Lipiec 2022

Lipiec 2022

11/07/2022 Opinie o filmach Opinie o serialach 0

Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...

Obejrzanych filmów
0
Obejrzanych seriali
1
5/5

Manticora ("Manticore", 2022)

29 lipca | CDA

Powalone doświadczenie, dajcie mnie tego więcej. Ładny film o ludziach, którzy się nawzajem poznają.

Carlos Vermut w 2014 roku zrobił Magical Girl i od tamtego czasu noszę jego godność w sercu, czekając na nowy film. Teraz zrobił Manticorę, na którą trochę czekaliśmy, a potem jeszcze czekaliśmy, bo niby wyszła, ale tylko na festiwale i znikła, pojawiając się na VOD. Powody mogą być w fabule i różnych sposobach jej odczytania, jedne są bardziej szkodliwe dla filmu niż inne, a dzisiaj w kinie kontrowersje wzbudzają tylko słabe filmy, więc lepiej za dużo nie mówić i mówić nie będę – bo to film, który trzeba przeżyć samemu, być na jego początku i dojść do jego końca bez żadnych wstępów, prognoz, nastawień. Czegokolwiek.

Tak teraz spojrzałem na opisy na IMDb czy Filmwebie i są one tam uczciwie skromne. Punkt dla dystrybutorów! Minus za wejście z filmem na polski rynek tylko w wersji na CDA z lektorem, bo Tygodnia Kina Hiszpańskiego pół roku temu liczyć nie będę.

Wracając: to film o człowieku pracującym przy grach komputerowych, który ratuje z sąsiedniego mieszkania chłopca, gdy wybucha tam mały pożar pod nieobecność matki. I w zasadzie tyle mogę napisać z fabuły, wszystko potem jest dla was niespodzianką, zaskoczeniem, szokiem oraz wyczekiwaniem, co z tego dalej wyniknie. Język filmu jest tutaj rzetelny, cierpliwy, pokazujący bohaterów w akcji – szczególnie ich myśli, jak na naszych oczach analizują samych siebie, opcje jakie mają, jak podejmują wybory w ciszy. Praca, codzienność, życie w mieście, rozmowy, chodzenie do knajp, kin i muzeów, ale przede wszystkim samotność w tym wszystkim. Praca na odległość, mechaniczne kontakty w pracy, trudności z zawarciem znajomości jakiejkolwiek, otwarciem się przed drugim człowiekiem w sytuacji, gdy tego potrzebujemy na gwałt, więc tego nie robimy, bo wystraszymy tę obcą osobę składając na jej bark własny ból… Więc ból trwa dalej.

Vermut opowiada o radzeniu sobie z trudami życia we współczesny sposób, gdy te tradycyjne metody przestają być możliwe, za to technologia pozwala wejść na serwer i zabijać ludzi, żeby odreagować. To film o wyzwaniach stojących przed współczesnym człowiekiem, samotnym w wielkim mieście, dający nam piękną opowieść miłosną ukazującą całe bogactwo i radość ze spotkania drugiego człowieka, z którym po prostu można pogadać.

Tylko jest to zaledwie jeden ze sposobów na odczytanie tego filmu. Ja taki wybieram, ale inni mogą tutaj zobaczyć coś brzydkiego. Wchodzicie na własną rękę.

1/5

Purpurowe serca

29 lipca | Netflix

Cała dramaturgia, jaką tylko dało się wsadzić. Do płakania przez zamknięte oczy, zatkane uszy.

Ona kłóci się ze wszystkimi – nawet klientami w barze, w którym pracuje. On kłóci się ze wszystkimi, bo nie podoba mu się czyjaś koszulka. Nienawidzą się, ale los ich połączy – oboje zyskają na zawarciu fałszywego małżeństwa. Ich życia potoczą się tak, że zrozumieją, iż tak naprawdę kochają się i razem pokonają wszystkie problemy… Tzn. zapomną o nich i nic z nimi nie będą robić, a poprzez „kochają się” mam na myśli kompletnie nie zasłużoną relację, opartą na wymogach gatunku, nie czymś, w co można uwierzyć.

Dramatów tu po kolana – zdrowotne, finansowe, życie też jest zagrożone. Nie ma w tym jednak naturalności, człowieczeństwa. To nie taka produkcja, w której jak bohaterowie mają problemy, to dają z siebie wszystko, byle go rozwiązać. Bohaterowie Purpurowych serc wolą raczej upewnić się, że mają wszystkie możliwe problemy. I radzą sobie z nimi najgorzej, jak to tylko możliwe. Gdy jest jakaś rozmowa, to starają się być największym dupkiem i stworzyć przy okazji jak najwięcej nowych problemów. Gdy jest szansa rozwiązać problem to upewniają się, by stworzyć przy okazji dwa nowe. Ot, dla zasady. Nie ma w nich niczego, co by uzasadniało taką butę.

A same problemy? Nie da się w to uwierzyć. Bohaterka nie posiada kasy na insulinę, ale na kostiumy do koncertów, włosy, instrumenty, własne mieszkanie większe niż jakiekolwiek, w jakim mieszkałem – na to pieniądze ma. To nie jest więc tak, że ona nie ma pieniędzy na insulinę, po prostu ma inne priorytety, ale to raczej nie zamierzony błąd – po prostu twórcy myślą, że portretują rzeczywistość, chociaż nigdy jej na oczy nie widzieli. Tworzą postać piosenkarki, dla której muzyka jest całym życiem, która zaczyna tworzyć własne utwory dopiero po poznaniu żołnierza. Jej sukces jest oczywisty, rozbuchany, ma fanów na całym świecie. W to też nie mogę uwierzyć. On przeżywa w Iraku wybuch i uczy się znowu chodzić, dwie sceny później już próbuje biegać. Już wierzę. Wisi komuś pieniądze, ten ktoś napada na dom jego teściowej – i dopiero wtedy oddaje mu pieniądze na drugi dzień. Czyli miał je cały czas, tylko nie oddawał, świadomie ryzykując życiem fałszywej żony i jej rodziców. Już wierzę. Aha, jeszcze między tymi ludźmi, chociaż nic między nimi nie ma, dojdzie do romansu. Nawet jak będą się nienawidzić wprost, to i tak pójdą do łóżka. Już wierzę. Sąd w końcu zainteresuje się ich fałszywym małżeństwem, ponieważ to dodaje dramatyzmu. Tak, już wierzę.

Nawet nie próbuję rozpracować tego, kogo ten film da radę obrazić. Pada tutaj mnóstwo tekstów o feministkach, patriarchacie, żołnierzach, wojnie płci i czym tylko chcecie, same głupie banały. Jakby potraktować ten film na poważnie, to coś czuję, że obraża on każdego widza. Nie podoba ci się wojna, inwazja na inny kraj, fałszywe szerzenie demokracji? To dlatego, że nie zaruchałaś, hehe.

3/5

Trzynaście żyć ("Thirteen Lives")

29 lipca | Amazon Prime

Dla miłośników ludzkich historii, gdzie jednoczymy się w obliczu tragedii.

Prawdziwa historia z Tajlandii. Dzieci weszły razem z trenerem do jaskini, gdy miał padać deszcz. I zostali tam uwiezieni. Dlaczego tam weszli, głupi byli czy co? Film tego nie tłumaczy. Ogólnie mało tłumaczy – bardziej tylko prezentuje wydarzenia. Dzieci tam weszły i faktycznie trzeba było nurków, by ich uratować. I pewnie faktycznie nurki siedziały na dupie tydzień, zanim pozwolono im tam wejść. I pewnie na serio pompowali wodę z tej jaskini bez wcześniejszego zablokowania świeżej wody z pobliskiej góry. A to nawet nie początek absurdów, dlatego ja będę wspominał ten obraz jako niezłą komedię.

Jak zapytacie na forum, to was do dokumentu odeślą poświęconego tym wydarzeniom.

