Czerwiec 2022

Czerwiec 2022

11/06/2022 Opinie o filmach Opinie o serialach 0

Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...

obejrzanych filmów
21
obejrzanych seriali
0
2/5

Birdie Wing: Golf Girls' Story - sezon I (2022)

29 czerwca | 6 odcinków po 6 min | Disney+

Lesbijki grają w golfa metodą „jeb z dzidy”. Piłki łamią gałęzie, potem pewnie drążą tunele.

Główna bohaterka potrafi zapierdolić w piłkę golfową tak mocno, że leci hen, daleko. Prawie 10 stóp dalej od oponenta, wszyscy zbierają szczęki z podłogi. Krzyczy cały czas to samo, animacja uderzania piłki jest cały czas poddawana recyklingowi, wielokrotnie w każdym odcinku. Pokonuje jednego bohatera, innego, kolejnego i jeszcze kolejnego. Niby cały czas jest najlepsza, ale spotyka innych, o których każdy mówi z przejęciem: „Coooo ona będzie teraz grać z nim?! Przecież to legendardy Napierdalator Trzytysiące, uczeń legendarniejszego Napierdalatora Dwatysiące”. Twórcy nigdy nie grali w golfa, więc wszyscy powtarzają w kółko to samo: „Coooo ona wzięła ten kij????” (i na tym koniec, więc nawet nie wyjaśnią, z czym mają problem gdy bierze ten kij, a nie inny i jaki powinna wziąć itd). Jak o tym piszę, to jestem w szoku, że nie przyczepili się do stroju bohaterki. Albo jej butów. „Na takim obcasie będzie brać zamach?” miałoby nawet sens…

Sensu tu jednak nie ma i tak. Ani czegoś innego. Bohaterowie mają po jednej charakterystyce: protagonistka jest protagonistką, to jej cecha, pozostali są drugoplanowi. Ewentualnie czasem trafi się ktoś arogancki. Nie ma historii – cały czas klepiemy to samo, w kółko. Po wygraniu turnieju bohaterka idzie do szkoły i tam gra w golfa, pokonując wszystkich. I gdy mówię, że cały serial jest absurdalny, to nie mam na myśli standardowej stylistyki anime – nie, ja mam na myśli, że nawet jak na ten gatunek, Birdie Wing jest przesadzone do tego stopnia, że wręcz nie jestem w stanie tego przetrawić. Po prostu jest coś w tym, jak ci ludzie na siłę próbują z gry w golfa uczynić pojedynek tytanów. Mogliby zrobić „Mario Kart” tylko z golfem i dać do wyboru postaci w stylu Goku lub Saitamy, którzy by sobie grali w golfa, uderzając piłką od jednej planety do drugiej. I to by pasowało, jako party game. Birdie Wing jakoś nie pasuje jako serial, ani trochę.

3/5

Baymax! - sezon I

29 czerwca | 6 odcinków po 6 min | Disney+

Niecała godzina spędzona w obojętności, nic więcej.

Jeszcze jeden miniaturowy serial od Disneya. Ten jednak składa pierwsze pięć anegdot w całość w szóstym, finałowym odcinku. Baymax przemierza miasto i pomaga losowym osobom (i jednemu kotu) wbrew ich początkowej woli, by z czasem zyskać ich sympatię. A gdy Baymax będzie mieć problemy, to wszyscy zbiorą się i mu pomogą.

Doceniam takie odświeżenie formuły, dzięki temu całość nabiera charakteru i serca. Nie dużo, bo jednak nadal nie trafiają do mnie te poszczególne opowieści jak i fakt, że wszyscy chcą pomóc Baymaksowi, ale jednak… Trochę tu tego jest. Istotniejsze tu było znalezienie żartów niż opowiedzenie historii, Baymaksowi bardziej zależało na pomaganiu i wręcz zastanawiałem się, czy ta pomoc jest w ogóle potrzebna, czy to tylko takie kolorowe miganie na ekranie dla najmłodszych, a nie uczciwy tytuł. Niemniej, nie męczyłem się i dałem radę obejrzeć całość, zanim brak entuzjazmu przerodził się w cynizm. A to jest jakieś osiągnięcie jednak.

2/5

Blasted: Kumple kontra kosmici

28 czerwca | Netflix

Niskobudżetowe inspirowanie się Edgarem Wrightem jako wymówka, ale urok ma

Bohater musi zaimponować szefowi w pracy, więc zaprasza go na wieczór kawalerski akurat wtedy, gdy dochodzi do inwazji kosmitów, a kluczową umiejętnością okaże się laser-tag, w którym bohater tak przypadkiem jest naprawdę dobry. Absurd, humor, lekkość – to już jest w obietnicy fabularnej, więc wydaje się, że coś z tego może być. Produkcja w końcu nie musi być poważna ani na serio, robienie jaj na ekranie też ma swoją wartość. Można więc kupić naciągania fabularne, uproszczenia, schematy i znajome rozwiązania fabularne.

Nie miałem jednak ochoty kupić banalnych postaci, do których nie czułem sympatii. Nawet w nie wierzyłem w jedną z nich – ich motywacje, charakter, cokolwiek. Wszystko tu jest podyktowane tym, że tego rodzaju postaci są zawarte w innych tego typu produkcjach. Było mi obojętne ich przetrwanie, sukces w pracy, cokolwiek. A same żarty były oczywiste. Nie znajdziecie tu powodu, by kontynuować seans – a jeśli to zrobicie, to znajdziecie jeden z nielicznych pozytywów, tzn. całkiem nieźle zrealizowaną sekwencję finałową.

3/5

Superman & Lois - sezon II

28 czerwca | 15 odcinków po 40 min | HBO GO

Superman jako rodzic? Kupuję to, nawet w formule seriali dla nastolatków.

Nowe zagrożenie między wymiarami, zagrażające naszej Ziemi, mogące doprowadzić, że my i nasze odpowiedniki na innych planetach – złączymy się w jedno. Do tego problemy Supermana w domu oraz wątek poboczny z wyborami nowego burmistrza w mieście.

Pierwsze wrażenie jest naprawdę pozytywne: rząd USA kwestionuje uczciwość Supermana, bo ten ma być superbohaterem, ale tylko dla mieszkańców Stanów. Nie może ratować obywateli azjatyckich krajów, wrogów USA. Jak im pomagasz, to też jesteś wrogiem USA? Naprawdę byłem w szoku, że oglądam komiksowe kino, które podejmuje ten temat. Sceny rodzinne też są zrealizowane całkiem… szczerze. Jest w nich serce, uczucie, uczciwość. To naprawdę coś nowego, zobaczyć superbohatera w roli ojca, który gada o pierwszej miłości ze swoimi dorastającymi synami. Wizualnie też jest na co patrzeć – klata protagonisty czy też ta scena z okrętem podwodnym w pierwszym odcinku? Wizualnie petarda. Jak najbardziej, chcę to oglądać dalej!

