Edgar Wright

Edgar Wright

03/08/2019 Opinie o filmach 0

If you’re on a road trip, you need driving music.” – Edgar Wright

Scott Pilgrim kontra świat („Scott Pilgrim vs The World”, 2010)

5/5

Zwyczajna historia w niezwykłej oprawie. Oryginalny wyraz miłości do oryginalności.

Są filmy Edgara Wrighta, które lubię bardziej – są zabawniejsze i mają więcej do powiedzenia – ale Scott Pilgrim… jest, póki co najlepszym jego dziełem. W kontekście tego, jaka produkcja najlepiej go charakteryzuje i która dała mu największe pole do popisu, do „bycia sobą”. W tym filmie niemal nie ma zwykłych momentów albo takich po prostu będących – służących ekspozycji czy innych, które musiały być i tyle. Występują pojedynczo i nie warto nawet ich zauważać, bo przez całą resztę seansu Scott Pilgrim… co chwila miał coś nowego. To okazja do twórczej zabawy, w której każda minuta przynosi coś innego, co trzyma naszą uwagę przy ekranie: muzyka, energia, jakiś detal, wyjątkowe cięcie montażowe, humor, efekt wizualny czy nawet pomysł na całą scenę. Ten film trwa i trwa i wydaje się zawsze mieć coś jeszcze w kieszeni. To film, który chce się oglądać, bo jest aż tak oryginalny.

Tytułowa postać Scotta to młody dorosły, który niedawno stracił dziewczynę. Teraz chodzi z kimś nowym, ale nagle zadurza się w Ramonie. Zaczyna z nią chodzić, jednak oznacza to, że będzie musiał pokonać w pojedynku jej poprzednich chłopaków, a każdy będzie gorszy od poprzedniego. W tym samym czasie Scott będzie mieć problemy z własnym zespołem rockowym, poprzednia dziewczyna chce wyrównać rachunki, a i z samą Ramoną nie będzie tak różowo, jak miało być.

Twórcy nie ukrywają, o czym ich historia opowiada: niestabilni emocjonalnie i niedojrzali bohaterowie uczą się dostrzegać, że problem tkwi w nich, że na miłość trzeba zapracować. Jasne i zrozumiałe – od początku wiadomo, dokąd ten seans nas prowadzi i mniej więcej wiadomo, jak będzie wyglądać. Dlatego też nie znoszę, że z tego powodu w mojej pamięci ten tytuł był i będzie dosyć… Zwykły. Realizacja i język filmowy jest co prawda jedyny w swoim rodzaju, niemal innowacyjny, ale nie wiąże się on zbytnio z tematyką opowieści, z jej bohaterami. Wręcz wydaje się, jakby wynikała ona wyłącznie z osoby reżysera, nie z samego filmu. Nie mówię jednak o sytuacji, kiedy artysta stawia siebie na pierwszym miejscu i nie zważa na innych. Nie – tutaj pamiętano, że widz też ma się dobrze bawić. A łatwo o tym zapomnieć, kiedy tworzy się tego typu kino. Wielu przed Wrightem poległo, tworząc produkcję zbyt szaloną, a przez to nużącą lub niezrozumiałą.

Tu otrzymaliśmy taki balans między bezgraniczną wyobraźnią oraz dostarczeniem widzowi wystarczającej dawki właściwej produkcji. Każdy widz będzie wiedział, co się dzieje i dlaczego – zrozumie fabułę i to, na jakim jej etapie jesteśmy oraz dlaczego film wciąż trwa. Nie wszystkim oczywiście przypadnie to do gustu, w końcu w pewnym momencie muzyka przywołuje nawet smoki na ekran, ale większość będzie w stanie się dobrze bawić – z tego lub innego powodu. Ten aspekt filmu mając z głowy – twórcy mogli zacząć szaleć, więc szaleli, ile tylko mogli. To oryginalność dla samej oryginalności, dla tworzenia w ten szalony sposób i oglądania czegoś równie szalonego. To wyraz miłości do kina za to, że może tak wyglądać i pozwala w ten sposób się wyrażać. Trudno mi nie podziwiać i nie wracać do tego, nawet jeśli szaleństwo nie było połączone z tematyką, nie pomagało opowiedzieć historii w bardziej zrozumiały sposób, jedynie bardziej ekscytujący i przyjemny. Niemniej: ważny tytuł, który należy znać.