Niemniej – jeśli chcecie opowieść o tragedii, gdzie pomagamy sobie nawzajem, wykazujemy siłę ducha itd., to wtedy film dla was. Po prostu cała reszta musi być wam obojętna.

Sceny nurkowania zrealizowano dosyć realistycznie – ciasne przestrzenie, ciemno, jak nurt wody pociągnie, to kamerą też zarzuci. Rezultat: guzik widać. Dialogi to katastrofa, rozwój wydarzeń spowolniony do tego stopnia, że bardziej się zerka, niż to ogląda. Realizm zachowano, tylko tego nie tłumaczono. Nurki mówią władzom „możemy tam wejść już teraz”, na co władza mówi: „Nie”. I to po długim oczekiwaniu. Taka to dramaturgia w tym filmie, jako filmie.

Jakbyście mi powiedzieli, że obejrzę w tym roku dwa filmy Rona Howarda, to bym się zdziwił.

3/5

Nie w porządku ("Not Okay")

28 lipca | Disney+

Dla faceta udawać podróż do Paryża. Wydaje się, że ten film chciał coś powiedzieć.

Protagonistka pracuje przy redakcji artykułów, ale chciałaby je tworzyć, pisać. Jej dotychczasowe próby są słabe, ale okazja natrafi się, gdy wpadnie na pomysł udawania wyjazdu do Paryża, żeby zaimponować facetowi. W tamtym momencie jednak stolica Francji zostanie zaatakowana przez terrorystów, a bohaterka wzięta będzie za bohaterkę, której udało się przeżyć. Napisze o tym artykuł i stanie się inspiracją dla wielu, dając im odwagę do mówienia: „I’m Not Okay”.

Już sama fabuła wymaga dużego zaufania ze strony widza, że coś takiego jest w ogóle możliwe. To w końcu rejony satyry, więc wszystko przesadzone, ale jakaś realność nadal musi być – bohaterka po prostu przestaje przychodzić do pracy, biorąc nieustalone wcześniej wolne, żeby „jechać do Paryża”, a my nadal mamy się utożsamiać z jej kłopotami finansowymi chociażby. No super. Tylko na co ta satyra? Trudno powiedzieć. Brakuje tutaj fundamentów: czemu protagonistka chce pisać, co na do powiedzenia? Czy chce tylko być sławna? Czemu aż tak jej później wszyscy nienawidzą, skoro nawet sama się przyznała do błędu? Czemu jej artykuł zdobywa taką popularność? Co mówi takiego, czego inne postaci w tym filmie nie mówią? Zresztą – na czym polega nauka, jaką z tego wszystkiego wyciąga protagonistka? Że zrobiła źle? No kurwa.

Tu po prostu brakuje treści, to wszystko. Co chciano powiedzieć, co powiedziano? Trochę banałów, to wszystko.

Wydaje się jednak, że ten tytuł miał pewne ambicje. Przede wszystkim sam finał, jego konstrukcja, ilość pracy wyraźnie włożonej w ostatni monolog – tutaj chciano mieć emocjonalny moment, który jednak odbija się od biednej konstrukcji całości, która nic nie mówi poza banałami na temat wałkowany w ten sam sposób już tyle razy, że nie rusza odbiorcy.

4/5

Light & Magic - miniserial

27 lipca | 6 odcinków po 50 min | Disney+

Pozwala się zakochać w Star Wars, albo dać im drugą szansę. Pracowało przy nim mnóstwo ludzi, którzy czują dumę. Fajny dokument o dawaniu im głosu.

Zaczęło się w latach 70., kiedy nie było żadnej firmy specjalizującej się w efektach specjalnych, więc George Lucas ją założył. Zebrał najlepszych ludzi, dał im budżet, robotę i pojechał do Anglii kręcić „Star Wars”. Pierwsze dwa odcinki skupione są głównie na „Nowej nadziei” oraz przeszłości pana Lucasa, dalej mówimy o „Impreium”, „Terminatorze 2”, „Parku Jurajskim”, szybko wspomnimy o istnieniu trylogii prequeli i „Iron Man”, kończąc na „Mandalorianie”. To bardzo szybki dokument, przeskakujący po historii i umyślnie rezygnujący z kolejnych sezonów, które mogłyby przybliżyć powstawanie kolejnych filmów.

To powiedziawszy – co dostajemy, jest wystarczające. Na pierwszy plan postawiono ludzi, którzy faktycznie znają się na rzeczy i mają ochotę o tym mówić. Konkrety, konkrety, konkrety, a dopiero potem słowotok o wspaniałym zespole, magicznym czasie i ojej, zmieniliśmy świat. Z tego wszystkiego można wyciągnąć kilka wniosków: chociażby taki, że Lucas faktycznie jest prawdziwym artystą. Z uśmiechem na ustach mówi, że nie jest najlepszym scenarzystą, ale ma wizję w głowie i umie kierować innymi, by tę wizję urzeczywistnić. Oni mu mówią, że to nie jest możliwe, on im mówi, że jest i by posiedzieli nad tym chwilę, po czym sami dochodzą do tego, jak to zrobić.

Co prowadzi do kolejnego – zabawnego raczej – wniosku, czyli reżyserzy mało robią przy swoich filmach. Taki Spielberg chciał po prostu zrobić film o dinozaurach, ale tak się złożyło, że jego podwładni byli ambitni i zrobili zajebiste dinozaury. On nie miał tej konkretnej wizji w głowie, sam był zaskoczony efektem.

Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że to trochę przeprosiny dla George’a Lucasa za to, co zrobiono z jego dziedzictwem. Trochę bardziej jest to też przywrócenia statusu panu Lucasowi, przypomnienie jego wpływu na kino i postawienie go w szeregu najważniejszych osób XX wieku. Jeszcze bardziej widzę tu wykupienie się z oskarżeń o to, że Disney morduje swoich pracowników ilością pracy, skutkującą w ostatnim czasie pogorszeniem jakości efektów wizualnych w filmach Marvela – oto dostajemy dokument skupiony wyłącznie na ludziach, którzy to robią. Jeśli taki był zamysł, to kompletnie odklejony od rzeczywistości, bo pokazano na ekranie ludzi, którzy zaczynali w tym biznesie 50 lat temu. Nie współczesnych ludzi, dzisiaj wykorzystywanych ponad ich możliwości za psie pieniądze, zarabiając na tym miliardy. To nie jest podziękowanie za pracę, to podziękowanie za odziedziczony spadek.

A może to po prostu część marketingowa Star Wars i nic więcej. Kto wie?

2/5

DC Liga Super Pets ("DC League of Super-Pets")

27 lipca | Kino

Uniwersum DC sprowadzone do poziomu istot ludzkich w wieku kilku tygodni. I to jeszcze liczonym przed narodzinami.

Superman ma dziewczynę, więc mniej czasu poświęca swemu psu – czworonóg jest naszym protagonistą. Mówi, ale tylko my i inne zwierzęta go rozumiemy. On też ma super moce, bo też pochodzi z Kryptonu. Coś tam, coś tam, świnka morska też ma super moce i pozbywa ich Supermana, teraz jego pies musi uratować sytuację. Na szczęście ma przyjaciół, którzy też przy okazji dostali supermoce. Zgaduję, że wszystko dobrze się skończy.