Kilka odcinków dalej i już mój entuzjazm opadł. I tak było aż do końca, który się przeciągał – pierwsze odcinki zaczęto nadawać w styczniu, ostatni w czerwcu dopiero doczekał się premiery. Dojrzałe tematy, ale użyte tak, by stworzyć coś dla nastolatków – w ten zły sposób. Wszyscy są tu sprowadzeni do parteru emocjonalnie i psychicznie, byle tylko móc gadać jak równy z równym, w scenach gadania dorosłych z dziećmi. Historia pozbawiona jest niespodzianek, nie wywołuje też zaangażowania potrzebnego do wyłapywania czy troszczenia się o błędy czy głupoty w opowieści. Już przed połową oglądałem tylko po to, by go ukończyć – denerwując się na głupie zachowanie tłumu w miasteczku, ewentualnie na fakt, że zaraz wszyscy będą znać tożsamość Supermana (bo ten im powie). Niemniej, nadal takie kino właśnie dostajemy: o konfliktach rodzinnych, o rodzicach nie znających wszystkich odpowiedzi, o zagubionych nastolatkach pragnących znać właściwe rozwiązanie – ale go nie znają i popełniają błędy. O wspólnym stawianiu czoła problemom, o poleganiu na rodzinie, o zaufaniu, o stawianiu rodziny na pierwszym miejscu, o robieniu wszystkiego dla najbliższych. Takie produkcje mają prawo się podobać. A ta na dodatek uprasza rzeczywistość, ułatwia ją, dzięki czemu możemy widzieć ważne problemy nieco wyraźniej – trochę tak, jakbyśmy chcieli, by ona wyglądała.

1/5

Machine Gun Kelly's Life in Pink

27 czerwca | Disney+

Z serii celebrytów kupujących dokument o nich, gdzie będą mogli pokazać samych siebie. Tylko totalnym zbiegiem okoliczności te szczere, odsłaniające „prawdziwego mnie” produkcje są identyczne. Bezpieczne obrazy, które mówią tylko tyle, ile spece z marketingu pozwolili, przy jednoczesnym odhaczaniu wszystkich haków na fanów – pokazanie ich miłości, pokazanie swojej pracowitości, wywiady z ludźmi zachwycającymi się tytułową personą. Mamy im współczuć, darzyć sympatią i dobrze się z tym czuć, bo w końcu są wartościowymi artystami. Teksty są głębokie, a płyta jest odważna, zaryzykowali i odnieśli sukces, muzyka rezonuje z odbiorcami.

Tylko no, nie kupuję tego. Misja nieudana. Nie znałem chłopa wcześnie, po obejrzeniu wygląda mi na pretensjonalnego lalusia oderwanego od życia, którego muzyka jest niedojrzała. Płytę przesłuchałem i nie znalazłem tam nic dla siebie, ale instrumenty fajne. Tyle.

Plusem jest przynajmniej to, że pokazują muzykę, pokazują występ artysty. Inne tego typu „dokumenty” o tym nie pamiętają.

2/5

Fullmetal Alchemist: Final Transmutation

24 czerwca | Netflix

To wygląda, jakby youtuberzy odtworzyli kilka scen z ostatnich 50 odcinków i złożyli w film.

Ostatni film z trylogii aktorskich adaptacji mangi. Druga część skończyła się na 20 odcinku, trzecia pokrywa całą resztę, czyli jakieś 50 odcinków. Powrót z piekła, 40 różnych wojen, utratę wzroku, odkrycia homonkulusów, zdrady i przygody, wielki finał, wielkie poświęcenia… W dwie i pół godziny. Kupy dupy się to nie trzyma, ale to akurat mały problem. Nawet jest całkiem atrakcyjnym wyobrażać sobie reakcję kogoś, kto nie zna pierwowzoru i próbuje w ogóle coś z tego zrozumieć. A szczególnie, gdy ogląda z polskimi napisami i tam wszyscy zwracają się do siebie „Chciwość, chodź tu”. Kabaret. Tragiczne efekty specjalne też nie były dla mnie problemem.

Problemem jest w sumie tylko brak zaangażowania aktorów. Na to akurat mieli wpływ i to mogli dostarczyć, ale tego jednak nie zrobili, a przyczyną może być wyłącznie lenistwo. Jak trzeba się śmiać w przerysowany sposób, to się śmieją, ale gdy trzeba zrobić coś równie pełnego, wtedy już cała para idzie w gwizdek. Ilekroć muszą się siłować, przekonać widza, że ich postać robi coś z całych sił, albo że się boi czy przejmuje, wtedy tego nie można kupić. Wróg ściska protagonistę albo go gdzieś ciągnie czy też odciąga od czegoś ważnego dla naszego Edwarda, a ten zupełnie nie daje rady mnie przekonać, że się chociaż stara. Wyciąga tylko rękę i płaczliwie woła „nie… dam… rady…”.

W poprzednim filmie jeszcze nie czepiałem się za bardzo, ponieważ wtedy nie było za bardzo wymagających scen. W trzeciej części pokrywają już jednak chociażby samobójczą śmierć pewnej postaci, co jest dla mnie jedną z najwspanialszych scen w historii kinematografii. I dwuwymiarowa animacja była bardziej żywa oraz przejęta niż film z aktorami. Bitwa na koniec to jedna z wielu porażek, gdzie każdy aktor raz machnie ręką i mu wystarczy. Edwardo też się raz zamachnie i w sumie wygra dzięki temu. Ech. Epilog z Windy też zrobili, tylko aktor wcielający się w Eda jakby sobie przypomniał, że miał przecież romans czy coś i tak stanął, próbując sobie przypomnieć, jak leciała ta pamiętna kwestia z równą wymianą…

I tak w ogóle dopiero wtedy ogarnąłem, że Ed jest chyba najwyższy w całej obsadzie. Co to ma być, przecież połowa żartów z serialu to kpienie z niego, że jest kurduplem. Bo ma bodaj 13 lat, ale mniejsza.

Podsumowując: film, który nie oddaje honoru genialnemu oryginałowi, nie daje rady opowiedzieć tej genialnej historii w taki sposób, by można było jej geniusz dostrzec. Macie mangę, macie anime, nie ma żadnego powodu, aby oglądać film.

2,5/5

Angry Birds: Summer Madness - sezon II

24 czerwca | 16 odcinków po 12 min | Netflix

Tak, dwa sezony w jednym roczniku… A może będzie więcej?

W każdym razie – druga porcja odcinków, wszystkie założenia bez zmian. Nadal bawi mnie humor i konwencja, nadal jestem tym zaskoczony i ogólnie chcę więcej. Problem w tym, że już teraz zobaczyłem parę odcinków, na które nie było pomysłu. Banalne, robione od kalki brednie, w których postać np. dostrzega, że musi się zmienić. I po nudnych perturbacjach dochodzi do sytuacji, kiedy jednak się okazuje, że lepiej, jakby pozostała sobą.

Najlepszy odcinek (nawet w całości): Detective Chuck (2×5), gdzie każda postać jest ogolona od pępka w dół i Chuck bawi się w detektywa, aby znaleźć sprawcę. Fabuła jak fabuła, ale dosłownie każda sekunda jest wypełniona absurdalnym humorem. Uwielbiam i wybaczam, że na ostatnią minutę trochę stracili pary. Jeden z odcinków roku.

2/5

Człowiek z Toronto ("The Man from Toronto")

24 czerwca | Netflix

Średnie kino kumpelskie, średnie kino akcji. Mam nadzieję, że powstanie sequel z lepszym scenariuszem, reżyserem, efektami specjalnymi.