Edgar Wright

Obecnie Edgar Wright znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #113

Top

1. To już jest koniec
2. Scott Pilgrim kontra świat
3. Hot Fuzz – Ostre psy
4. Wysyp żywych trupów
5. Baby Driver
6. Ostatniej nocy w Soho

Ważne daty

1974 – urodziny Edgara (Anglia)

1987 – powstaje ulubiony film Edgara: Arizona Junior

1995 – debiut pełnometrażowy

To już jest koniec (2013)

5/5

Wbrew pozorom, to nie jest film o końcu świata. Szefowie polskich tłumaczy nie oglądali, co nazywali, więc zrobili tylko tak, by kojarzyło się z This is The End. Marketing. A to tak naprawdę jest tylko opowieść o grupie ludzi idących się napić… W 1990 roku Gary King i jego najlepsi przyjaciele skończyli szkołę. Postanowili to uczcić zrobieniem Złotej Mili – czyli zaliczyć wszystkie 12 pubów w jedną noc, a ostatni nazywa się „The World’s End”. Nie udało im się to, ale wciąż – dla Gary’ego Kinga była to najlepsza noc w jego życiu. 23 lata minęły i nic się nie zmieniło. Postanawia więc zebrać starych znajomych i spróbować jeszcze raz. Każdy z nich wprawdzie dorósł i ma obowiązki lub żony, ale jednak daję radę – w piątek są w swoim małym, rodzinnym miasteczku. Z czasem jednak strona dramatyczna całości zaczyna przeważać – przyjaciele z tamtych lat dzisiaj darzą się mniejszą ilością ciepła niż wtedy. Wszystkich zaczynają boleć coraz bardziej oszustwa Gary’ego, jego nałogi i wciskanie kitu. Na dodatek – prawda jest taka, że ich wykonanie Złotej Mili w ogóle nie interesuje. Wiek zrobił swoje. Oni dorośli, mają życie i inne sposoby na zabawę w piątkowy wieczór. Tylko Gary próbuje się oszukiwać życiem w przeszłości…

A potem… jest legendarna scena w łazience. Wiecie – są pewne sceny, w Lost, Breaking Bad albo pod koniec wyjątkowych tytułów, których nie wolno zdradzać. Rozumiemy się?

The World’s End to szalona opowieść, pełna energii, zróżnicowanego humoru i konkretnych jaj. Piątka ciekawych bohaterów tworząca ze sobą konflikty, umiejących się bawić na trzeźwo i po pijaku. Rewelacyjne dyskusje na dziwne tematy, bójki w knajpie, czarny humor, tempo, pomysły i masa powracających żartów. Gary King tryska energią od początku, a gdy opowieść zacznie dotrzymywać mu kroku, będzie po prostu idealnie. A to dopiero wstęp – choć od początku widać to tu i tam, ale im bliżej końca tym jest to bardziej widoczne. Otóż twórcy The World’s End znaleźli pojebany sposób, by poruszyć kilkanaście całkiem poważnych tematów. Od kondycji ludzkości po definicję współczesnego człowieka. I jeśli myślicie, że dramat osobisty Gary’ego Kinga nie dostanie swoich kilku minut, to się mylicie.

Dwa minusy. Dwa i pół. Nick Frost jest za gruby na sceny akcji, a tutaj przebiega on całe miasteczko. Ale może to jakiś wewnętrzny żart, którego nie łapię. Tak czy siak – pierwszy błąd to potknięcia z tempem opowieści przez 1/3, 1/2 filmu. Parę razy miałem wtedy wrażenie, że sceny nie mogą się skończyć, trwają za długo. Jakby nie byli pewni, czy już wiedzą, gdzie ten film zmierza. Po drugie – mam zarzuty do samego zakończenia. Scenarzyści wyraźnie nie byli tak mądrzy, by je udźwignąć. Łatwo przestać traktować je poważnie, a tylko wtedy można się śmiać.

Faktem jednak jest, że zobaczyłem koniec świata, tracąc przy tym oddech ze śmiechu. Parę lat temu Dave Chappele sprawił, że śmiałem się z dożywocia dla 15-latka. Edgar Wright sprawił, że śmiałem się z… nie mogę tego zdradzić. 100% komedii w komedii, 90 minut wypełnione gagami na wszelkich poziomach, jeden seans nie wystarcza, by się wyśmiać do końca. Wrócę do niego z ogromną ochotą.

(Felieton) Czy zakończenie The World's End jest dobre?