Największy problem z tym filmem jest taki, że zawiera wielu bohaterów DC – postaci skomplikowane, bogate, dramatyczne, wielowymiarowe. A tutaj mamy ich uproszczoną wersję, sprowadzoną do wyglądu i jakiegoś głupiego żartu, który może i jest beznadziejny, ale przynajmniej najwięcej osób go zrozumie. Naprawdę nie jestem w stanie tego kupić, bo to jest zbyt dziecinne. Do tego stopnia, że sam nie wiem, jak młoda musi być osoba, by to jej nie przeszkadzało. Są w końcu wersje tych bohaterów dla młodych odbiorców – cholera, to w końcu komiksy – i one nigdy nie były tak infantylne. Jedyną opcją może być fakt, że nowy widz nie zna tych postaci i dlatego nie będzie jej to przeszkadzać. Wtedy uzna te postaci za nudne i nie będzie mieć ochoty poznawać kolejnych wersji przygód Batmana i reszty. Fajnie?…

Film sam w sobie jest marny i tak. Fabuła i postaci to znane schematy, urok tych drugich złożono na barki aktorów i animatorów. Wiemy, dokąd ten film zmierza, a po drodze nie ma żadnych niespodzianek czy atrakcji. Ostatnia walka nie może się skończyć, nikt się niczego nie uczy, film gubi się w tym, co chciał osiągnąć. Chyba chodziło o to, żeby ludzie nauczyli się spędzać czas wyłącznie ze swoimi zwierzakami, ale nikt tego na koniec nie robi, a i tak mamy szczęśliwe zakończenie, bo nikogo nie interesuje ten film. Twórcy jeszcze chyba chcieli nauczyć dzieci łączyć miłość z bólem, tworząc tym samym patologię – na szczęście nikogo ten film nie obchodzi, nikt go nie poleca i nikt go nie ogląda, więc nie trzeba się przejmować jego wpływem na cokolwiek.

Bardzo się cieszę, że corgi dopadł tego skurwysyna z FedExa. Mój bohater.

PS. Polski tytuł serio tak wygląda.

2/5

Sierota. Narodziny zła ("Orphan: First Kill")

27 lipca | Kino

Filmowcy nadal myślą, że jak coś ma ciemne barwy i idiotyczną fabułę, to jest horrorem

Tylko dla widzów znających oryginalną Sierotę albo mających w poważaniu zwrot akcji, ponieważ ten jest przypomniany na samym początku Narodzin zła. Co nie znaczy jednak, że ktokolwiek powinien ten film oglądać i komukolwiek go polecam, o nie. Fabuła jest obojętna, żadne prawidła dowolnego gatunku nie są tu spełnione – brak straszenia (nawet prób), antagonista jest niedorzeczny, walka absurdalna (finałowe starcie, do którego jedna ze stron idzie ze szablą do szermierki niewiele dłuższą od widelca. Zachowanie bohaterów też dalekie jest od logiki, emocji tu nie stwierdziłem, podobnie jak powodu do istnienia. Ponoć to łata dziurę fabularną z jedynki, ale fakt ten jest mi obojętny i nie pamiętam oryginału na tyle, by to potwierdzić.

Oto znana bohaterka trafia do USA, podszywając się pod zaginioną córkę. Na miejscu okaże się, że to dopiero początek jej walki.

Pozostaje mi tylko streścić wam fabułę: bohaterka jako morderczyni z super rzadką chorobą AKURAT wygląda jak zaginiona córka w rodzinie, która AKURAT swoje dziecko zabiła i ten fakt ukryła, a teraz postanawiają kontynuować tę farsę dla zachowania pozorów – nie mając jednak problemu, by mordować potencjalnych świadków. Na koniec i tak wszyscy mają gdzieś pozory i zaczynają się mordować, byle tylko zostawić czystą kartkę pod właściwy film, który nastąpi po wydarzeniach z Narodzin zła. Byłem pewny, że przysypiam i pominąłem połowę filmu czy coś, ale to na serio jest fabuła tego filmu.

Co mógłbym pochwalić? Starania się, by ukryć wzrost aktorki. Zatrudniono małych ludzi, zmieniano perspektywę, a podczas ucieczki na początku (zrealizowanej prawie w całości na jednym ujęciu), Isabelle Fuhrman wymienia się w kadrze z dublerami. Doceniam. A to, czy efekt tej pracy was przekona, że 23-latka faktycznie odgrywa 9-latkę, to inna sprawa.

PS. Odnośnie porównań do mojej oceny pierwszej części, którą gdzieś-tam możecie odkopać: to było dawno i głównie w reakcji na zwrot akcji w zakończeniu, który odebrałem jako absurdalny. Pewnie jakbym dziś to obejrzał, to oceniłbym wyżej – w końcu nie tylko plot-twist się liczy. Do tego czasu – prequel oceniam wyżej od oryginału, no trudno.

2/5

Skinamarink

25 lipca | Kino

Przewrócone kamery ukryte w zabawkach. Oddanie uczucia, w które nie umie wprowadzić.

Język filmu to ujęcia na ścianę, nisko zaczynające się kadry, puste pokoje, ziarnisty obraz w którego to ziarna fali będziemy widzieć poprzez mrok różne rzeczy, których tam nie ma. A od czasu do czasu – tani i marny jump-scare, w rodzaju głośnego dźwięku. Film bezwarunkowo nie do oglądania w kinie albo innych warunkach, gdzie nie możemy sami ustawić głośności. Te 100 minut spędzimy nasłuchując, słysząc kawałek ruchu tam i tu – kamera będzie się ruszać, dziecko przejdzie przed obiektywem, obawiając się tego, co może być obok. Czasami będą napisy, czasami nie – w obu przypadkach słychać tyle samo.

Nie mogę napisać, by ten film tworzył atmosferę lub napięcie, ponieważ brak tutaj czegoś namacalnego, jakiejś perspektywy. Kamera może czasami i służy za czyjś punkt widzenia, ale najczęściej odnosiłem wrażenie, że oglądam nagranie z kamery ukrytej w pluszowym misiu, który się przewrócił. Nie miałem poczucia, że to np. dom podczas nieobecności rodziców, albo że wszyscy śpią i wtedy są pewne momenty sił nieczystych. Realizacja całości jest zbyt precyzyjna, to zbyt samoświadomy, spokojny i spójny obraz, aby mógł istnieć jako found footage albo koszmar. Każde ujęcie i jego długość mówi wyraźnie, że oglądamy film. I oglądałem to z nadzieją oraz wyrozumiałością – może to gdzieś prowadzi. Twórcy dają coś na koniec, ale na ogół trzymają się tego, by dawać jak najmniej, aby widz zobaczył w tym szumie jak najwięcej, by minimalizm pozwolił zahipnotyzować i uwierzyć, gdy ciemność zaczyna mówić. Na mnie nie zadziałał, na innych działa. Nie obiecuję, czy dacie radę wytrzymać do końca na tym eksperymentalnym tytule, który od biedy można nazwać horrorem.

2/5

Shania Twain: Niezwykła dziewczyna ("Not Just a Girl")

25 lipca | Netflix

Na pierwszy rzut oka chyba najnormalniejszy z tych celebryckich „dokumentów”, tzn. bez narcyzmu, wyolbrzymiania, wciskania głupot. Ot, była sobie babka, odniosła sukces, ludzie ją lubią. I faktycznie pokazują muzykę, nawet parę słów o niektórych utworach powiedzą. To wszystko. Mógłbym nawet zacząć przekonywać samego siebie, że jest w tym pozytywna energia, tylko mnie cynizm pohamowuje, którego się nabawiłem od oglądania tych wszystkich innych celebrytów. Znaczy no… Jej piosenki mają takie teksty:

Any man of mine better be proud of me
Even when I’m ugly, he still better love me
And I can be late for a date—that’s fine
But he’d better be on time

Więc wiadomo, jaka jest prawdziwa energia tego seansu, jedynie ukryta pod spodem. Bezpieczny tytuł, bez wchodzenia w szczegóły, pełen ogólników: pracowała ciężko i ma, koniec. Ludziom się podoba, bo im się podoba – wizualnie, ale ponoć teksty też, bo są kobiece (cokolwiek to znaczy). Na koniec pokazano panią Twain, obecnie mającą 56 lat, która śpiewa swoje klasyczne utwory pisane w wieku 20 lat i z postawą księżniczki, na którą trzeba zasłużyć. Widok cokolwiek groteskowy.

Tylko dla fanów pani Twain. Chciałbym za to usłyszeć, czemu nikt nie zrobi dokumentu o Lucindzie Williams…

3/5

Predator: Prey

21 lipca | Disney+

Nieustający ciąg scen pełnych zagrożeń i ratowania życia. W pewnym stopniu dostajemy, za co zapłaciliśmy.

