Lars von Trier
„Basically, I’m afraid of everything in life, except filmmaking.” – Lars von Trier
Nimfomanka - Część I (2013)
Seligman pod wieczór znajduje na ulicy pewną kobietę. Wygląda na ciężko pobitą, być może zgwałconą – albo uległa wypadkowi. Jest nieprzytomna i nie daje znaków życia, ale gdy Seligman do niej podchodzi i sprawdza, czy może jej pomóc, ona odmawia. Budzi się nienaturalnie szybko i głosem absolutnie niepasującym do całej sytuacji – czystym, spokojnym, bez żadnych technicznych błędów, jakby nagrywał go David Gilmour – oświadcza, że jeśli starszy mężczyzna zadzwoni po karetkę, jej tu już nie będzie do tego czasu. Ale zgadza się pójść z nim na filiżankę herbaty. Jak widać, jasne jest, że to wszystko to pułapka założona na naszego bohatera, mająca na celu niewyobrażalnie tajemnicze rzeczy, a pobita kobieta to agentka terrorystów, albo antyterrorystów.
Albo to był po prostu źle wyreżyserowany, źle napisy i źle odegrany wstęp. Muzykę na pewno źle dobrano. Myślałem, że zostawiłem Spotify włączone w tle na przypadkowej radiostacji. Ogólnie to ta druga opcja wydaje się bardziej prawdopodobna, bo potem Joe (tak się ona nazywa, spoiler) idzie do łóżka (by spać), a po przebudzeniu opowiada na prośbę Seligmana swoją historię. Będzie ona długa, i musi wysłuchać jej do końca. Więc starszy siada sobie na krzesełku i słucha, cały czas jej przerywając, gdy ona opowiada o tym, z kim i jak i dlaczego uprawiała seks.
Przez pierwsze kilka rozdziałów chciałem napisać, że Nimfomanka tym się różni od pornosów, że te drugie mają lepsze dialogi, scenariusz i są lepiej wyreżyserowane. Ostatnie pół godziny zrobiło na mnie większe wrażenie, jednak to wciąż był bardzo nużący seans. Opening już skomentowałem, ale sama konstrukcja opowieści zasługuje na własną naganę – „Nimfomanka” to w założeniu ciężki dramat psychologiczny o wyniszczającym od środka uzależnieniu, który wypełnia duszę pustką. I zaczyna się on od zagrywki z bajki dla dzieci: „Opowiem ci długą historię, musisz wysłuchać jej do końca, bo tam usłyszysz morał”. I Joe opowiada od początku, od dzieciństwa, jak szorowała kroczem po mokrych kafelkach w łazience. Jak wsiadała do pociągu i zakładała się z koleżanką, kto więcej zgwałci, o woreczek cukierków. Epizody te trwają zazwyczaj dosyć krótko, jakieś 10 minut, i są przerywane cały czas przez Seligmana. Twórcy chcieli bardzo szybko pokazać, że to inteligentny człowiek, posiadający sporą wiedzę na znamienitą ilość tematów, ale przez większość czasu główny duet gada jakby o dwóch różnych rzeczach. Joe opowiada o gwałceniu w pociągu, a Seligman: „To mi przypomina, jak byłem na rybach z ojcem w 1532…”. Joe opowiada o pierwszym stosunku, że facet pchnął ją 3 razy w pierwszą dziurkę, a potem 5 razy w drugą, a Seligman na to: „3 i 5? To liczby z ciągu Fibonacciego”. A ja: „What? Pumpkin? What?!„. Jedyny większy wpływ, jaki mają te wkręty to zakłócanie tempa opowieści. Seans jest strasznie rwany, do tego nie pomaga fakt, że nawet Joe nie wydaje się zainteresowana tym, o czym mówi jej towarzysz.
Który zresztą pełni chyba też rolę jakiegoś adwokata widza z reżyserem, jakby któryś z twórców przewidywał na ślepo, jak widz zareaguje na opowieść Joe, i w kilku miejscach z tą reakcją dyskutowali. A co, gdy moja reakcja była zupełnie inna? I tak musiałem to oglądać.