Komedia Wrighta to ciekawy przypadek. Jest to produkcja o grupie starych znajomych, którzy wybrali się do rodzinnego miasteczka, by wypić w każdym barze w ciągu jednej nocy, i z każdą minutą z kina kumpelskiego przeobraża się w czarną komedię, by po jakimś czasie stać się dramatem, który śmieszy – w dobry sposób. Finał mający miejsce w tytułowym barze The World’s End jest już gorzki i ponury, pozbawiony nadziei oraz happy endu. Wszystko, co do niego doprowadza po drodze, szczególnie licząc od 30 minuty i sceny w łazience, to spoiler za spoilerem, którego nie można przekazać drugiemu człowiekowi – on musi to zobaczyć na własne oczy, by w pełni przyjąć do wiadomości obraz całości. Bez uprzedzeń, z zaskoczenia.

Generalnie mieszają się tutaj dwa wątki – pierwszy to Gary King próbujący zaznać w życiu jeszcze chwilę szczęścia, więc podpierdala starych kumpli zajętych swoimi sprawami, i zmusza ich, by pomogli mu odrestaurować „stare, dobre czasy”. Z tego wątku wynika istotny motyw – przymus wypicia w każdym z 12 barów przynajmniej jednego kufla piwa. Najważniejszy jest jednak fakt, że w miasteczku żyją roboty podszyte pod prawdziwych ludzi, i od pewnego momentu wszyscy oni zaczynają polować na bohaterów pijackiej epopei. Z czasem okazuje się, że w wiosce prawie nie ma żywych ludzi, a roboty są absolutnie wrogo nastawione. Nie wszyscy przyjaciele Gary’ego Kinga przeżyją tę noc. W finale okazuje się, że za całym cyrkiem stoją kosmici, którzy chcą dobrobytu na Ziemi, ale ludzie są oporni, więc trzeba było ich zmusić do takich dóbr jak np. telefony komórkowe (generalnie każdy wynalazek ostatnich 20 lat to zasługa obcych właśnie). Zmusić, czyli przejąć nad nimi kontrolę, by było lepiej. Gary King pijany jak bela wypina się na nich, każe spierdalać, nie chce, by go kontrolowano. Zresztą – ile im zajęło przejęcie małego miasteczka? 20 lat! Ile by miało im zająć przejęcie całej planety? To okazało się przelać czarę goryczy. Obcy stwierdzili, że to nie ma sensu, i spełnili niegrzeczne żądanie bohatera. Potem świat cofnął się w rozwoju w zastraszającym tempie, wyglądał jak po apokalipsie zombie. To ta lepsza cywilizacja zostawiła ludzi samym sobie, zabierając swoje podarunki.

Trudno nie zaliczyć na plus filmowi takiego komentarza odnośnie kondycji ludzkości – do tego to wszystko zmierza, bez dwóch zdań. Jednak umieszczenie go jako wielkiego zwrotu akcji w końcówce pociągnęło ze sobą niewiele szczegółów i wątków tła. Pojawia się to dosyć niespodziewanie, i chociaż jako tako pasuje do tonacji całości – czy jest ono zwyczajnie dobre? Czy można je traktować serio? Cały film bardzo lubię, i bawię się na nim znakomicie, ale ilekroć pomyślę o zakończeniu, czuję wątpliwości.

Przeszkadza pośpiech – motyw bardzo szybko się pojawia i natychmiast zostaje zamknięty. Nie ma drugiej części, kontynuacji, cliffhangera – jeno ponury epilog. Nie ma dialogu i szukania innego rozwiązania, porozumienia, czegokolwiek. Z jednej strony – ludzie byli pijani i trudno po nich czegoś oczekiwać. Z drugiej – kosmici. Ultrainteligentni, mądrzy, zorganizowani, i przy tym wszystkim popełnili karygodny błąd inwigilacji, odebrania wolności i wyboru. Jak to się stało, że tak oświecone jednostki nie mogły pojąć czegoś tak podstawowego? Nie wiadomo. Mogę się domyślać, że tak było to zaplanowane – by widz poparł postawę bohaterów, by kosmici mieli wadę, której nie można zaakceptować, by był to ten jeden uśmiech w gorzkim zakończeniu, mającym być tym słusznym. Bo trzeba być debilem, by na plan kosmitów przystać. Taki plan byłby tymczasowy i tak, długo by się nie utrzymał, i tyle w nim rozsądku co w publicznej służbie zdrowia. Lepiej dziś powiedzieć „spierdalaj”, niż potem obawiać się przyszłości, która nadejdzie.