Oto film z serii o „Predatorze”, którego akcję umieszczono kilkaset lat temu. Dzidy, łuki, polowania, pierwsza broń palna. I na czymś takim wyląduje pan Predator. Obraz naszych przodków zostanie tu i tam odpowiednio zmieniony, uwspółcześniony, ponieważ przenoszenie akcji w przeszłość jest trudne i tak w ogóle to po co, taki czas akcji jest tylko sztuczką pozwalającą sprzedać jeszcze raz to samo pod pozorem bycia czymś innym: nowym i świeżym.

W praktyce dostajemy cały czas to samo: brak osobowości i napięcia. Predator zabija, Final Girl przeżywa dzięki zbiegom okoliczności i innych wygodnictw. Brutalność jest tchórzliwa – wszystko jest z oddali albo w ogóle poza kadrem. Walki są sztuczne – wszystko z oddali, wyraźnie planowane, bardziej od choreografii aktorów istotna jest choreografia kamerą, aby ta ukrywała co się da i zawsze patrzyła gdzie indziej. A jak pokonać Predatora? Niech przez przypadek stanie w jednym, konkretnym miejscu, chociaż nikt go do tego nie zaganiał. Proste. Tak walczyć to sobie można. Predator to w sumie trochę lamus jest.

Niemniej: twórcy dostarczają jednak ten las i nieustający ciąg scen pełnych zagrożeń i ratowania życia: przez zwierzętami, ludźmi, Predatorem, przyrodą. Jest brud, krzyk, krew i koniec filmu. Lekiem na sceptycyzm jest świadomość, że mogło być gorzej. W tym roku pewnie lepszego polowania nie będzie, więc bierzemy, co jest. Albo i nie, mamy całą przeszłość kina do dyspozycji…

3/5

Nope!

21 lipca | Kino

Niskobudżetowy remake jednego z filmów Emmericha. Dla fanów ładnych, obcych kadrów.

Sztuczka Pana Jordana Peela na robienie filmów jest prosta: udawać przez większość seansu, że robi się jeden film – często skomplikowany, złożony, ambitny – by na koniec zaskoczyć tym, że robi tak naprawdę banalne kino gatunkowe. W Nope cały seans można skupiać się na detalach, myśleć, że to film o łańcuchu pokarmowym i o tym, jak ludzkość traci w nim pierwsze miejsce, komentarz o traktowaniu zwierząt… Ale nie, w ostatniej minucie okazuje się, że to był niskobudżetowy* remake jednego z filmów Rolanda Emmericha. Tytułu może nie będę zdradzać, bo to poważny spoiler. Chyba.

Bohater Nope jest trenerem koni i ma problemy finansowe – wydaje mu się, że coś widział na niebie, więc siostra kupuje mu drogi sprzęt elektroniczny, żeby zrobić najlepsze nagranie UFO w historii. Cóż, przynajmniej poprzeczka jest zawieszona dosyć nisko od samego początku, ale i tak próbujemy, prawda? Składamy ten tytuł do kupy – różne użycia tytułowego zwrotu, poboczna historia o pewnej krwawej rzezi, konie, tresura, szacunek do zwierząt. Fakt, że protagoniści są spadkobiercami pierwszej osoby uwiecznionej na filmie – tego cyklu zdjęć, gdzie koń nie dotyka raz podłoża. Te i milion innych detali zbieramy licząc, że coś one stworzą – ale tak się nie dzieje. To po prostu odwracacze uwagi, by było bardziej zagadkowo.

Mam tylko nadzieję, że lubicie takie artystyczne zabawy w detektywa, bo bez tego to film pozbawiony akcji, charakteru, struktury. Nic się w nim nie dzieje, nie ma on celu, bo ten jest ukryty. To po prostu nudny film, który od czasu do czasu zaserwuje nudny jump-scare. Jakie są motywacje postaci? Znamy tylko jednej, a nawet one tracą na znaczeniu w trakcie rozwoju historii – otóż w połowie mamy naprawdę dobry punkt kulminacyjny, życie jest zagrożone i uratowane. Film może się skończyć, ale trwa nadal, a bohaterowie wracają do zagrożenia. Jakie wtedy są motywacje postaci, skoro nie jest to przetrwanie? Pieniądze? Słabo, to w końcu zawsze tylko narzędzie do czegoś dalej, ale to nie ma znaczenia. Motywacje postaci czy historii nie są tu istotne, ważne są jedynie motywacje autora. A ten uparł się na Emmericha i dostanie Emmericha.

Film spodoba się ludziom lubiącym „futurystyczne” (moja nazwa) ujęcia, tzn. takie, w których elementy innego świata są wkomponowane w nasz, znajomy i realny. To ogólnie bardzo ładny film.

*Znaczy, niskobudżetowy. Różnica to ponoć siedem milionów, tylko tam wiadomo, co było: makiety, wybuchy, rozmach. U Peela jest bieganie po trawie czterech osób, konie i droga kamera drogiego operatora.

3/5

Bullet Train

18 lipca | Kino

Lubię takie filmy. Więc ten w sumie też, ale bardziej dlatego, że lubię takie filmy.

Złodziej dostaje zadanie – ma ukraść teczkę z pociągu. Problem w tym, że ową teczką są zainteresowane inni pasażerowie. Mają czas do końca trasy, ale się powybijać – albo dogadać. Sporo tutaj postaci, sporo wątków – jak to w hyperlink cinema (np. Do the Right Thing, Love Exposure, Pulp Fiction) wydają się przypadkowe i nie powiązane, jednak konstrukcja całości powoli się rozjaśnia, wraz z upływem filmu. Lubię takie produkcje, więc osobiście lubię i Bullet Train. Co w tym takiego fajnego? Przede wszystkim absurd i poczucie naszej perspektywy jako perspektywy boga – bo tylko my rozumiemy całość. Postaci zaglądają do łazienki i widzą tam trupa, nie mając pojęcia, jak ten się tam znalazł. Ani kim był. My to wiemy, a tego typu zbiegi okoliczności i przeplatania różnych wątków owocuje masą świetnych momentów. Ktoś np. zasypia w trakcie przesłuchania. Ktoś ginie, chociaż miał pozycję dominującą. I tak dalej. Jeśli lubicie ten typ opowieści, nie widzę powodu, byście odeszli szczególnie niezadowoleni. Widzę za to sporo rzeczy, przez które ten film nie jest aż tak fajny, jakby mógł być.

Bez analizowania szczegółowego – za filmem stoją dwa bardzo ogólne warunki. Jeden jest taki, że wszyscy na pokładzie pociągu są tam nieprzypadkowo, a przyczyna tego jest banalna. Drugi jest taki, że sens całości nie był w ogóle istotny. Pewnie dlatego, że takie Pulp Fiction też jest nie wiadomo o czym, więc i taki Bullet Train nie musi się tym martwić, może iść na łatwiznę, może wymyślać dowolne wątki, a te i tak się jakoś połączą, bo film – jeśli już – jest o czymś bardzo ogólnym. Np. o tym, że z losem się nie wygra. Te dwa warunki sprawiają, że filmowi brakuje charakteru, odwagi, wyrazu. Jest trochę wszystkiego: akcji, humoru, absurdu, przypadku, braku przypadku, ironii, powagi, śmierci i życia, brutalności i łagodności. Aby tylko z całą pewnością spodobać się wszystkim, po trochu.

Z bardziej szczegółowych uwag – postaci są dosyć podstawowe, ich motywacje czy rola w fabule też. Podobnie z żartami – bardzo łatwo zatrzymać się podczas tej szalonej jazdy i zacząć kwestionować: czy to naprawdę musiało tak być? Czy ta postać musiała umrzeć? Jak się w ogóle w to wkopała? Widać, że najpierw postanowili: „tu musi być 18 bohaterów!”, a dopiero potem zaczęli im wymyślać rolę w historii. To też fabuła, gdzie na potrzeby trzeciego aktu cały film trzeba było zacząć od początku – wprowadzić nowe postaci itd. Stary film trochę odszedł na bok i ogólnie mało kto nad tym wszystkim panuje, ale to nie ważne. Dla scenarzysty, znaczy.