Sekwencja otwierająca polega na oglądaniu prób głównego bohatera, gdy ten wymyśla kolejne wynalazki na sprzedaż. Ponosi porażkę za porażką, ale nadal kipi entuzjazmem ślepym na rzeczywistość. A my jesteśmy skłonni dać mi szansę i oglądać dalej. Piszę o tym, ponieważ to uczucie niesie się przez cały film – chciałem go lubić bardziej niż faktycznie mogłem.

Fabuła kręci się wokół pomyłki – wspomniany nieudacznik zostanie wzięty za profesjonalnego zabójcę na zlecenie, a FBI będzie chciało to wykorzystać.

Opowieść to pełna charakteru, scen akcji, przemocy… Tylko w wersji light. Scenariusz nie daje bohaterom aktorom fajnych kwestii, ale robią oni co mogą – główny duet Harrelsona oraz Harta ma chemię i chce się ich oglądać. Nie ma chyba nawet przekleństw, a to jednak opowieść pełna stresu i nerwów. Sceny akcji są pomysłowe, jest nawet sekwencja w siłowni na jednym (markowanym) ujęciu – tylko kiepski green screen obniża ich jakość. Przemoc jako taka jest pozbawiona siły – scena tortur polega na straszeniu słowami, ofiara ze strachu pęka, a zastrzelona zostaje poza kadrem. I tak jest przez cały film, tu nie ma bólu.

Nie ma też wystarczającego czarnego humoru, który zrównoważyłby kolejne zgony. Na dodatek cała produkcja jest niemal obraźliwie udawana, protekcjonalna. Wiemy, że mamy w pewnym stopniu zawiesić poziom sensowności, ale niech bohater zastanawia się głębiej nad ryzykowaniem życia w sprawie, która go nie dotyczy – niech najlepsi zabójcy z całego świata ściągnięci w jedno miejsce będą faktycznie wyzwaniem – niech niespodziewana przyjaźń będzie czymś więcej od wypełniania założeń gatunku.

Niby obejrzeć można, ale nie będziemy do tego kina wracać. A takie RED z 2011 roku trzyma się nadal mocno.

3/5

Wschodząca gwiazda ("Rise")

24 czerwca | Disney+

Póki co – sportowy film roku.

Film fabularny opowiadający prawdziwą historię gościa, którego rodzina uciekła z Afryki do Grecji, postawiła wszystko na jedną kartę, zaryzykowała wszystko i osiągnęła sukces, gdy jeden z synów dostał się do NBA.

Cały film poświęcony jest drodze tych ludzi do momentu NBA Draft. Od uciekania przed władzami, cudu na granicy, nielegalnego pobytu w Grecji i życia ze sprzedaży bibelotów turystom. Tak, dobrze podejrzewacie – to niemal film telewizyjny w swoim wykonaniu, prosty i znajomy, stawiający na znane sztuczki. Nadal jednak ma wiele do zaoferowania.

Aktorstwo. Ogólnie jest ono poprawne w całym obrazie, ale rodzice szczególnie się wyróżniają. Pokazują, jak wielki ciężar i poświęcenie stały po ich stronie. Jakim to sukcesem jest takie zwykłe życie dla nich, jak bardzo boją się utraty tego. Czasami są lepsi, niż scenariusz przewidział – choćby w scenach stresowych, gdy oglądają mecz syna. Ojciec siedzi bez słowa, ale widać po nich, jak ciężko im w ogóle patrzeć – ale są tam, na trybunach, wspierając duchem syna. Po czym ojciec wstaje i mówi, że nie da rady i se idzie. Pod koniec filmu to zresztą powtórzono.

Drugie to sceny sportowe. Tak, zrealizowane jak w dużo większej produkcji – efektowne i naprawdę przyjemne wizualnie – ale to przede wszystkim nieliczny przykład, gdy jest istotne coś więcej poza tym najważniejszym, np. trafieniem do kosza. W tym filmie istotne jest podanie, aby ktoś inny trafił – i to świadczy pozytywnie o bohaterze. Nikt potem nie narzeka, że mógł samodzielnie próbować dokończyć akcję, zamiast podać – bo to też jest wielka umiejętność. To samo z blokowaniem. Trafienia są tylko jedną z tych rzeczy.

Miły film, dający minimalną dawkę nerwówki przy jednoczesnej pewności, że wszystko dobrze się skończy. I tak trochę łatwiej będzie nam zaakceptować, że sportowcy zarabiają miliony – w końcu idą na takich imigrantów i ich siedmioosobowe rodziny.

3/5

Święty dylemat ("Holy Dilemma")

23 czerwca | HBO Max

Bardziej reality show niż dokument – o księdzu, który wybrał własną rodzinę.

Węgry, ksiądz żyje w tajemnicy: ma żonę i dzieci, prowadzi podwójne życie. Żałuje, że spędza mało czasu z dziećmi i w końcu decyduje się zostawić posługę, wyjść z cienia, ujawnić prawdę… I dokument pokazuje reakcje innych na to wydarzenie.

Trochę dziwne, że taki moment w życiu zdecydował się umieścić przed kamerą, ale poza tym to miły tytuł. Zdystansowany, nienarzucający się, ale też mało angażujący, aby móc się przejąć losem ludzi, których oglądamy. Mało też kontekstu społecznego czy innego. Po seansie raczej rzucimy jakiś pedofilski żart i zapomnimy o całym filmie.

5/5

The Bear - sezon I

23 czerwca | 8 odcinków po 30 min | Disney+

Tego wszystkiego mi brakuje w kinie. Jest moc!

Bohater ma na imię Carmen – jest jednym z najlepszych kucharzy na świecie, ale my go znajdujemy u kuzyna w jakieś dziurze w Chicago, gdzie robią kanapki i makaron. Szczegóły poznajemy po drodze – czemu tam, jak się znalazł w takich okolicznościach, jakie są jego motywacje? Tymczasem próbuje wprowadzić innowacje w tym miejscu, zaprowadzić porządek – co niekoniecznie jest najlepszym pomysłem, ale to już Carmen musi odkryć samodzielnie.

Ten serial to kuchnia od kuchni: napięcie między osobami przygotowującymi posiłki, nadążanie z zamówieniami, odnajdywanie w tym czegoś więcej niż tylko klejenie czegokolwiek dla prostego klienta szukającego sposobu na zapchanie twarzy. Wszyscy tutaj walczą: z samymi sobą, ze sobą nawzajem i walczą o coś. Na ekranie faktycznie widzimy nawiązywanie fizycznego kontaktu, pulsujące dyskusje gdzie każda ze stron mówi jednocześnie – a my rozumiemy, co mówią, bo bohaterowie sami to rozumieją. Są na tyle inteligentni – ewentualnie cwani, sprytni – by słuchać drugiej strony i jej odpowiadać tak szybko, że tamta ledwo skończy mówić. Tutaj cały czas jest coś do ugrania: czyjś honor, poczucie własnej wartości, jakieś przekonanie. Czy ta nora faktycznie powinna być zmieniona? Czy tym ludziom faktycznie trzeba mówić, jak mają pracować? Wszystko to jest napędzane przez Carmen, który faktycznie jest w stanie uzasadnić swoje wywyższanie się, faktycznie ma łeb będący w stanie zajmować się wszystkim naraz. Jest nawet na tyle mądry, żeby nie oczekiwać od innych, by za nim nadążali – ale i tak twórcy znajdują coś dla niego do nauki. Każdy tu się czegoś uczy, w tym nowych przekleństw.

