Alain Resnais

Alain Resnais

09/03/2023 Opinie o filmach 0

I never had any special appetite for filmmaking, but you have to make a living and it is miraculous to earn a living working in film.” – Alain Resnais

Alain Resnais

Obecnie Alain Resnais znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #205

Top

1. Hiroszima, moja miłość
2. Noc i mgła
3. Zeszłego roku w Marienbadzie
4. Melodramat
5. Wujaszek z Ameryki
6. Prywatne lęki w miejscach publicznych
7. Jeszcze nic nie widzieliście
8. Stavisky…

Ważne daty

1922 – urodziny Alaina we Francji

1936 – debiut krótkometrażowy

1949 – urodziny drugiej żony

1959 – debiut pełnometrażowy

1998 – drugie małżeństwo (do jego śmierci)

2014 – ostatni film, śmierć (Francja)

Stavisky… (1974)

2/5

Biografia ukraińskiego żyda polskiego pochodzenia, którego oszustwo wywołało skandal we Francji na początku XX wieku. Nie poznałem Stavisky’ego, tyle mogę napisać. Po przeczytaniu notatki o nim na Wiki dochodzę do wniosku, że był to film skierowany wyłącznie do tych, co znają oryginalną historię – choćby po tym, jak ujęto śmierć protagonisty: dobijają mu się do drzwi, on leży w łóżku i patrzy na drzwi, następnie jesteśmy na zewnątrz i słyszymy strzały. Chodzi o to, że oficjalnie Stavisky popełnił samobójstwo, ale nieoficjalnie istnieje teoria o tym, że został uciszony. Nic z tego nie sposób wywnioskować z samego filmu, trzeba znać tę historię przed obejrzeniem. To film zapadający w niepamięć. Oglądałem i zastanawiałem się, co ja w ogóle oglądam – po 30 minutach przeczytałem opis. Tam nazwano tę część seansu „zawieraniem przyjaźni” bohatera z innymi. Trudno się nie zgodzić.

Wujaszek z Ameryki ("Mon oncle d'Amérique", 1980)

3/5

Kino użyte do wykładania psychologii. Średni wykład, średni film.

Termin tytułowy odnosi się do hasła, które powtarzano jednemu z bohaterów – jako przypowieść o kimś, kto miał ambicje, ale przegrał, więc lekcja z tego jest następująca: nie próbuj. Bohater usłyszał to w dzieciństwie, a potem ciągnęło się to za nim w dorosłe życie. Film „Wujaszek z Ameryki” opowiada o takich sygnałach oraz bodżcach, które nas kształtują i tworzą, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy. Alain Resnais miał zamiar spopularyzować odkrycia psychologii.

Jeden z tych tytułów, które są ambitne w swoich założeniach czy ambicjach: troje bohaterów uosabiających konkretne zachowania i postawy psychologiczne współczesnego świata, których losy się przeplatają. Wychodzi z tego fajny wpis na Wikipedię, ale jako film? Oto dostajemy opening „Suicide Squad”, czyli czytanie karty postaci bez grama inwencji – tylko jeszcze szybszy, bardziej chaotyczny, męczący, obojętny… I jeszcze mniej kreatywny. Narrator gada jak najszybciej tylko może, gdy na ekranie lecą still-shoty. Gorzej być nie może. Wyraźnie celem było najpierw zrobić wykład, a dopiero potem opowiedzieć film. Ten zresztą – jak zakładam – był w jakimś stopniu improwizowany, bo trudno mówić o fabule jakoś podporządkowanej przekazowi, więc i to wychodzi w sposób naciągany. Pod koniec wychodzenie ludzi do pracy porównane jest do szczurów uczestniczących w eksperymencie, w którym muszą opuścić klatkę gdy usłyszą sygnał, inaczej zaznają bólu. Aspekty psychologiczne też nie są zbyt ambitne – to jakiejś mgliste pomysły, które zostały wykorzystane do filmu, bo akurat pokrywają się z przekonaniami twórcy. Cały film w końcu zaczyna się od usilnego przekonania widza, że człowiek jest zwierzęciem.