W tym momencie – jest to dobre zakończenie. Ludzkość może i ma długą drogę przed sobą, by dogonić pozostałe cywilizacje, ale przynajmniej nie będzie się oszukiwać. To jednak nadinterpretacja, bo nigdzie w filmie taka postawa obcych nie jest napiętnowana. Gary King pod wpływem oświadcza, że nie chce być inwigilowany, i to wszystko. Tyle wystarczyło, by nastąpił tytułowy koniec świata. Do tego dochodzi ten karygodny błąd, którego nie cierpię w różnych filmach sci/fi, gdy obcą cywilizację przedstawia się raz jako geniuszy, a w drugiej chwili są debilami, którzy kierują się jeno tępą, prymitywną agresją. The World’s End nie dochodzi tak daleko, ale szczerze – czym innym ich plan miał się zakończyć?

I czemu właściwie doszło do degeneracji warunków życia na Ziemi? Jak do tego doszło? Szczegóły, proszę?

To są moje problemy z tym finałem. Tak, twórcy popełniają jeden lub trzy typowe dla gatunku błędy. Podjęli się tematu, który przerósł, nawet jeśli nie ich, to sam film. Nie jest ono najlepsze, jakie mogło być, ale lepszego raczej napisać się nie dało, by pasowało do reszty filmu, bez zmieniania w nim nieco. Dlatego, dopóki nie znajdzie się jakiś pajac twierdzący, że film popiera inwigilację i dzięki niej jest lepiej, dopóty będę nazywał to zakończenie dobrym.

Baby Driver (2017)

4/5

Będę krytykować, bo film ma problemy z tempem. Jak na film, który zasłynął właśnie doskonałym rytmem (zgranie dźwięku z warstwą wizualną w montażu i reżyserii), to właśnie do tego aspektu muszę się przyczepić – w scenariuszu. Bo ten wygląda, jakby siedziała nad nim tylko jedna osoba, która od razu zaczęła to reżyserować bez poprawienia licznych błędów. Najbardziej oczywisty przykład – scena, która powinna mieć miejsce w okolicy 20 minuty, zostaje wygrana w 54. To daje mniej więcej 34 minuty opóźnienia, a film potrafi się wlec. Sporo jest tutaj zawartości bez żadnego pay-offu (albo też bardzo marnym). Tu sporo można było wyciąć lub przepisać, aby lepiej sprawdzało się jako całość. Dla przykładu – mamy tutaj motyw, że szef nie bierze do pracy nigdy tych samych ludzi, i dlatego Baby jest wyjątkowy. Dlatego mamy jeden napad z jedną ekipą, drugi napad z drugą ekipą… A potem mamy trzeci napad z mieszaniną pierwszej i drugiej. Co najmniej jedną można było więc wyciąć. Już po pierwszej Baby mógł być spłacony. Mamy tu imponujący wizualnie mastershot w czołówce, który też można było wyciąć. Takie są niestety twarde realia scenopisarstwa. Mamy też wujka/dziadka (?), który gada na migi. Mamy nagrywanie wszystkiego mikrofonem i tworzenie z tego muzyki. Po co? Po nic. Aż tu pod koniec okazuje się to ważne w tak wymuszony i biedny sposób, że można by przysięgnąć, że mamy do czynienia z amatorami. Na historię i konflikt brakuje pomysłu – szef najpierw zmusza Baby’ego do pracy, bo jak nie to mu nogi z dupy powyrywa, a na koniec „uciekaj i trzymaj głowę nisko„. Nagle policja zabija jakąś dziewczynę, która myślała, że włączyła sobie nieśmiertelność, i stała bez żadnej osłony i strzelała. To ją strzelili bez problemu i z jakiegoś powodu jest to wina Baby’ego – wszystko po to, by mieć antagonistę na ostatnie 20 minut. I jest pojedynek. Jak wygląda wielki pościg na koniec? Baby wysiada z samochodu i w 3/4 opowieści dowiadujemy się, że jest mistrzem parkour. Ma zmysł profesjonalisty oraz kondycję lekkoatlety. Umie nawet przeskoczyć jadący na czołówkę samochód. Super. A jak wygląda finałowy pojedynek? Za kółkiem drugiego samochodu siedzi John Hamm, nawet bez zasugerowania, że jego postać jest na tym samym poziomie kierowania pojazdami co Baby. Zresztą, to pojedynek w tym, kto mocniej dociśnie gaz do dechy i zepchnie przeciwnika z dachu na ulicę. Biednie. Już mogli chociaż pójść w pojedynek samochodów na pustym dachu w stylu jednego z modów do GTA V. Jestem więc wdzięczny za bardzo ładny romans z muzyką oraz smaczki typowe dla Edgara Wrighta (cholera, ten mastershot na początku…), ale skoro już tworzy typowe kino gatunkowe, niech przestrzega jego reguł. A tu bez solidnych relacji między bohaterami, historii i dobrego tempa narracji nie da się skoczyć za wysoko. Trzeba się też po prostu zdecydować, o czym to ma być. Finalnie okazuje się, że jest to historia o tym, że każdy dobry uczynek niesie ze sobą dobre konsekwencje i one mają znaczenie. Nawet jeśli tak na co dzień rujnujesz ludzi, to jednak warto otworzyć okno w aucie i oddać przez nie torebkę starszej kobiecie, od której właśnie kradniesz pojazd. Ona to doceni. Podoba mi się to.