Ale no, lubię takie kino, lubię więc i ten film. Ma luz, połowę obsady Atlanty, kilka postaci z potencjałem, widowiskowy trzeci akt oraz najlepszą scenę po napisach tego roku. Dajcie mi tego więcej.

3/5

Birdgirl - sezon 2

17 lipca | 6 odcinków po 20 min | HBO Max

Trochę jak oglądanie bez kontekstu odcinków BoJacka ze środka sezonu. Szaleństwo.

Myślałem, że to będzie serial o superbohaterce. I niby jest, ale prowadzi ona firmę i wymyśla produkty i ma po drodze jakieś dziwne przygody. Np. próbuje przepchnąć produkcję wibratora nie wiedząc, że to wibrator.

Tak, to jest śmieszne, poprzez swoją absurdalność, abstrakcyjność, aspekt zaskoczenia czy wysokie tempo. Tak, jest galeria barwnych postaci. Tak, jest tu coś pod spodem – chyba o tym, że bohaterka uczy się być szczera wobec samej siebie. Osobiście lubię jednak takie rzeczy, gdy są wewnątrz konkretnych produkcji, takich jak Harley Quinn czy BoJack. Tam też jest miejsce na szaleństwo, ale też coś więcej. Samo szaleństwo jest dla mnie tylko… Dziwne. Niemniej, fajny serial.

2/5

Na chwilę, na zawsze

15 lipca | Kino

Próbuje być o czymś wymyślając za każdym razem wszystko z głowy, a nie rzeczywistości. Obojętny.
 
Standardowo: polscy twórcy mają problem z przekazaniem podstawowych informacji, gdy coś się dzieje, więc dzieje się tylko na początku, a potem film głównie trwa. Do momentu, aż zmieni wątek, bo poprzedni to w sumie nieistotny był. I tak dwa razy. I mamy koniec filmu. Zaczynamy od koncertu i młodej gwiazdy, która z powodów nie zawartych w samym filmie (opis podpowiada, że chodzi o presję) trafia do miejsca, gdzie ludzie mają chyba terapię czy coś, trudno powiedzieć co tam robi, ale z całą pewnością tam jest. Nie można powiedzieć, czemu czuła ową presję, co było trudnego w jej pracy, czemu jej śpiewanie ludziom się podobało i w sumie co się stało po tym, jak wsiadła do auta. Wiemy tylko że była pijana i wysiadła z niego, a po chwili widać, że zapewne w kogoś wjechała. Czy komuś coś się stało? Czy to była wina bohaterki? To za dużo pytań. W każdym razie jest teraz tam, w tym zakładzie, gdzie pije i jest w towarzystwie ludzi, którzy grają w kółko jedną piosenkę Iggy’ego Popa, a jej dają z jakiegoś powodu do grania trójkąt. Nic z tego nie rozumiem.
 
Teoretycznie ta część filmu jest ukazaniem negatywnego wpływu, jaki ma showbiznes na młode gwiazdy, na podstawie doświadczeń człowieka, który dawno temu obejrzał o tym kilka kiepskich filmów i taką przedestylowaną, uproszczoną, nijaką, niewiarygodną i obojętną wizję mamy przyjemność oglądać przez jakiś czas. A potem to w sumie zaczyna być film o tym, że ona poznała tam alkoholika, który zaraz umrze, więc to będzie lepszy wątek, na którym możemy zakończyć. Bo będzie mocniejszy czy coś. Ogólnie polscy twórcy nie mają pojęcia o czym kręcą, a ja już jestem zbyt otępiały od oglądania słabych filmów, żeby mnie to nawet uwierało. Obraz terapii, zakładu, alkoholizmu, stresu, presji czy pracy w zawodzie był mi po prostu obojętny. Jest byle być, by film mógł o sobie myśleć, że jest ważny – albo z jakiegoś innego powodu, który widza w ogóle nie interesuje.
 
Finał to kuriozum. Chyba już to dziś pisałem? W każdym razie – do tej pory myślałem, że tylko sceny tańca są bez sensu, ale najwidoczniej ich odpowiednikiem jest wstawienie rzewnej piosenki pod zlepek ujęć, które nic nie mówią. Tutaj oglądamy, jak chory człowiek wychodzi z kroplówką ze szpitala na ulicę w deszczu. A bohatera stoi w polu i patrzy w dystans. A potem wsiada z uśmiechem do samochodu i odjeżdża. I koniec filmu. Wiecie, który z wątków został tutaj zakończony? Bo ja nie. Wszystko zostało urwane i tyle. Jak to niby wyglądało na poziomie scenariusza? Kto to klepnął i zatwierdził do produkcji? Czy autor powiedział, że pies mu zjadł ostatnie strony i producent to kupił?
 
Na plus aktorzy, głównie w epizodach i drugim planie. Główna bohaterka wydaje się sympatyczna i ma potencjał w innych filmach, nawet faktycznie śpiewa, gdy nie nakładają jej filtrów na potrzeby koncertów. Brak powodu, aby to oglądać.
1/5

Gdzie śpiewają raki ("Where the Crawdads Sing")

15 lipca | Kino

Melodramat, w którym nic nie ma sensu, jednocześnie nic nie dodając od siebie.

Wyobraźcie sobie opowieść, jaką słyszeliście już wielokrotnie, widzieliście wielokrotnie i nie ma ona dla was żadnych niespodzianek – tylko wszystko po drodze będzie zrobione źle. Mamy więc bohaterkę, która żyje z boku społeczeństwa, odrzucona – tylko że nie będzie ku temu żadnego powodu, uzasadnienia, wytłumaczenia. Nawet nie będzie to za bardzo zaprezentowane – ot, pójdzie do szkoły boso i ucieknie po minucie, a resztę życia spędzi na bagnie, nikt jej nie zobaczy, ale i tak w mieście będą ją pamiętać, rozpoznawać (jakimś cudem) i oskarżą ją o zamordowanie chłopa. Przyjedzie policja i zamknie ją w areszcie, jakby to była murzynka i coś w stylu „Zabić drozda”, tylko bez zaprezentowania miejsca akcji, czasów czy czegokolwiek, mentalności społeczeństwa, cokolwiek. Mówimy o białej, atrakcyjnej dziewczynie – no o co chodzi? Czemu tak jej nienawidzą? Film zadowala się wstawianiem dat w rogu ekranu, ale nic w manierze postaci, ich języku czy kostiumach nie wskazuje jednoznacznie na połowę XX wieku. Główna aktorka wygląda tak samo jak w filmie rozgrywającym się współcześnie, a gdy biali biją się w sklepie, to rozdziela ich czarnoskóry właściciel – czy murzyn wtedy dostanie chociażby reprymendę od agresywnych klientów? Cokolwiek, chociażby słowne „odwal się czarnuchu, nie dotykaj mnie”? A skąd.

W każdym razie, głównym wątkiem jest ta sprawa w sądzie – oskarżono bohaterkę bez dowodów, świadków czy czegokolwiek. Nawet nie ma dowodów, że śmierć ofiary była czymkolwiek innym, niż wypadkiem. No trzymajcie mnie, na pewno dla wszystkich będzie zaskoczeniem wynik tej dwugodzinnej rozprawy w sądzie. Tak samo jak to, czy bohaterka faktycznie zrobiła to, o co ją oskarżono.