Nie podoba mi się, że cały sens oglądania to przedstawić bohaterkę poprzez zaprzeczenie. Wiadomo, jaka nie jest, ale jaka jest? Trudno to wyrazić. Większość scen pokazano mi tylko po to, by pokazać, że nie wywarły one na bohaterce żadnego wpływu (np. rozbiła czyjeś małżeństwo). Super. I tak jest właściwie z większością scen, a to prowadzi do kolejnego minusu: powtórzeń. Cała pierwsza część to praktycznie kilka haseł powtarzanych w kółko: Seligman jest inteligentny. Joe nie interesuje to, co on mówi. Joe nie lubi siebie i czuje pogardę. Joe jest pusta w środku. Joe uprawiała wiele seksu. Reżyser nie chce, by widz czuł się komfortowo i cały czas zakłóca rytm oglądania.
Ostatnie pół godziny jest jednak lepsze. Nie ma tu przerywań, Steligman się zamyka, reżyser się zamyka i pozwala widzowi po prostu obejrzeć film. Nie ma tu gadania z offu, tylko pokazują widzowi kolejne sceny, by sam sobie z nimi radził. I najważniejsze: ich temat jest jakimś pokłosiem wcześniejszych wydarzeń, ma jakieś znaczenie. Jest sensownie napisany i przemyślany dramaturgicznie. Wywiera w końcu jakiś impakt.
Starałem się traktować to poważniej, analizować co twórca chciał pod tym wszystkim przekazać, jednak zamiast tego zapytałem się: czemu chcę to zrobić? Nie przez sam film. Są takie tytuły, które zachęcają, by rozmyślać nad zachowaniem bohaterów i Nimfomanka do nich nie należy. Taki impuls pojawił się, bo to von Trier, bo wśród znajomych są wysokie oceny, bo generalnie jest to wysoko oceniany tytuł. Mam jednak obawę, że twórcy tej produkcji za bardzo polegali na swoim nazwisku i statusie, jaki mają wśród kinomanów. I gdyby to był początkowy twórca, który zrobiłby ten film identycznie, to nie zrobiłby takiej kariery. Może wychodzę teraz na dupka, ale z drugiej strony: nie ma tu jednej sceny zachęcającej do oglądania drugiej części, co przy produkcji trwającej cztery godziny byłoby jakąś podstawą. Cholera, czy nawet z tego filmu wynika, że będzie jakaś druga część? Bo w zasadzie wszystko, czego mogłoby brakować to jakieś 5 minut epilogu, a nie kolejnych 2 godzin.
Ps. Odpowiadając na pytanie z filmu: „Skoro ma się skrzydła to, czemu nie latać”. Odpowiedź nie istnieje, bo alegoria jest błędna – kwestia latania to decyzja indywidualna, nie wymaga do tego nikogo innego, a do seksu trzeba drugiej osoby i jej zgody. Porównanie miałoby sens, gdyby Joe miała zamiar zaruchać się na śmierć z drążkiem zmiany biegów, jak jedna ze statystek w powieśći Palahniuka.
Obecnie Lars von Trier znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #44
Wstęp
1. Królestwo I & II
2. Europa
3. Dogville
4. Idioci
5. Nocturne
6. Szef wszystkich szefów
7. Antychryst
8. Nimfomanka – Część II
9. Tańcząc w ciemnościach
10. Przełamując fale
11. Nimfomanka – Część I
12. Dom, który zbudował Jack
13. Manderlay
14. Melancholia
Ważne daty
1956 – urodziny Larsa (Zelandia, na północy Danii)
1980 – Lars dodaje sobie „von”, bo tak; bo koledzy mu tak mówili, dla beki, bo składa hołd starym niemieckim reżyserom itd.