Uwielbiam i brakuje mi kina, którego oglądanie od pierwszych sekund przenosi mnie na bieżnię. Na której jeszcze skaczę na skakance. Ściskając w ręku narząd do ćwiczeń przedramion. Intensywna sesja prosto z życia. Czekam na sezon drugi! Jeśli miałbym coś wskazać do poprawy – fabuła mogłaby bardziej zapadać w pamięci. A tak: wzorowe kino. Życie i walka jeszcze nie były tak piękne w tym roku.

Plus jeden z odcinków jest nakręcony na jednym ujęciu. Nie musieli tego robić, bo zdjęcia są bezbłędne i tak – podobnie jak kostiumy, bród na szybie czy krew na rękach, całość jest wizualnie w pełni wiarygodna. Ale jeden epizod jest mastershotem i to jego główna atrakcja, bo chyba sami nie wierzyli, że uda im się taki numer wykręcić, więc jakby co z punktu fabularnego można go było w zasadzie pominąć, ale się udał i pięknie pokazuje finał eskalowania napięcia, gdy wszystkim puszczają nerwy naraz.

Sezon II (2023)

Kontynuacja nie zawodzi, dając nam ciąg dalszy, a tym samym spójną ewolucję życia bohaterów, które teraz kręci się wokół zakładania własnej restauracji i doprowadzenia do jej otwarcia. Mniej jest tutaj krzyczenia, a więcej leczenia – poszczególne postaci lądują w innych lokacjach, aby uczyć się zawodu. Praca, kuchnia, jedzenie jest w tym serialu metaforą wszystkich życiowych rzeczy – pracy nad sobą, poszukiwania sensu i celu, radzenia sobie z trudnościami (szczególnie tymi psychicznymi). Gdy próbuję coś, nad czym ktoś pracował pół dnia – i im smakuje, zatrzymują się na kilka sekund, jakby to pozwoliło im zapomnieć o problemach życiowych, albo może nawet zostawić je za sobą. Dla tych delicji żyją. Dla nich warto żyć. By dawać innym szczęście i samemu je przyjmować. W tym serialu nikt nie krzyczy czy jest wulgarny na ślepo, każdy z kimś walczy po coś i każdy jest świadomy tego, kim jest. I taki nie chce pozostać. Piękny humanitaryzm The Bear został przeniesiony na drugi sezon – nawet jeśli nie jest on tak energiczny jak pierwszy.
 
Energi jednak jest dużo, podobnie jak pracy kuchni na jednym, długim ujęciu (tylko tutaj jedno ujęcie wyraża płynność pracy, a gdy ta się sypie, wtedy wjeżdża gwałtowny montaż) oraz odcinek pełny krzyczenia. Tutaj Carmen opowiada swojej dziewczynie (Claire, swoją drogą dupa roku) o świętach, jakie ostatnio miał – dla nas jest to odcinek retrospektywny, gdzie niepokój („anxiety”) skacze od początku pod sufit. Wszystkie dekoracje świąteczne w tle aż się proszą, byśmy je zobaczyli, ale niestety kadry skupiają się na twarzach kolejnych członków rodziny, którzy zabierają naszą uwagę, mówią do nas, wciągają nas w ich dylematy i konflikty, co tylko podkreśla, jak bardzo mamy dosyć, coraz bardziej dosyć… I tak przez godzinę, w środku serialu, którego odcinki trwają zazwyczaj 30 minut z kawałkiem. „Mieć dosyć” oczywiście tutaj znaczy „dajcie tego więcej”, bita godzina ludzi drących ryja na siebie w taki sposób, że to chce się oglądać. A ilość gościnnych występów urywa wtedy głowę, przywołując w głowie wspomnienie czasów, gdy takie występy były nobilitujące dla danej produkcji – była ona tak wysokiej klasy, że każdy chciał tam się pojawić. The Bear z całą pewnością należy do takich czasów. I zupełnie mnie nie dziwią komentarze o tym, że jedna z aktorek dała w tym odcinku lepszy występ niż ten, za który dostała Oscara.
 
Dostajemy więc to, czego chcieliśmy i to, o czym nie wiedzieliśmy, że chcieliśmy. Trzeci sezon już chcę oglądać i czekam cierpliwie na jego premierę. Tym bardziej, że wielkim znakiem zapytania było, czy sobie poradzą z otwartą knajpą, a ta w finale drugiej serii zaledwie zostaje otwarta.
2/5

Królowa - miniserial

23 czerwca | 4 odcinki po 50 min | Netflix

Miłe, ale głupie. Albo głupie, ale miłe.

Starszy człowiek mieszkający w Paryżu dostaje wiadomość z Polski – jego córka potrzebuje przeszczepu nerki. Jedzie więc na Śląsk, gdzie będzie mieć szansę na odbudowę rodziny. Serial zaskakuje lekką, ciepłą atmosferą, porządnym aktorstwem oraz przedstawieniem współczesnej Polski tak, że z samego oglądania można podejrzewać, że akcja toczy się kilka dekad wstecz – tylko te smartfony… Ogólnie to miły serial o miłych ludziach, którzy przekonują w końcu innych, by też byli mili. Pierwsze wrażenie – na plus.

W praktyce serial to uwłaczająca bzdura na bzdurze – jedne są niezbędne dla działania serialu, jego dramaturgii i historii (np. natychmiastowy powrót do codziennego funkcjonowania po przeszczepie nerki albo robienie operacji bez zgody pacjenta!). Inne były konieczne, żeby upłynnić narrację – fabuła wymaga, by doszło do wielu skomplikowanych zabiegów medycznych i raczej nie chcielibyśmy oglądać realistycznej wersji, gdzie jeżdżą po całym kraju w tym celu, więc wszystkie mają miejsce na miejscu, tzn. w szpitalu powiatowym w Pcimiu Jeszcze Niższym Od Dolnego, co jest niedorzeczne. A jeszcze inne to po prostu głupota totalna wynikająca z olewania twórców albo zatracenia porządku wartości przez nich. Ewentualnie jedno i drugie. Choćby postać córki bohatera: odmawia ratującego jej życie przeszczepu bez powodu, zachowuje się irracjonalnie gdy wyciąga się jej rękę na pomoc i odbudowę relacji z ojcem, nie zauważa ciąży u własnej córki, cały czas drze ryja z jakiegoś powodu (chociaż częściej i bez tego), gdy jej dziecko leży z wnuczką w szpitalu to jej priorytetem jest iść pocieszać obcą rodzinę, która straciła syna (i jedynego żywiciela czteroosobowej rodziny, w tym własnych rodziców – też bez powodu, widać tak było im łatwiej) i organizować akcję charytatywną na ich rzecz, w tym budzić prezesa spółki w środku nocy. A jej córka w tym czasie budzi się sama w szpitalu i słyszy od współpacjentki, że możliwy ojciec dziecka zmarł. A to nawet nie jest absolutny szczyt wszystkiego.