To może być atrakcyjny wizualnie film – ładna protagonistka, której uroda i strój był ważniejszy niż epoka; urocze bagna i przyroda wokół, chatka na bagnach. Muzyka może być miła – można tak wymieniać pewne pozytywy. Wszystkie najważniejsze punkty melodramatu tutaj są obecne: silna bohaterka, która nie pozwala sobie wejść na głowę (dopóki ten drugi facet się nie pojawi, ale to tam, nie ważne), romantyczne sceny zbliżeń niewinnej miłości, historia dająca nadzieję na dobre zakończenie, znalezienie swojego miejsca na świecie i osoby, przy boku której chcemy trwać dalej, postać miłego i starszego człowieka pomagającego z dobroci serca… Widać, że to jest na podstawie książki pod każdym względem lepszej od filmu, bo ten nie zaprząta sobie głowy logiką czy spójnością. Jak macie pytania, to przeczytajcie książkę, jezu… Dlaczego bohaterka została sama? Czemu własna matka zostawiła swoje dzieci, by uciec od agresywnego męża? Dlaczego kolejni bracia i siostry pojedynczo uciekali, a ją zostawili? Czemu ona i tak chciała zostać, broniąc swojego patologicznego ojca? Tak właśnie mija cały film: seria pytań i wątpliwości, przy jednoczesnym poczucie, że film się na was gniewa za to.

Całość kończy się skokiem w przyszłość, gdy bohaterowie są starzy i umierają ze starości. Szantaż ostateczny zastosowany z sukcesem, wzruszyłem się. Jak w takiej sytuacji mogę źle wspominać taki film? Musiałbym być bez serca – zdaje się mówić film. Nie miałem wątpliwości, że to beznadziejny film, ale po takim zakończeniu mam betonową pewność.

2/5

Perswazje ("Persuasion")

15 lipca | Netflix

Jane Austen w „nowoczesnym” wydaniu. Sympatyczne, głupie, banalne.

Klasyk gatunku: ona myśli, że między nimi już nie ma szans na nic, ale los ich znowu spotyka. Oboje wydają się mieć uczucia do siebie, ale żadne nie robi pierwszego kroku. A koleżanka wydaje się zainteresowana nim, on wydaje się z nią szczęśliwy, co więc ma zrobić protagonistka? I jeśli chcecie właśnie opowieści o ludziach szukających miłości, mającą ją na wyciągnięcie ręki, ale nie mogących tego zrobić z wielu powodów – w tym społecznych – których spotyka szczęśliwe zakończenie, to jest tytuł dla was. Życie sprzed dwustu lat jest pokazane w sposób wybaczający uproszczenia oraz fakt, że twórcy nie włożyli w to żadnego wysiłku, to jedynie część całości, która miała być lekka i zabawna. Narracja jest jedynie stylizowana pod kątem widzów, którzy mogą lubić takie widoki czy staromodną wymowę, ale też pod kątem innych widzów, którzy tego nie lubią i ma im to nie przeszkadzać.

Tytuł ten nie zbiera dobrych ocen – na mnie najgorsze wrażenie zrobił na początku oraz po zakończeniu seansu. Cała reszta dała się oglądać, w ten lub inny sposób. Z czym miałem problem? Z tym, że oglądałem podróbkę Fleabag, gdzie bohaterka zwraca się do widowni w czasie rzeczywistym, komentując scenę lub czyjeś zachowanie, ewentualnie wyznając coś o sobie. To zabieg typowo komediowy, użyty tutaj jednak do dramy – i efekt jest kuriozalny. Czasami powiedzą coś o zabarwieniu humorystycznym, ale częściej scena jest przerywana, bo protagonistka musi coś wyznać – w sposób wolny, pełen namysłu, z odrobiną cierpienia. Ktoś w to musiał naprawdę mocno wierzyć, ja na pewno nie. Ładny to film, ale w niczym mnie nie przekonał – nie byłem zaangażowany w historię, ta zresztą była przewidywalna na każdym kroku. Zachowanie bohaterów nie jest zasłużone – w zasadzie ich nie poznajemy, więc gdy jedna osoba (zgadnijcie jakiej płci) komplementuje osobę drugiej płci (zgadnijcie jakiej), to nie mamy tego na czym oprzeć. Puste gadanie, nic więcej. Chemia między aktorami? Niepotrzebna. Dialogi to kuriozum momentami, przez którą film pewnie będzie najbardziej zapamiętany („He is a ten. I never trust a ten”)

Im mniej się w to wczytujecie, tym lepiej. Im więcej wiecie czym pierwowzór był – pomijając treść, że to był pierwszy utwór Jane Austen wydany pod jej nazwiskiem, na dodatek pośmiertnie (zmarła młodo!). Przyczyna śmierci zresztą do dziś nie jest znana – tym bardziej czujecie, że twórcy plują tu komuś w twarz. A przy okazji też widzowi. Myślą, że mogą coś unowocześnić poprzez banalizację tego – tu nie ma szacunku do pani Austen, jest pogarda, nawet pomimo bycia kinem na cześć kobiet – a ja nie czuję się z tym dobrze.

Jest scena na morzu!

2/5

Jak zostałem samurajem (2022)

14 lipca | Amazon Prime Video

Nie zostałem samurajem, ale całkiem spoko animacja. Na sześć głupich żartów siódmy jest tak głupi, że aż śmieszy.
 
Całość jest wariacją na temat Yojimbo i innych tego typu historii, tylko połączone z tym, że samuraj nie umie samurajować, musi się nauczyć jednocześnie udając, że wszystko już umie. Aha, jeszcze wszystkie stwory tutaj są kotami poza samurajem, który dla beki jest psem. I koty go za to nie szanują. Do tego pierdyliard łamań czwartej ściany albo gier słownych związanych z byciem psem lub kotem. Animacja sama w sobie jest całkiem zabawna, poruszanie postaci i slapstick. Polski dubbing (innej wersji nie mogłem włączyć na Amazon Prime) jest naprawdę udany, tylko nadal żałuję, że ominął mnie występ oryginalnych aktorów (Gabriel Iglesias!).
 
Nie jest to udana produkcja, bo nic tu nie ma sensu i jest zwyczajnie głupie (telefon to ciąg ludzi stojących obok siebie przez góry, lasy, doły aż do odbiorcy, robiąc głuchy telefon – ha, ha?), ale ogląda się bez problemu w warunkach domowych. Szaleństwo tego tytułu jest trudne do objęcia, co jakoś zajmuje – tylko obok tego jest protagonista mówiący rzeczy w stylu: „ten film ma tylko 84 minuty, musimy się śpieszyć”. Na dodatek tematem filmu są najazdy na wioskę, tylko nie ma tu przemocy, więc w sumie jaką to komu robi różnicę? Przyjadą, pokrzyczą, „pobiją” ludzi, tylko oni momentami nawet chcą być bici, więc nawet nie wiem, czy to odpowiednie do pokazywania dzieciom. Przemoc w Tomie i Jerrym była lepsza, bo o wiele bardziej przesadzona. I nadal bolała, chociaż ją mogli przeżyć. Jak zostałem samurajem pokazuje rzucanie kotem i walenie konia (hyhy) jako coś fajnego. Głupie.
 
Ale no, raz na jakiś czas postać na ekranie sięga poza kadr, robi wyrwę i przenosi się w ten sposób do następnej sceny. Takie widoki zawsze będą miłe dla mojego oka.
2/5

The Gray Man

13 lipca | Netflix

Kino akcji jakich wiele. Gosling wybrnął rewelacyjnie.

Operator używa drona, aktorzy na naszych oczach czytają scenariusz i próbują zachować godność, schematy fabularne mają potencjał, historia prowadzi do dużej ilości scen akcji będących tam tylko dlatego, że ktoś wymagał, by było ich dokładnie 14. Więc tyle ich jest, każda kolejna słaba. To nie jest angażujący seans.