Film sam w sobie ma momenty – gdy narracja jest zrozumiała, to dobrze się śledzi losy tych ludzi: gdy muszą wybierać, co się liczy w ich życiu, a reżyser nie zmusza nas do interpretowania tego w jeden, właściwy sposób. Intrygujący jest też pomysł z połączeniem każdej postaci z jakimś aktorem z przeszłości, chociaż cel tego nie jest jasny. Domyślam się, że po prostu bohaterowie zobaczyli kiedyś takie reakcje na ekranie i teraz w ten sposób reagują w prawdziwym życiu, albo też widzą samych siebie w taki sposób w krytycznych sytuacjach… Ale te momenty są też w zwykłych scenach. Możliwe też, że to my jesteśmy wtedy uczestnikami eksperymentu i mamy reagować poprzez skojarzenia z tamtymi aktorami. Pomysł więc fajny, tylko wykonanie pozbawione konsekwencji czy precyzji.

Melodramat ("Melo", 1986)

3/5

Teatr garści aktorów, których chce się słuchać. Przez 35 minut, gdy całość trwa dwie godziny.

Troje ludzi przy stole późną nocą w pustej jakby altance za domem. Rozmawiają w mało filmowy sposób, ale jednak słuchamy ich z uwagą. Widać jak na dłoni teatralny rodowód całości, ale w ten dobry sposób. Udało się tutaj osiągnąć poziom intymności, w który wierzymy. Rozmawiają budując zaufanie, ponieważ w końcu jedna ze stron decyduje się opowiedzieć coś bardzo osobistego. A ja czułem się, jakby ta postać ufała mi do tego stopnia, by się ze mną podzielić tą opowieścią. Fascynujące uczucie – wydaje się, jakbym mógł tych ludzi słuchać w nieskończoność… Tylko potem ich słucham w nieskończoność. Jestem pełny i syty, ale czas trwania filmu pokazuje, że nawet nie jestem w połowie.

Może to jałowość samego materiału? Gadanie o miłości i uczuciach, traktowanie ich jako czegoś stałego, tylko w oparciu o postaci bardzo rozchwiane, emocjonalne. W ich przypadku uczucie może się narodzić tylko dlatego, że zapach był odpowiedni, więc słuchanie, jak gadają o swojej wersji miłości nie jest czymś, czego chce się dłużej słuchać. Wtedy zacznie być irytujące. W ostatniej scenie to już w ogóle debatują nie nad tym, co sami czują, ale co czuje osoba nieobecna w scenie. Powodzenia.

Dobre pierwsze wrażenie, potem też ma momenty – jak choćby uczucie do języka muzyki i miłość, którą taki język potrafi wyrazić – ale chciałem tylko, by się skończył.

Jeszcze nic nie widzieliście (2013)

2/5

Pomysł był nawet interesujący, tylko realizacja pozbawiona kreatywności i filmowości. To zdanie chyba podsumowuje całą francuską nową falę i jej twórców… W każdym razie: oglądamy grupę aktorów, która przybywa do domu zmarłego, aby spełnić jego ostatnią wolę, czyli obejrzeć przedstawienie, w którym wszyscy brali udział w przeszłości. Oglądają i przypominają sobie granie, mówią na głos kwestie razem z osobami na ekranie, wcielają się w locie w rolę razem z kolegami siedzącymi obok. Całość staje się też przyczynkiem do jakichś nudnych dyskusji w przeszłości, ale jest to po prostu męczące w oglądaniu. Pod względem wykonania najczęściej mówimy o kamerze patrzącej na aktora, który gada – nic więcej. Podczas seansu myślałem tylko o tym, jaki potencjał w tym jest, jak ciekawie można by to wszystko opowiedzieć – gdyby tylko za kamerą stali choćby twórcy Sherlocka. Przypomnijcie sobie dla przykładu odcinek The Lying Detective i rzeczy, które tam miały miejsce w kadrze! Niemniej, w tamtym momencie reżyser Jeszcze…, czyli Alan Resnais, miał 90 lat, umarł rok później, więc nie chcę od niego za dużo wymagać. Gratuluję pomysłu – i na tym zakończę.