Ostatniej nocy w Soho ("Last Night in Soho", 2021)

2/5

Pan Wright wymarzył sobie kilka momentów i je zrobił. Nie dał tylko rady obudować wokół nich jakiegoś filmu.

Edgar Wright coraz bardziej odchodzi od filmów opartych o scenariusze. Dzięki nim mógł planować żarty i tworzyć konstrukcje, gdzie różne elementy powracały później w zaskakującej formie – ale przede wszystkim były przemyślane jako całość. Taki był stan rzeczy jeszcze w 2013 roku. W 2021 roku wystarczą mu kolorowe światła oraz szczegóły wymagające masy pracy, umiejętności i precyzji, zaniedbując przy tym bohaterów, ich rozwój, fabułę, motywy oraz jakieś dotarcie do widza ze swoją wizją.

Ostatniej nocy w Soho to film o początkującej projektantce mody imieniem Eloise, która dostaje się do szkoły w Londynie, gdzie styka się z kobietami, co doprowadza ją na skraj załamania nerwowego. Ucieka z akademika, wynajmuje pokój i w snach towarzyszy młodej prostytutce zaczynającej karierę w Londynie w latach 60. Nic wam to nie mówi o samym filmie, a twórcy raczej inaczej sobie to sobie na papierze wyobrażali, ale mieli do wszystkiego tak olewający stosunek, że wyszło jak wyszło. To zapewne miała być romantyczna podróż wrażliwej duszy „do starych, dobrych czasów”, gdzie odkrywa, że tamten okres wcale nie był taki różowy i przyjemny. Problem w tym, że z samego filmu wynika, że współczesność nadal jest o wiele gorsza – wystarczy wypełnić ekran stereotypowymi wyobrażeniami młodych ludzi z memów z Twittera. W przeszłości za to tak naprawdę nie poznajemy żadnej z postaci – jedna kobieta chce występować i śpiewać, więc żeby to osiągnąć zaczyna się prostytuować. Robi to bez podejmowania jakiegokolwiek kontr-działania, chociaż prezentuje się przy tym na osobę, która zdobywa świat nie patrząc na to, na co jej pozwolą. Nie możemy też za bardzo zrozumieć jej cierpienia – jest po prostu smutna i wypalona, bo jest prostytutką, a jej klienci uprawiają z nią seks. Jest bierna – podobnie jak protagonistka, która ją odwiedza we snach, obserwując ją w ciszy, nie mając wpływu na cokolwiek.

Nie ma tutaj jednej, pełnoprawnej postaci. Nie możemy ich poznać lub zrozumieć. Żaden z motywów nie jest rozwinięty, a wątki są porzucone. Film ledwo się zacznie, a już twórcy odrzucają wszystko, co mogło to trzymać w kupie: nie ma interesujących bohaterów, wydarzeń lub fabuły. Wszystko jest obojętne do czasu, aż robi się zwyczajnie absurdalne – masz sny o zbrodni? Idź z tym na policję. Ktoś cię otruł i nie możesz chodzić? Za pięć minut będziesz biegać, bo tak szybko twórcy zapomną, że otruli daną postać. A jak potrzebujecie antagonisty, to wybierzcie osobę najbardziej do tego niezdolną fizycznie – np. inwalidę na zardzewiałym wózku. Niech goni bohaterkę, widz to kupi. Niech jej motywacje będą naciągane i głupie, nie ma problemu. A potem film się kończy. Do tego czasu nauczyliśmy się, że Diane Rigg to skarb, a scenariusze jednak są potrzebne.