1984 – debiut pełnometrażowy
1989 – matka na łożu śmierci wyjawia synowi, że jego biologiczny ojciec to ktoś inny; odszukał go (okazał się Niemcem), ale ten nie chciał gadać bez prawnika
1992 – założenie studia Zentropa (po nazwie fikcyjnego pociągu w filmie Europa), będą produkować m.in. porno
1995 – manifest Dogmy 95
1996 – rozwód
1997 – drugie małżeństwo
2000 – śmierć ojca
2011 – Lars w Cannes gada coś o Hitlerze i swoim niemieckim ojcu, wkurwia wszystkich, więc decyduje się zaprzestać gadać publicznie
2017 – oskarżenie Larsa o gwałt na Bjork, nic z tego jeszcze nie wynikło: ona oskarżyła, on zaprzeczył, the end
2021 – Lars kręci trzecią część Królestwa!!!
Nimfomanka - Część II (2013)
Uwaga: poniższy tekst mogą czytać również ci, którzy nie oglądali żadnej części! 🙂
Obejrzałem z ciekawości, bo nie mogłem się zdecydować. Było kilka powodów, by jednak to zrobić, jednak najistotniejszy miałem dopiero odkryć: wbrew powszechnej opinii, druga część jest zwyczajnie ciekawszym filmem, i naprawiono tutaj wiele minusów. Jest sporo interesujących scen, bohaterowie zostają rozwinięci, całość jest bardziej płynna. Tak, to wciąż średni film – składa się z epizodów, i jedyną dobrą rzeczą, którą mogę o takiej konstrukcji napisać, jest taka, że te epizody nie mogłyby pojawić się w innej kolejności. Poza tym nie są nijak połączone albo zapowiedziane. Zakończenie jest bardzo marne, a epilog jeszcze gorszy. Rozwój postaci to często wybitnie niefilmowa ekspozycja i przykład wielu pójść na łatwiznę przy realizacji… A przy tym nie oglądałem Nimfomanki z bólem, poczuciem nudy, ale całkiem sporą… przyjemnością?
Sama podstawa produkcji jest teraz lepsza – to nadal dwoje aktorów siedzących w jednym pokoju, ale tym razem zobaczyłem tu dwoje ludzi, jednego opowiadającego swoją historię drugiemu. I wiecie co? To całkiem ciekawa idea! I teraz nie są to marionetki w ręku leniwego scenarzysty, tylko normalni ludzie. Rozmawiają ze sobą, reagują na siebie nawzajem, poznają się i odkrywają przed sobą. Bardzo polubiłem sam pokój, jak i fakt, że do niego zawsze wraca akcja. Dostrzegłem jego granice, szczelność, ciszę. Podobało mi się takie tempo opowiadania, przejścia do takich klimatów, na przerwę, na zastanowienie się, na reakcję. Pierwsza część była pod tym względem rwana, cały czas przechodzili w jedną i drugą stronę, chaotycznie, wyrywając mnie z obu historii jednocześnie, nie pozwalając się oglądającemu skupić. Tutaj nie ma nawet tak dużo gadania z offu i wkrętów.
Opowieść Joe też jest ciekawsza. Spójniejsza, konkretna, mówi o etapach w jej życiu oraz jej samej. I są one lepiej przedstawione na ekranie – bohaterka wchodząca do jakiejś poczekalni, a tam same kobiety ze wstydem patrzące w podłogę. Nie wiadomo, po co tam przyszły, i co Jamie Bell robi z nimi za drzwiami. Zresztą, jego postać też jest interesująca, dzięki temu jak ją odgrywa – porusza dłońmi, mówi, jak patrzy. Niejasna, dziwna persona.
Aktorsko i realizacyjnie też jest lepiej. Charlotte Gainsbourg oraz Stellan Skarsgård dostali materiał, w którym mogli grać, nie mogli za to zasłonić się dialogiem. Jest tu też kilka bardzo trudnych i brutalnych scen – z biciem, krwawieniem, nagością i duetem czarnych kłócących się o to, który z której strony ma wejść. Imponujące, nawet jeśli nie w jakimś większym stopniu, i większa w tym zasługa montażu oraz zdjęć, niż samych aktorów. Niemniej, wychudła i obojętna twarz pani Gainsbourg robi piorunujący efekt.