To po prostu kolejny film, w którym przemoc jest nudna i pozbawiona konsekwencji – tortury są bezbolesne (gadanie zresztą wystarczy) – historię możemy opowiedzieć na bieżąco przed twórcami, zero zaskoczeń – bohaterowie sami punktują głupoty na ekranie („Jak trudno jest strzelić chociaż raz do człowieka przypiętego kajdankami do ławki?”) – bohaterzy wielokrotnie spotykają najważniejszych wrogów, ale cackają się z nimi zamiast ich wyeliminować z filmu – wrogowie z bohaterami też – na końcu zamiast zamknąć kwestię w pół minuty, to zaczynają się honorowo bić na pięści – chociaż nigdzie w tej historii tym postaciom nie zależy na honorze – chociaż i tak nie mieli choreografa do takich walk – zresztą i tak jeden wyciągnie nóż, gdy zacznie przegrywać – zresztą po pięciu minutach i tak wejdzie gracz numer 3 i strzeli do jednego z nich, kończąc walkę – więc po chuj – bohaterowie cały czas biją się z NPCami, gdy właściwi antagoniści siedzą gdzieś za biurkiem i drą ryja przez discorda na NPCów, że nie wypełnili ich roli w fabule za nich – atrakcyjny protagonista raz będzie bez koszulki – więcej grzechów nie pamiętam, amen.

Gosling i jego wizerunek znajduje się w słowniku 2022 roku pod hasłem „cool”. Pochwały należą mu się za każdą scenę, w której gra z rękoma w kieszeni i bez słowa uśmiecha się z miną pt. „nie będę mówić tych głupot, co są w scenariuszu”. Skąd to wiadomo? Bo ilekroć nie ma tej miny, to mówi. I mówi głupoty, które ktoś napisał. I dostał za ich napisanie pieniądze. Mówię o tekstach w stylu:
– Powiedz mi coś o tym
– Czemu pytasz?
– Bo chcę znać odpowiedź

Wciąż lepiej od zwycięzcy w Cannes. Jak umarł BBT, to pozostałe postaci miały chociaż na to reakcję, więc humanitaryzmu tu nieporównywalnie więcej. Brawo Netflix.

2/5

Ms Marvel - sezon I

13 lipca | 6 odcinków po 50 min | Disney+

Serial o dziewczynie, która dostała super moce, żeby już nie próbowała siadać za kierownicą samochodu. Bo wszystkich zabije.

Żarty na bok – serial o nastolatce czytającej komiksy, która nagle zdobywa super moce, nagle się okazuje, że coś tam, więc coś tam. Musi się z kimś bić, ujawnić przed rodziną swoje moce i zdecydować, co z nimi robić, a raczej, jak się przy tym ubrać. Niby tylko kilka odcinków, a bohaterowie cały czas jedzą i tak się zastanawiam: ile jeszcze będzie tych fillerów? Gdy jest jakaś scena akcji – nie ma ona żadnego impaktu, nie czuć żadnego uderzenia ani upadku. Nad sensem tych bijatyk, ich przebiegiem, nawet nie zależy mi, by myśleć – ona są bardziej jak pokazy, niż faktyczne starcia, gdzie każda ze stron chce wygrać czy przeżyć. Nic w tym serialu nie dało rady mnie zainteresować: bohaterka, historia, świat.

Casting protagonistki idealny, jej udaje się sprzedać uroczość i naiwność bohaterki jako zalety, chociaż sam serial robi wszystko, aby do niej zniechęcić. To albo scenarzyści są na tyle głupi, że pokazanie bohaterki jako zagrożenia za kierownicą samochodu uważają za zabawne. Tak naprawdę chyba największa frajda to aktorka w tytułowej roli, która wyraźnie ekscytuje się z tego występu. Nie, że w tej konkretnej postaci – po prostu, ma szansę w dużym, kolorowym serialu. Jest w tym taka dziecięca radość.

Ludzie się cieszą, że Islam w komiksie. Osobiście nie bardzo mam zamiar uwierzyć w cokolwiek, co jest prezentowane przez Marvela, więc ma to dla mnie małe znaczenie.

3/5

Morderca mojej córki ("L'assassin de ma fille")

12 lipca | Netflix

Szokujący true-crime pokazujący, że nie tylko księża gwałcą, ale też lekarze

Te wszystkie dokumenty true-crime są identyczne, więc już nie będę się powtarzać, a w przyszłości zrobię oddzielny felieton o tym, czemu mnie one męczą. Morderca mojej córki nie odbiega w najmniejszym stopniu od innych tego typu: jest równie spokojny i schludny, co inne. Co więc go charakteryzuje? Tym razem jest to produkcja z Europy, o konflikcie francusko-niemieckim: niemiecki lekarz jest oskarżony o zgwałcenie i zamordowanie nieletniej dziewczynki.

Nie ma tu wielu zaskoczeń, od początku wszystko wiadomo. Czekamy, aż coś w tej sprawie ruszy i tak czekamy. Nie ma tu zbytniego zgłębiania szczegółów i logiki stojącej za wydarzeniami, wszystko jest pobieżne i skrótowe. Seans męczy i chodziło mi tylko o to, żeby mieć go już za sobą. Wolę przeczytać jednozdaniowe podsumowanie (i tak byłoby dosyć krótkie) niż oglądać tę historię przez półtorej godziny. W pewnym momencie próbowano nadać temu szerszy kontekst w postaci „tak wtedy traktowano kobiety i przestępstwa dokonane na kobietach!”, ale i to sobie darowano.

Do oglądania jednym uchem, gdy się robi obiad. Tak rozumiem popularność tego typu produkcji.

1/5

Niebezpieczne związki ("Dangerous Liaisons")

8 lipca | Netflix

„Słyszeliście dowcip o pingwinie, która oddychał dupą?”

Z Paryża przybywa młoda dziewczyna, która poznaje surfera, którym natychmiast gardzi – i to w sumie tyle z jej osobowości. On ją podrywa, obsypuje prezentami, ratuje jej psa, poświęca deskę surfingową, adoruje, zbywa jej chamstwo i kontynuuje bycie miłym… Czyli musi być miły? Otóż nie, ponieważ jest Internetowym królem, który ma miliony fanów i nimi dowodzi, a razem z Internetową Królową zakłada się o to, że prześpi się ze wspomnianą młodą dziewczyną, a następnie ją rzuci. Nie ma to sensu na początku, nie ma też później. Po drodze jeszcze z odstawią musical, ktoś tam opuści zakon po iluś latach i będzie lesbijką, ktoś inny jest w żałobie, a wszyscy w wieku nastoletnim gapią się wyłącznie w telefon, nagrywają wszystko, a jak gadają, to to to też nagrywają i nie patrzą wtedy na siebie, tylko w telefon.

Całą tę produkcję zrealizowano nie przy użyciu kamery, ale nienawiści w stosunku do osób młodych. Twórcy nie oddychają powietrzem, nie jedzą składników odżywczych – im wystarczy jedynie pogarda. Nie spotkałem jeszcze filmu, który by przedstawił osoby dorastające jako aż tak niskie formy życia. Do tego dorzucono bezsensowną fabułę, gdzie nic się nie klei, a wspomniana dziewczyna, która wcześniej odrzucała zaloty argumentem „jestem zaręczona i wierna” bez żadnego powodu idzie do łóżka z innym i potem jest z tego powodu smutna.

Agresywnie chędożyć wszystkie formy ludzkie, zdają się mówić twórcy. Ciekawy jestem, jakie ku temu mają powody? Ich film nadaje się do wyłączenia już po kilku minutach i zapomnienia, nic więcej.

1/5

Klejnot ("Jewel")

8 lipca | Netflix

Jakby chrześcijańska pasza, tylko nie dla chrześcijan.

Ważnym tematem dla fabuły jest tło w postaci masakry czarnoskórych przez policję w Afryce. To wydarzenie nadal żyje we współczesnym społeczeństwie, nie mogą o nim zapomnieć – a raczej o tym, że nikt nie poniósł za to odpowiedzialności. Potomkowie obu stron nadal mają masę myśli związanych z tamtymi wydarzeniami – jedni czują winę za swoich rodziców, drudzy szukają zemsty. Dla twórców nie są ważne szczegóły tamtych wydarzeń – podejmuje ten temat ogólnikowo, jako bazę do opowiedzenia o przemocy i cierpieniu, przechodzącym na kolejne pokolenia. I że to nigdy nie kończy się dobrze.