Edgar Wright skupia się na szczegółach. Niewłaściwych, owszem, ale się skupia. Jest np. scena tańca z Mattem Smithem, gdzie bohaterka wymienia się na jednym ujęciu ze swoim alter-ego. Efektowne, ale wymagało kręcenia od pasa w górę, czasami nawet jeszcze wyżej – dzięki temu oraz precyzyjnemu blokowaniu aktorki wymieniały się w kadrze, bez CGI. I jest to niebywałe osiągnięcie w historii kina, ale to nadal jest scena tańca, gdzie widać połowę osoby tańczącej – gdzie w tym przyjemność z oglądania? Chociaż może to tylko ja. Inny przykład: scena straszenia. Eloise NAGLE COŚ WIDZI! KRZYCZY! Cięcie! I w następnej scenie jest w kawiarni, pijąc kawę. A widz pyta: „ale co było dalej?” i jest to bardzo dobre pytanie. Zazwyczaj po takich krzyku protagonistka byłaby znaleziona dzień później, a raczej jej ciało. To się po prostu niedodaje. Reżyser chciał mieć MOMENT i go dostał, bez zadbania o szerszy obraz, jak on wpisze się w całą logikę filmu – co zresztą pasuje też do opisania całego świata magicznego, do którego przenosi się Eloise (swoją drogą – czy tylko ja poczułem zawód gdy zobaczyłem, że oglądam film Edgara Wrighta, gdzie nie było pomysłu na przejście między tymi dwoma wymiarami? Eloise idzie spać i już tam jest, to wszystko!). Już trudno, że idzie tam wyłącznie jako obserwatorka, ale wszystko w tym jest niespójne. Niby jest z boku, ale jest też na miejscu swojej alter-ego. Niby jej tam nie ma, ale ma malinkę na szyi. Potem te dwa światy zaczynają się mieszać, Eloise musi uciekać przed duchami, ale są one kierowane wyłącznie scenariuszem – nie zaatakują wtedy, gdy jest ważna rozmowa. A gdy zaatakują i im oddamy, to okaże się, że to była tylko halucynacja. Na samym końcu okaże się, że one w ogóle nie atakowały, tylko miały prośbę… Jeden wielki bałagan. I prowadzi tylko do finału wypełnionego głupotami i absurdami. Pamiętacie Aresznik i stare koronki? Tam chowali trupy do piwnicy. Tutaj chowają ich pod dywanem i policja nic nie może znaleźć.

Podejrzewam, że ten film miał wyglądać zupełnie inaczej. Okres zdjęć skończył się dwa lata temu, jedna aktorka zmarła w międzyczasie, pandemia utrudniła pracę, efekt końcowy pewnie jest najlepszym, co mogli zrobić z tym, co mieli. Miało to wpływ na efekt końcowy, ale oceniam tutaj sam film – a on jest po prostu źle zrealizowany, nieprzemyślany, absurdalny i pusty. Moja teoria jest taka, że powstał z miłości do wybranych momentów – jak owa scena tańca. I one są, warte zobaczenia, rozsiane po tym dwugodzinnym produkcie.

PS. Czas powtórzyć Lost. Słyszę piosenkę z tego serialu i krzyczę: „EJ, TO Z LOST”, ale od razu jest moment zawahania się: „Na pewno? W której scenie to było?” i muszę używać Internetu, żeby skojarzyć opening 3 sezonu.

PS2. Cholera. Zdążyłem zapomnieć, że Wright tworzył kiedyś komedie. W tym filmie jest tylko jeden żart (chyba że liczyć taksówkarza, który przejechał typa stojącego pięć minut na ulicy, wyskakującego z samochodu z krzykiem „nagle mi wyskoczył!”, ale to chyba było akurat na poważnie) i nie wiem, co to miało być. Rozmowa dwóch studentów:
– Masz samochód?
– A jak inaczej miałbym się przedostać z południowego Londynu do północnego?
Kurtyna. Znaczy, już pomijam tę drugą część, ale dlaczego miałoby kogoś dziwić, że student w Londynie ma samochód? Przecież ten film opiera się na ten stereotypowy wizerunek młodego człowieka, który chleje cały okres nauki, ma iphone’a i rozwalony samochód, ale jak jest głodny, to je zupki chińskie. Skoro traktujemy to jako oczywistość, to czemu się temu dziwimy? Słowo daję, na każdym detalu ten film się wykłada. To jest jak odwrotność dotychczasowych filmów tego reżysera, gdzie z kolejnymi seansami odkrywało się te drobne smaczki, które rozbudzały zachwyt.