynie, że gdyby były same, to by po prosiły lub zwabiły mężczyzn do pomocy. W końcu zjawia się Twarda Kobieta, która zmienia im oponę, a następnie… kradnie samochód w najbardziej banalny i oczywisty sposób, ale to wystarczyło, żeby pokonać nasze feministki. Serio mam uwierzyć, że w taki sposób przepycha się ideologię feministek i przedstawia się je w dobrym świetle? Ja tu widzę coś całkowicie odwrotnego. Nie tworzy to dobrego odcinka, nie pasuje też zbytnio do tego, co reprezentuje sobą Modern Family, ale… ten serial ma gorsze odcinki.

Wraz z oglądaniem zauważyłem jeszcze jedną rzecz: twórcy nie pozwalają widzowi się przejąć. Wyobraźcie sobie, że są odcinki poświęcone ważnym wydarzeniom: dzieci wylatują z gniazda, ktoś się rodzi, ktoś znajduje miłość swojego życia. Każdy serial takie ma, Modern Family też – ale podchodzą do nich inaczej. Mianowicie zarzucają widza stosem wątków pobocznych, a kiedy w końcu dochodzi co do czego, to zamykano główny wątek w jednej scenie i kończymy. Dopiero wtedy uświadamiałem sobie, o co w ogóle powinno chodzić w tym teoretycznie istotnym odcinku, ale… no, nie chodziło o to. Ktoś bierze ślub, na który czekał 10 lat? Nie no, najpierw biegajmy bez sensu. Ktoś rodzi nowego bohatera? Pfff!!! Dziewczyna, którą oglądamy od lat, właśnie się zakochała? Nie ma na co patrzeć, naprawdę. A ja pamiętam, jak wyglądał poród w Scrubs, albo gdy Rory kończyła szkołę w Kochanych kłopotach, albo gdy Travis jechał na studia w Cougar Town… Chcecie coś czuć podczas oglądania, włączcie tamte seriale. Twórcy Modern Family nie chcą, byście traktowali ich serial poważnie, żebyście się zaangażowali. Mamy się tylko bawić i śmiać, to wszystko… To wyraźnie wynika z projektu serialu. Ktoś tam celowo trzyma ten tytuł przy ziemi i pilnuje, żeby nic nie zaburzyło jego poziomu banalności. Jedna scena, jak ktoś się przytula albo płacze – i wystarczy.

Muszę jednak przyznać, że jest to tytuł naprawdę udany na poziomie komedii. Tak, jest tu trochę simpsonowego zarzucania widza milionem żartów i liczenia na to, że chociaż pięć z nich wyląduje. Tak, czasami zdarzą się żenujące żarty oraz nowoczesny humor polegający na mówieniu nieśmiesznych rzeczy, żeby potem przyznać, że nie były śmieszne i w ten sposób udawać, że to czyni całość zabawnym. Jednak najczęściej ten serial wykorzystuje prehistoryczną szkołę screwball-comedy, czyli tworzenia eksplodującej mieszanki z przeróżnych wątków, które okazują się mieć zaskakujące rozwiązanie i każdemu coś innego wybucha w twarz na koniec odcinka. Takie Fizbo i Las Vegas umieściłbym obok najlepszych tytułów pokroju What’s Up, Doc? (1972). Connection Lost to już inne kino – robiące to, co Searching zrobiło trzy lata później i zebrało pochwały za rewolucyjną formę (w tym ode mnie), a okazuje się, że Modern Family jako pierwsze umieściło akcję swojej historii w całości na ekranie komputera. Fabuła jest dokładnie ta sama – rodzic szuka córki przy użyciu narzędzi na pulpicie oraz Internetu. Jedyna różnica to rozmach. Odcinek serialu jest dalece bardziej skromny, w większości po prostu oglądamy ekrany rozmowy z kimś przez FaceTime, ale wciąż mamy też narrację opartą o ruch kursora, zawieszanie go nad czymś i zmienianie zdania, pisania długich zdań tylko po to, żeby je wykreślić i napisać wiadomość od nowa… Nigdy nie wiadomo, kiedy taki odcinek mnie zaskoczy, przez co tylko bardziej pragnę oglądać dalej i pozwolić się zaskoczyć, uwieść.