Jeśli oglądaliście filmy z gatunku „chrześcijańskiej paszy”, to wiecie, jakiego poziomu realizacji czy aktorstwa spodziewać się po Klejnocie. Amatorsko, ale wszyscy na planie chcą tam być i są w niego zaangażowani ideowo, to czuć podczas oglądania. Widać, że to film zrobiony przy mikro budżecie, z masą pomysłów – i tak naprawdę problem polega przede wszystkim na tym, że twórcy nie umieli zapanować nad tymi pomysłami. Jest tu niezasłużona metafizyka, bohaterowie – tacy jak my, zwykli ludzie – nagle gadają o rzece jak o czymś świętym. Jest tu element religijny, jest brak szczegółów narracyjnych. Wszystko jest uproszczone i skomplikowane zarazem, postaciom na ekranie brakuje podstawowych elementów pozwalających na ich zrozumienie, odniesienie się jakieś do ich przeżyć.

Nawet w sumie trudno wyczuć, po której stronie jest ten film. Czy akt przemocy jest tu niesprawiedliwą tragedią czy też sprawiedliwą karmą? Czy dzieci powinny ponosić karę za rodziców, czy nie? Mógłbym to porównać do pierwszych projektów studenckich, tylko nawet nie ma tutaj tej buty studenckiej, że oto młodociany artysta robi sztukę. Nie jest to zły film, tylko szkoda na niego czasu.

3/5

The Boys - sezon III

8 lipca | 8 odcinków po 1h | Amazon Prime

„With great power comes the absolute certainly that you’ll turn into a right cunt!”

2/5

Powtórka ("Pipa")

7 lipca | Netflix

Jak chcecie film, przy którym zaśniecie po 20 minutach.

Ot: produkcja, na jakie możecie trafić w telewizji w środku nocy podczas przełączania kanałów: morderstwo, Meksyk, prawdopodobne zaangażowanie w całą sprawę skorumpowanych władz. Te wszystkie fabularne motywy tutaj są – ale nie ma czegokolwiek innego. Narracja jest płaska, reżyseria bez pasji, aktorzy trzeciej klasy. Gdy o trzeciej w nocy nie możecie spać, więcej nie będziecie potrzebować.

PS. „Pipa” to pseudonim bohaterki, ale nie, że inwektyw.

2/5

Dziewczyna ze zdjęcia ("Girl in the Picture")

6 lipca | Netflix

Goście na YouTubie robią to lepiej.

Kolejny dokument, który opowiada mroczną historię pełną zaskakujących wydarzeń, faktów i zwrotów akcji. Prowadzone są wywiady z różnymi osobami, osobiście zaangażowanymi w dane wydarzenie – tutaj akurat mówimy o znalezieniu ciała kobiety, która powinna umrzeć 18 lat wcześniej.

Tylko ludzie na YouTubie robią to lepiej. Te historie nie są rozwleczone do pełnego metrażu, są proste i bezpośrednie, skupione na opowiedzeniu historii. Tutaj każda osoba coś mówi, rozkleja się, dodaje coś od siebie – zazwyczaj są to oczywistości. I tak czuję, że słuchanie tego nie wywołuje we mnie zaangażowania. Opowieść ma potencjał – przede wszystkim dla fanów samej historii, niezależnie od tego, jak zostały opowiedziane.

2/5

Stranger Things - sezon IV

1 lipca | 9 odcinków po 1,5 godzin każdy | Netflix

Ten serial ma wszystko: przyjaciół, walkę, poświęcenie, zbiegi okoliczności, absurdy, głupoty, satanizm, strzelanie do ruskich, mordowanie rodziców, odzyskiwanie rodziców…

Jest w tym sezonie scena rewelacyjnie reprezentująca cały serial: to ta, w której użyto piosenki „Master of Puppets”. Nie dlatego, o czym jest ta piosenka, albo dlatego, że ma związek z czymkolwiek w danej scenie (lub chociaż sezonie) tylko dlatego, że jest głośna – w sensie decybeli. I to generalnie nie ma sensu, bo bohater jedynie gra ten utwór a gitarze, ale i tak słyszymy oryginalne wokale oraz perkusję, bo czemu nie (jakby Netflix miał lepszy dźwięk, to może nawet bass byśmy słyszeli). To nie musi mieć sensu, twórcy nie muszą wiedzieć co robią, nie muszą mieć szacunku do używanych dzieł innych ludzi, a fani nadal będą zadowoleni, bo dzięki braciom Duffer młode pokolenie nie znające dobrej muzyki dzięki nim ją poznało. Znaczy, tutaj definicją „dobrej muzyki” jest „takiej, jakiej ja słucham”, więc tego… Nie ma tu ani jednej wymówki, ta scena powinna wkurwić absolutnie wszystkich, jest aż tak wszechstronna w swojej niekompetencji, głupocie, pysze czy zarozumiałości. Popełniono tutaj każdy możliwy grzech, a jednak wszyscy mają to i wszystkie inne problemy tego serialu w dupie. Ja chociaż mam wymówkę – mnie ten cały serial nie interesuje od początku. Obejrzałem sześć lat temu pierwszy sezon, to nie były moje klimaty (wolałem tytuły zawierające kreatywność), więc odpuściłem. Teraz nadrabiam, bo w tym roku oglądam wszystko i spodziewałem się fabularnej ciągłości… Cóż, okazuje się, że nawet sami twórcy nie pamiętają, co się działo w poprzednich sezonach, więc ciągłość może jest, ale spójność nie.

W tym sezonie oglądamy historię, która nie ma sensu i jest pełna dłużyzn, niemal żadna z postaci nie ma tu osobowości (polegając wyłącznie na tym, co było w poprzednich seriach), dramaturgii tutaj też brakuje. Połowa postaci nie ma znaczenia, zbiegi okoliczności wszystko załatwią, rzeczy niemożliwe dokonywane są w każdym odcinku. Jedna z postaci wraca do żywych po poprzednim sezonie – twórcy nawet nie mają zamiaru tego wyjaśniać. Gorzej, że inna postać przypomina sobie, że to, co zrobiła, to tak naprawdę tego nie zrobiła – a jeśli ten serial miał być o czymkolwiek przez te cztery sezony, to o dojrzewaniu i zostawianiu pewnych rzeczy za sobą. Zrobiliśmy to, teraz ruszmy dalej i starajmy się być lepszymi ludźmi. W tym sezonie okazuje się, że tego jednak nie zrobiła, zapomniała o tym, więc teraz zamiast serialu o czymś mamy głupotę dekady, o której nikt nie grzeje, bo nikogo nic w tym serialu nie interesuje. W sensie… Wiecie jaki jest tutaj jeden z głównych wątków? Nastolatkowie, którzy przeczytali w gazecie, że papierowe gry RPG czynią z ludzi satanistów, więc zaczynają na nich polować, aby złapać domniemanego mordercę. I dorośli ludzie idą w ślad za tymi nastolatkami, stosowana jest przemoc, policja stoi obok i prosi o spokój… To teoretycznie topowy serial roku i całej platformy, a naprawdę mamy w niej jednowymiarowych łobuzów posiadających poparcie tłumu, a nawet obiektów prywatnych, które bez pytania angażują się w znęcanie się nad poszczególnymi postaciami.

Serial sprawdza się jako kino wysokobudżetowe, wszystkie efekty specjalne czy rozmach robią wrażenie w swoim zakresie. Jako kino gatunkowe – poszczególne zasady są spełnione, tzn. zawarto tutaj elementy nadnaturalne i inne. Jest nowa postać – też sympatyczna. Więc można powiedzieć coś pozytywnego o tym serialu. Można też dużo negatywnego – ja ledwo zacząłem temat. Na dodatek każdy odcinek jest absolutnie długi, finałowy trwa 2,5 godziny.