W wielkim finale górnicy – o ile dobrze się orientuję, jedna z najbardziej uprzywilejowanych i znienawidzonych grup w tym kraju – organizują akcję na zbiórkę funduszy dla ludzi, którzy zostaną bez pracy. Część z nich co prawda będzie wolała strajkować (i to tak na ostro, zjadą do podziemi ryzykując życiem, gdzie pies z kulawą nogą się nimi nie będzie interesować), ale ten pomysł szybko zostanie im wybity z głowy. Strajk to nie jest rozwiązanie, za to lip-sync do starej piosenki zagranicznej nią jest. Wychodzisz na scenę przebrany za babę, dźwięk brzmi jakby dobiegał ze studni, ruszasz ustami, a widownia szaleje i rzuca zasobami finansowymi w różnych walutach. WOŚP zazdrości im wyników, wszystko jest na żywo w telewizji. Przypominam: by wesprzeć górników. Jedyną gorszą wtedy rzeczą od scenariusza jest realizacja tych występów. Było z tym źle na początku, kiedy bohater jeszcze we Francji tylko stał i ruszał ustami, a kamera z powodzeniem dawała radę nie pokazywać tancerzy za nim – ale w finale, gdy od jakości tego przedstawienia zależy o wiele więcej, jest jeszcze gorzej. Twórcy umieją pokazać dwóch ludzi stojących i prowadzących dialog, ale bardziej skomplikowane sceny to już ponad ich poziomem jest.

Kino obecne w Polsce dzieli się na dwie grupy, tą drugą jest robienie kina z pogardą do widza. Królowa kipi taką pogardą. Wystarczy, że mogło być gorzej, że to nie jest kolejny smęt o komunizmie. Nie, tutaj mamy szczęśliwe zakończenie, murzyna, geja oraz połowę dialogów po francusku. Nic tylko ogłosić wielki sukces rodzimej sztuki. Jakie to jest radosne! Jakie to jest głupie!

PS. Odnośnie komentarzy, że takie seriale (z postaciami innymi niż hetero) są potrzebne w naszym kraju, polecam felieton pana Żurawskiego z sierpniowego KINA, gdzie pisze: „rodzimi twórcy (…) chcą z jednej strony gejów pokazać w jak najmilszy sposób, z drugiej nie chcą urazić społeczeństwa, mówiąc mu rzeczy niemiłe. Powstaje więc dziwna hybryda, w której społeczeństwo łaskawie pozwala mniejszościom na istnienie, pod warunkiem, że mniejszości te, no właśnie, będą miłe i pożyteczne”. Serio, przeczytajcie całość.

3/5

Thor: Love and Thunder

23 czerwca | Kino

What We Do In The Shadows, tylko mniej śmieszne i mniej się biją.

Jest sobie chłop, który wierzył całe życie w boga. Nie Boga, bo w tym filmie jest ich multum, więc tylko jednego z wielu. Spotkał w końcu tego boga i powiedział: „dzień dobry, poproszę nagrodę za życie wierne tobie”, na co bóg: „a spierdalaj”, na co ten pierwszy: „o ty kurwo” i go zabił mieczem, który pojawił się w jego ręku, zdolnym właśnie do zabijania bogów. Po czym typ stwierdza, że w ogóle zabije wszystkich bogów, bo jeden go zdenerwował. I ja nie streszczam tu niczego, ja dosłownie opowiadam ten film, sekunda po sekundzie. W każdym razie, Thor jest jednym z bogów, na których typ się zasadzi.

Fabuła ogólnie nie ma tu wielkiego znaczenia. Jest ona po nic, nic nie znaczy, jakieś ważne rzeczy potrzebne do zrobienia czegoś bohaterowie po prostu wiedzą, a rozwój wydarzeń jest niedorzeczny i absurdalny. Na dodatek skromny – w całym filmie są w sumie ze trzy wydarzenia. I żadne nie są istotne, bo najważniejszy jest tu wątek trzecioplanowy, zajmujący tyle miejsca, ile trzecioplanowy wątek zajmuje – czyli romans protagonisty z jego dawną miłością, która umiera na raka. Nie ma między nimi absolutnie nic, ale i tak to film o tym, że lepiej jest kochać i miłość stracić, niż nigdy nie kochać – tylko wiecie, bez żadnych emocji. Reżyserem jest w końcu pan Waititi, który umie sobie śmieszkować, ale o poważnych dramatach nie opowie. Na pewno nie w produkcji Marvela. Czemu więc opowiadamy o stracie i nauce z tego płynącej? Kuriozialny to film. Całkiem zabawny sam w sobie – intencjonalnie znaczy – ale chyba bardziej jest śmieszny wtedy, gdyby wytykać wszystkie jego niedorzeczności fabularne.

Do roli antagonisty tradycyjnie zatrudniono wyśmienitego aktora, żeby go zmarnować. Gra on Jareda Leto grającego Jokera, grającego Arnolda grającego Ice Mena. Co kto woli.

Trzeba też zaznaczyć, że w tej czwartej odsłonie cyklu, gdzie bohaterów można było spotkać też w innych tytułach, wszystkim zmieniono osobowość. Obecnie zachowują się, mówią i żartują jak postaci z Co robimy w ukryciu, serialu tego samego reżysera. Wyjątkiem jest parę scen typowo Marvelowych, w których wszyscy zachowują się tak samo, co postaci z innych filmów. W sumie zrobiono absolutnie wszystko, aby ten film nie miał własnej osobowości. Ponownie: zróbcie z tym, co chcecie.

Muzyka jest świetna, ale nie użyto jej w filmie, zresztą w kinie były słabe głośniki. Nawet gęsto użyte piosenki Guns N’Roses (ale tylko te popularne, nie że za dobór odpowiadał miłośnik zespołu – o zgraniu obrazu z ich piosenkami też nie ma co marzyć) wypadały na ekranie dosyć płasko. Pamiętajcie więc, by po seansie samodzielnie docenić pracę Michaela Giacchino, który nadał filmowi o wiele więcej charakteru od całej reszty twórców, więc jego pracę trzeba było zminimalizować. Nadal świetnie się tego słucha w oderwaniu od filmu.

1/5

Obi-Wan Kenobi - miniserial

22 czerwca | 6 odcinków po 50 min | Disney+

Mogli zrobić Better Call Kenobi, mogli zrobić Two Paper Moon, to serio miało potencjał.

Chcieliśmy ten serial. Ewan McGregor wracający do roli Bena? To będzie musiało być wspaniałe! Fani byli przeszczęśliwi, gdy serial faktycznie powstał. Im bliżej końca, to trzeba było uzasadniać jego istnienie i bronić go przed zarzutami, że to od samego początku był poroniony pomysł. A nie był. W świecie Star Wars minęło 10 lat od finału Zemsty Sithów, Ben ukrywa się na obcej planecie razem z Lukiem i czeka, aż będzie go trenować. Jedi są obiektem polowań, więc ukrywa swoją moc. Leia w tym czasie zostaje porwana i jej przybrani rodzice zwracają się z prośbą o ratunek do Bena, który opuszcza Luke’a samego. Tak, serio – ale spokojnie, ten serial ma pierdyliard błędów jako całkowicie samodzielny twór. Jako część większej serii jest jeszcze gorzej – w końcu Ben miał pilnować Luke’a, a mimo to go zostawia bez żadnej ochrony. Idzie ratować księżniczkę, która chyba nie może narzekać na liczbę ochroniarzy, ale tak, chłopca na środku pustyni trzeba zostawić. Co może pójść nie tak?