Nie jest to zły serial, w końcu dobrze wykonuje on swoje założenia i widać, jak dużo pracy twórcy wkładają w ich realizację. Problemem są same jego założenia, a przede wszystkim: brak ambicji. To miał być jedynie serial, który polubimy na tyle, żeby mieć pewność, że jest on solidnym wyborem – a następnie włączyć go sobie od czasu do czasu. Włączysz, obejrzysz kilka odcinków i potem będziesz pamiętać ten tytuł, on będzie coś ci mówić. Co dzisiaj obejrzeć? Przeglądasz listę tytułów, trafiasz na Modern Family – hej, pamiętam to! I oglądasz kilka odcinków. I tak co jakiś czas. Nic więcej, ale jednak: ja zrobię tak samo. Zbyt lubię tych bohaterów, a i scenarzyści zaskoczyli mnie wystarczającą ilość razy, żebym miał oczekiwania wobec tej produkcji… I żeby jeszcze parę razy udało im się je spełnić. Jestem tego pewien. Wystarczyło kilka doskonałych odcinków, bez których teraz nie wyobrażam sobie mojego życia, abym mógł zostać fanem tego serialu. Jestem po jego stronie, całkowicie. Nawet finał obejrzę, jak tylko wyjdzie. Chcę oglądać tych ludzi i będzie mi dziwnie, kiedy już przestaną dorastać na ekranie. Niech zrobią przynajmniej jakiś odcinek specjalny co parę lat, żebym mógł ich odwiedzać.

PS. Dwa słowa o finale...

Właśnie obejrzałem ostatni, podwójny odcinek. Następnie wróciłem tutaj przeczytać, co napisałem o tym serialu półtora roku temu, gdy go oglądałem… I jestem wręcz wystraszony tym, co napisałem w czwartym akapicie (o tym, że twórcy nie chcieli, abyśmy cokolwiek czuli), ponieważ ująłem wtedy w słowa wszystko, co właśnie poczułem, oglądając zakończenie.

Ostatni odcinek jest byle jaki. Rodzina rozjeżdża się, każdy w swoją stronę i mówią sobie „no to cześć, widzimy się na Święto Dziękczynienia”. Nic więcej się nie dzieje. A przynamniej już zdążyłem o wszystkim zapomnieć. Nic nie czułem, ale też twórcy nie mieli z czym pracować. To miał być serial, przy którym nic się nie czuje. Nie było nawet sensownego motywu muzycznego, który można by przywołać w ostatnich minutach. Ten finał po prostu się wydarzył. I jeśli jest mi smutno, to tylko dlatego, że serial się skończył. Wciąż mam przed sobą masę odcinków do nadrobienia i będę to robić, ale jednak jest trochę inaczej, gdy już wiesz, że więcej tego nie będzie.

Z drugiej strony ostatni odcinek świąteczny zaczął się od Hayley ogłaszającą, że ma zamiar się upić, bo skończyła karmić piersią. I mówiąc to, dotykała swoich piersi. I żadna postać w serialu nie ma z tym problemu. A wiecie, oglądamy tę postać od ponad dekady i widzieliśmy jej dorastanie na ekranie, więc… Cóż, nie spodziewałbym się tego. Nie wiem, dokąd z tym zmierzam. I scenarzyści chyba też nie.

Najlepsze odcinki: „Fizbo”, „Undeck the Halls”, „Not in My House” i „Fifteen Percent” i „Fears”

Najlepsze odcinki: „Halloween” i „Manny Get Your Gun”.

Najlepszy odcinek: „When Good Kids Go Bad”.

Najlepsze odcinki: „Arrested”, „Party Crasher” i „Fulgencio”.

Najlepsze odcinki: „Under Pressure” i „Las Vegas”.

Najlepsze odcinki: „Three Turkeys”, „Connection Lost” i „Crying Out Loud”.

Najlepsze odcinki: „White Christmas” i „The Party”.

Najlepsze odcinki: „The Alliance”, „Do You Believe in Magic” i „Alone Time”.

Najlepszy odcinek: „Lake Life”.

Najlepsze odcinki: „Kiss and Tell” i „Stuck in a Moment”.

Najlepsze odcinki: „The Last Halloween” & „The Prescott”.