I z mojej strony tyle chwalenia. Mógłbym teraz zacząć narzekać, bo jest o czym, ale skupię się tylko na jednym – końcowym morale. Oczywiście podanym w twarz poprzez monolog, bo sam koniec to nie jest moment, w którym twórcy przestają być leniwi albo zaczynają nagle tworzyć film. Gorsze jest jednak, że te cztery godziny okazują się być tylko po to, by pokazać nierówność płci, i gdyby bohaterka była bohaterem, to odbiór całości przez społeczeństwo byłby zupełnie inny… W sumie dobrze, że tak się stało. Ja mogłem odebrać film jako coś bardziej interesującego i głębszego, z pewnością inni by tak zrobili, a tak postawiono sprawę jasno i gitara. Teraz tylko musi się pan von Trier wytłumaczyć, po co zrobił o tym cztery godziny. Czemu na plakacie jest tylu aktorów w trakcie szczytowania, skoro większość pojawia się na kilka minut i z pewnością nie uprawiają w tym filmie seksu?…
Zresztą ciekawy efekt – z perspektywy pierwszego filmu kontynuacji jest zbędna. Po obejrzeniu ciągu dalszego początek jest zbędny.
Dom, który zbudował Jack („The House That Jack Built”, 2018)
Nie musiał się podobać. Jeden z tych tytułów, które są robione do siebie.
Jack jest mordercą, który przy okazji ma obsesję na punkcie zbudowania domu. Tytułowy budynek nigdy nie zostaje zbudowany. Bohater o nim zapomina, tak jak sam twórca tworząc film, zapomina o nim, zatracając się w swoich przemyśleniach, emocjach.
Morderca i morderstwa pozbawione są charakteru. Żadne emocje nie są im nadawane. Ich brutalność w ogóle nie jest eksponowane. Jack nie wywołuje strachu, ekscytacji czy fascynacji. Brakuje też napięcia, brak tu perspektywy – nie ma zadawania sobie pytań o to, czy uda mu się zabić ofiarę, na którą poluje? – czy ofierze uda się uciec? Całość jest tak naprawdę sucha. W ten sposób wszystko jest mniej filmowe, a tym samym jeszcze mniej wiarygodne – widać, że to wszystko jest udawane, nie sposób w to uwierzyć, nie idzie się tym przejąć. Pomimo okropnych rzeczy, które dzieją się na ekranie (w stylu formowania twarzy zabitego dziecka w taki sposób, aby się uśmiechało).
Przez całą opowieść mamy do czynienia z trzema elementami tylko – dwoma z nimi jest agresja oraz czarny humor. Pierwszy chyba miał pokazać, że Jack wraz z zabijaniem nie staje się spokojniejszy. To tak nie działa. Drugie z kolei tylko podkreśla nierealność i sztuczność przedstawienia. Ironiczny dialog odwraca uwagę widza i sprawia, że ten zaczyna się śmiać chwilę po tym, jak zabito małego chłopca.
Trzeci element to rozważania o korelacji sztuki i przemocy. Na potrzeby myślenia o tym i snucia kolejnych wersów poświęcono właściwy film. Nie warto tego opisywać, ponieważ są to wersy bardzo odległe i nie adresowano ich do widza. Jego obecność jest zapomniana przez twórcę. Nie sposób z samego filmu dojść, co von Trier widzi choćby w chłopach koszących zboże – tylko tego prostego obrazu jest zbyt wiele interpretacji, a co dopiero mówić o reszcie filmu.
Ten tytuł nie miał się podobać. On miał być tylko obejrzany. Mnie zostawił obojętnym. Nie wywołał żadnych emocji. Z mojej perspektywy on tylko istnieje.
Najnowsze komentarze