Mieliśmy więc byłego Jedi, który nie może używać swojej mocy. Wystarczyliby scenarzyści Better Call Saul, aby zrobić mądry serial o mądrych ludziach, którzy cały czas są na straconej pozycji i muszą wynajdować na bieżąco nowe rozwiązania problemów, w których się znajdują. To byłby wspaniały serial, w którym potężny Kenobi nie może używać swoich mocy, ale nadal chce pomagać, tylko teraz musi to robić bez zdradzania siebie i sprowadzenia zagłady na Luke’a. Scenarzystów Better Call Saul tu nie ma, więc ilekroć Kenobi jest zagrożony, to siedzi cicho w cieniu i czeka, aż zagrożenie minie – co zresztą trwa dosyć krótko, bo już w drugim odcinku całe to ukrywanie się idzie w zapomnienie. Dużo tu tak na ogół idzie w zapomnienie, jakby twórcy sami byli zdziwieni, ile mają odcinków do realizacji. Wątek ochrony Luke’a? Kończy się w pierwszym odcinku. Ratowanie Lei? Ratuje ją w drugim odcinku. Co zrobić z pozostałymi czterema?

Tutaj wchodzimy na teren relacji Bena oraz Anakina. Jeśli miałbym podsumować fabułę całego serialu, to byłoby właśnie to: zakończenie wszelkich innych emocji między tą dwójką, a rozpoczęcie czystej nienawiści. Problem w tym, że jakiekolwiek podstawy do relacji tych dwóch są nieobecne w tej produkcji. Bez oglądania trylogii prequeli oraz serialu Clone Wars (czy może nawet jeszcze czegoś więcej) nie będziecie zaangażowani emocjonalnie w cokolwiek. Darth Vader poluje na Kenobiego, a Kenobi mu ucieka, aż w końcu będą walczyć. Na gołej ziemi, w otoczeniu pagórków, przez dwie minuty. Na końcu strzelą focha. Tak jakby autorzy serialu chcieli zrobić finał Zemsty Sithów, tylko każdy jego element zrealizować najgorzej, jak tylko mogą. Wtedy ta walka była efektem czegoś więcej, a starcie było końcem świata dla każdej z tych postaci – i zachowanie świata wokół to obrazowało, wszystko się rozpadało. To był Kurosawa w wykonaniu George’a Lucasa, jak najlepiej mógł to w swoim rozumieniu zrobić. Tam było dużo wszystkiego: żal, zdrada, przyjaciel zawodzi przyjaciela, nauczyciel zawodzi ucznia, już nie ma odwrotu i zostaje tylko poniesienie konsekwencji. W tym serialu jest tylko nienawiść Vadera do Kenobiego, który przed tym ucieka, ale finałowa walka i tak kończy się sytuacją patową. Nic z tego nie rozumiałem, czemu oni czują to, co czują – i czemu to zostało aż tak uproszczone? Scenarzyści naprawdę nie umieją połączyć tych dwóch światów, gdzie w jednym Vader to postać tragiczna z prequeli, w drugim masowy morderca, który ma dostarczać brutalnych scen akcji z gier komputerowych i Rogue 1. Nie mogę zaakceptować, że ten sam człowiek, którego ostatnio widziałem w Zemście…, teraz potrafi chodzić po bazie i od niechcenia zabija ludzi wokół.

Cała reszta serialu to oglądanie debilnych decyzji bohaterów, braku spójnej historii, banalnych rozwiązań fabularnych i innych błędów na każdym kroku. Nie żebym atakował Deborhę Chow, reżyserkę całego Kenobiego oraz Black Summer Red Hot Chili Peppers (i innych seriali, w tym Better Call Saul), ale to chyba pierwszy raz, jak oglądam serial i myślę, że jest źle wyreżyserowany – tak po prostu. Na początku jest scena, jak antagonista wchodzi do baru i monologiem straszy wszystkich. Wokół jest dużo statystów – i żaden z nich nie ma reakcji na twarzy. Nikt im nie powiedział jakichkolwiek instrukcji, więc tylko tam siedzą, patrząc przed siebie. Nadal jednak gorsze są błędy scenariuszowe, których zwieńczeniem jest cały ostatni odcinek, który dosłownie nie umie przestać obniżać poziomu. Gdy tylko myślałem, że to nie może być głupsze, twórcy mieli w zanadrzu jeszcze 10 kolejnych debilizmów. Nawet nie wiem, który wyróżnić i podać za przykład. Zabijanie ludzi, aby ukarać zabijanie ludzi? Czy może wybaczanie zabijania ludzi, bo się kurwa przestało zabijać ludzi, a mogła się zabić więcej?

Ale ludziom się podoba, bo dostają rzeczy, które znają i lubią. Ewan McGregor, Hayden Christensen, głos Jamesa Earla Jonesa – a to dopiero początek. Nie zdradzę niczego, ale jest tu tego naprawdę mnóstwo. Jak tego wam potrzeba, to będziecie zadowoleni, zaręczam.

4/5

Beavis and Butt-Head Do the Universe

21 czerwca

Cały świat jest zbudowany z penetracji, masturbacji i słów seksualnych. Pięknie.

Czas akcji 1998 rok. Bohaterowie są nastolatkami, którym tylko jedno w głowie: seks. A raczej perspektywa zaliczenia, odbycia stosunku z kobietą. Ich niezdrowe zdolności manualne przy wkładaniu i wyjmowaniu robią wrażenie na debilach z NASA, którzy widząc ich postępowanie decydują się zrobić z duetu B&BH astronautów, po czym wysłać ich w kosmos, gdzie będą dokować stacje kosmiczne. A to dopiero początek tego kosmicznego kina drogi o absurdach codzienności, problemach w komunikacji oraz o tym, że dzięki kobietom mężczyźni sięgają gwiazd, a kopanie w mosznę to szczyt komedii. Szczególnie gdy delikwent jest zatrzaśnięty 14 godzin w mobilnej toalecie głową do góry.

Dużo tu wszystkiego: zabawnej, zaskakującej historii – nieporozumień – zabawy słowami tak, by brzmiały na seksualne – komicznej przemocy i destrukcji, ludzie nawet umierają, beka – a także trochę komentarza społecznego, chociażby wyśmianie koncepcji „white privlage” poprzez natychmiastowe udowodnienie, że biali też mogą mieć kłopoty z policją.

Przede wszystkim jednak to półtorej godziny w świecie, gdzie bohaterowie są kompletnie nieświadomi wydarzeń wokół nich, a wszyscy mądrzy w ich towarzystwie i tak są zbyt dużymi kretynami, by podjąć racjonalne działanie wobec nich. Cały czas coś przysłania ich umysł, najczęściej jest to niezrozumienie połączone z dobrymi chęciami – a to pogląd, że sama kara to za mało, by coś zmienić. Więc zamiast karać za zniszczenia i narażenie życia, bohaterowie dostają nagrodę. Ważne, że odpowiedzialność zrzucona na kogoś innego, że samemu nie trzeba się wysilać. W ten sposób dwóch debili prawie niszczy nasz wymiar, samemu pozostając bezkarnym. Nawet jeśli nie uznacie tego za wyczerpujący i głęboki komentarz, to nadal pozostaje mnóstwo absurdalnego humoru – który do mnie trafił bezbłędnie.

3/5

Los Tigres del Norte: Historias que Contar

17 czerwca | APV

Fajnie rozbudowuje uniwersum Breaking Bad. O akordeon.
 
Dokument opowiadający o losach słynnej (u siebie, w Meksyku) grupie muzycznej, która jest wymieniona w tytule. Standardowo: było cieżko, wydawali albumy i nic nie klikało, ale potem osiągnęli sukces, ludzie ich kochają, bo opowiadają o ważnych rzeczach (np. że ludzie pracujący są ważni i wiele warci), ich koncerty trwają wiele godzin, wokale są tak ślicznie połączone… Czuć podczas oglądania, że u siebie faktycznie są kochani i zasługują na własny film podsumowujący ich dorobek na stare lata. Wg RYM pierwszą płytę wydali w 1971 i mają ich z pół setki. Najpopularniejszy ma 85 ocen, więc – ale fajnie wiedzieć, że każdy zakątek tej planety ma swoją kulturę i dzięki oglądaniu wszystkiego o tym się dowiaduję.
1/5

Negatyw

17 czerwca | Netflix

Polskie kino artystyczne. Jak chcecie Sanatorium pod klepsydrą zrobione źle, to śmiało.

Boję się artystycznych filmów, które są krótkie – z doświadczenia wiem, że lepiej zobaczyć artystyczny film trwający 3 do 4 godzin niż taki, który trwa 70 minut, ponieważ ten pierwszy musiał się skracać i ograniczyć do minimum, a ten drugi miał materiału na 5 minut, ale z całych sił chciano zrobić pełny metraż. To zrobili. Np. poprzez czołówkę, lecącą 25 minut, w trakcie której patrzymy na pusty betonowy plac na rynku w Bydgoszczy. Jakby co, Negatyw trwa 75 minut.

Ogólnie mówiąc, jest to produkcja w stylu low-fantasy, gdzie bohater podróżuje w swoich myślach przez swoje życie. Coś jak „Salto”, czyli coś, co nie rozgrywa się w naszym świecie. Wszystko jest trochę nierealne, inne, magiczne. Ludzie zachowują się trochę inaczej, dialogi brzmią trochę inaczej – w teorii. W praktyce oznacza to niezręczność, drewno i idiotyzmy, ponieważ nikt z twórców nie stworzył na ekranie wiarygodnego świata filmowego. Zamiast tego oglądamy coś w stylu podchodzenia do kobiety w knajpie i gapienia się na nią przez minutę – ona w końcu mówi coś zupełnie nie na miejscu, po czym chłop od niej odchodzi.

Przy tym jednak jest staranie, by odtworzyć rzeczywistość, więc oglądamy też rzeczy, które zwykle w filmach się wycina, jak kontrolę biletów w pociągu. Tylko równocześnie oglądamy rzeczy, których nie ma w rzeczywistości – np. czy wam kiedyś konduktor przyniósł kawę? Nie wspominając o proponowaniu jej? Gdyby to chociaż wyglądało na pierwszą klasę, ale też nie. Zapewne zrobiono to po to, by przyspieszyć akcję i zaoszczędzić na kolejnej aktorce, która by była stewardessą od kawy. Ewentualnie po to, by dać więcej do robienia konduktorowi, żeby ten miał więcej interakcji z pasażerami. Tylko zrobiono to w idiotyczny sposób, który nie trzyma się kupy na żadnym poziomie.

W ten świat po prostu nie można uwierzyć.

PS. Na IMDb średnia ocen wynosi obecnie 8,8/10 i jest jedna recenzja, wystawiona przez konto założone miesiąc temu. Jej ocena to 10/10, a treść następująca: „A good Polish film and a sensational performance by the main actors. The film received a nomination for the tofifest festival. Check this out. A good Polish film and a sensational performance by the main actors. The film received a nomination for the tofifest festival. Check this out.” (nie, nie powtórzyłem się – to po prostu pełna treść tej opinii)

1/5

Pajęcza głowa ("Spiderhead")

17 czerwca | Netflix

Film próbujący być mądry, zrobiony przez ludzi próbujących być mądrzy.

W tej rzeczywistości skazani mają wybór – odsiedzieć albo brać udział w eksperymencie polegającym na dozowaniu hormonów. Śmieją się na zawołanie, zaczynają nawet uprawiać z kimś seks bez pożądania.

W skrócie jest to źle napisane i źle wyreżyserowane. Aktorzy dostali chyba tylko jedną wskazówkę: mówić jak najszybciej. Może po to, by brzmieć mądrzej. Może po to, by trudniej było zauważyć absurdy. Na pewno mało mogą się ruszać, głównie tylko mówią i słuchają. Brakuje tutaj wiarygodnej wizji świata, w którym oczywiste rozwiązania dla bohaterów mogłyby być możliwe. To też wizja bardzo skromna, rozpisana ledwo na pięciu aktorów i w zasadzie jeden zwrot akcji, dosyć banalny i nie interesujący.

Bohaterowie mówią o wolnej woli i czy nie byłoby lepiej, jakby naszły zmiany – teraz wszyscy robiliby to, co trzeba. Jedna z postaci głosi takie prawdy mając w pamięci ojca, który nie robił tego, co powinien. Słaba to motywacja, szczególnie wobec faktu, że miałaby być motorem napędzającym całe życie tej osoby; niewykorzystana i nie rozwinięta. Nie pasuje nawet za bardzo do reszty opowieści, mając walory pisanej na kolanie. Byle tylko dać jakąś motywację. I taki to film – byle tylko się zaczął, byle tylko się skończył, byle tylko go wypuścić.

Źle zrobiony film o którego istnieniu zapominamy już w trakcie oglądania. Jedno, co dobre może z tego wyjść, to odcinek Twilight Zone w oparciu o Spiderhead, jeśli by taki kiedyś powstał.

1/5

Ojciec panny młodej ("Father of the Bride")

16 czerwca | HBO Max

Andy Garcia w żenującej komedii pełnej irytujących postaci.

Ojciec cały czas opowiada, jak to osiągnął sukces samodzielnie. Jego córka znajduje sobie chłopa i chce wyjść za mąż, co staje się okazją do mnóstwa scen, w których wszyscy będą zachowywać się jak idioci. Starsi będą tradycyjni, młodzi będą nowocześni, oboje będą robić wszystko, aby widz chciał ich kopnąć w twarz. Stary powie „za moich czasów” i „ale do diabła jestem twoim ojcem i masz robić, jak mówię!”, a młodzi będą „ok boomer” i „muszę odkryć samego siebie, nie idę do pracy”, ewentualnie „muszę tylko uwierzyć w siebie i będę kim tylko chcę”. Większość filmu to Andy Garcia jako jedyny mężczyzna w grupie kobiet biorący udział w przygotowywaniu ślubu, obrywający za bycie mężczyzną. Nawet jak jego córka zdezerteruje, to kto za nią poleci? Jej przyszły mąż? Dajcie spokój, oczywiście, że ojciec, bo to będzie jego wina. Nie kwestionujcie tego.

Jest jakaś szansa, że ten film chciał dobrze – zaprezentować dwie grupy społeczne i pokazać, że może istnieć między nimi pokój, mogą się pogodzić, mogą współpracować, bo nie jest ważne, kto jest lepszy od kogo: ważna jest miłość. Problem w tym, że zaprezentowano jest w sztuczny sposób, wskazujący na to, że twórcy spotkali obie grupy jedynie w memach (albo filmach pokroju Ojciec panny młodej). A konkluzja koniec końców jest taka, że postać tradycyjnego ojca ratuje sytuację i samodzielnie organizuje uroczystość w pięć minut dzięki temu, kim jest. Ślub, który nawet nie jest domknięty przez jakąkolwiek osobę mającą zdolność prawną do zawierania małżeństw, więc nie wiem, czy to w ogóle można nazwać ślubem i szczęśliwym zakończeniem. Ja też mogę chodzić po ulicy i mówić „deklaruję was mężem i żoną” do losowych ludzi, ale to nie będzie mieć przecież żadnych konsekwencji.

Miałem ochotę wyłączyć po 15 minutach, przez następne dwie godziny.

4/5

Nie zostaw śladu ("Leave No Trace")

16 czerwca | Disney+

Wydaje się znaczącym krokiem do przodu względem zdejmowania stygmatu z ofiar. Pedofilia ma w sobie coś, co prowadzi do bezkarności.

Dokument prezentujący wydarzenia związane z procesem wytoczonym amerykańskiej organizacji harcerskiej pozwu o akty pedofilii, ale też ukrywania tych przestępstw. Słuchamy prawdziwych ludzi, skrzywdzonych i muszących żyć z blizną do wieku naprawdę późnego, zanim chociaż mogli o tym mówić, co im się przydarzyło w młodości. Równocześnie twórcy pamiętają o tle historycznym, społecznym – nadają też uniwersalny wymiar tej historii. Wygrana w tym procesie nie jest tylko rozliczeniem z jedną organizacją – wraz z końcem seansu myślę, że to ważny krok na drodze do powszechnego bycia gotowym mówić o krzywdzie, którą tobie ktoś wyrządził. Krzywdzie, której nie widać. Odkładając współczesny kontekst takich wyznać – fałszywe oskarżenia dla pieniędzy lub sławy – zobaczyliśmy na ekranie ludzi, których spotkała sprawiedliwość, w końcu. Można nawet mówić, że zaczął się dla nich nowy etap w życiu. Przy całej ilości oglądania ludzi płaczących, zagubionych i nieszczęśliwych – seans ma w sobie coś… miłego. Idziemy do przodu jako ludzkość. Byle tylko tego źle nie wykorzystać…

A tak mnie Hyzio, Dyzio i Zyzio zachęcali do zostania harcerzem… Tytus zresztą też. I kilku prezydentów.

1/5

Kolizja ("Collision")

16 czerwca | Netflix

Ciężko napisać, co jest nie tak z tym filmem – bo pozornie wygląda on całkiem poważnie, w sensie: jak prawdziwy film. Filmy z RPA wygląda zazwyczaj bardziej niepoważnie, a tutaj na pierwszy rzut oka i przy nieprzyglądaniu się zbytnio można kupić tę nową wersję Miasta gniewu z 2004 roku. Kilka wątków, kręcą się wokół porwania dziewczynki, okupu i innych różnic między ludźmi. Kino gatunkowe, ale porusza między innymi relacje rodziców z dziećmi czy też konflikty białych z czarnymi w RPA.

Tylko nijak mnie to nie ruszyło w którąś stronę. To kino obojętne, nie mające osobowości, które mnie męczy: dlaczego było zrobione? To film, przy którym tylko się zasypia. Jedyną odpowiedzią dla mnie było dążenie do emocji – jeśli jakieś będą, wtedy zrobili udany film. Problem tylko w tym, że to zwyczajnie tania produkcja. Naprawdę dobrze to ukrywająca, ale nie na tyle, byśmy tego nie czuli podświadomie. Jest ważny moment, np. ktoś jest bity na śmierć (prawdopodobnie) – my wtedy widzimy tylko tych, co biją, a raczej machają patykami przed kamerą. Nie oglądamy bicia kogoś na śmierć. Gdy na końcu te samochody jadą, by kuriozalnie wpaść na siebie przez przypadek, to było widać, że one tak naprawdę w większości ujęć stoją w miejscu. Albo jadą z taką szybkością, że kamerzysta pewnie musiał zwolnić swój spacer. Absurd samego zdarzenia i wszystko, co potem następuje, jest uzasadniony jedynie emocjonalnie. Film urywa się nie po dokończeniu historii, ale wtedy, gdy jest najwięcej emocji na ekranie: ludzie giną, krzyczą, płaczą. THE END.

3/5

Śpiew, taniec, sztuka: Kabuki z Tomą Ikutą

16 czerwca | Netflix

Wystarczająco przybliża sztukę Kabuki. Dla zupełnie zielonych jak znalazł.

Takie trochę reality show o celebrycie próbującego sił w Kabuki – są wywiady z ludźmi i gadanie, jakie to trudne będzie taki cel osiągnąć – ale jednak też przybliża tę sztukę komuś takiemu jak jak, który wie o istnieniu tego i tyle. Po seansie dostrzegam detale, rozumiem ogólnie całą energię i ekspresję tego wszystkiego. Pomaga nawet pełniej spojrzeć na twórczość klasycznych azjatyckich twórców filmowych, jaki był ideał, który próbowali osiągnąć. Mam nawet ochotę zobaczyć taki występ Kabuki.

Seans na plus. Sam występ zawarty w dokumencie naprawdę robi wrażenie.

4/5

Unicorn Wars

15 czerwca | Netflix

Czas Apokalipsy spotyka Happy Tree Friends. Wojna to śmierć, wojna to ból.

Pluszowe misie kontra jednorożce – to wszystko. I piszę jak najbardziej poważnie. Słodkie, urocze, pluszowe misie trenują tutaj na żołnierzy, są upokarzani, ze łzami w oczach dają z siebie wszystko, byle tylko dać radę podczas Świętej Wojny przeciw jednorożcom. Wszystko tylko dlatego, żeby dowódcy mieli kim rządzić, będąc samemu cały czas bezpiecznymi i opływającymi w luksusy. Wszystko dlatego, że bohaterom wmówiono posłuszeństwo i potrzebę wyższego celu. Pluszowe misie dodatkowo podkreślają niewinność osób trafiających na pole walki, zmuszonych do bicia się na śmierć i życie. Temat wojny z czymś tak niezwykłym jak jednorożce podkreśla jeszcze bardziej bezsens wojen jako takich. A animacja pozwala na pokazywanie stłuczeń, przebijania na wylot, ran ciętych, rozrywania, miażdżenia – to wszystko jest w końcu na niby, prawda?

Jak większość współczesnych produkcji, Unicorn Wars jedzie na pomyśle wyjściowym przez większość czasu trwania, bez rozwijania go lub zgłębiania. W zasadzie przez jakieś 2/3 filmu ten próbuje różnych rzeczy, zanim znajdzie swój finał, ale tutaj akurat to wystarcza – poczucie surrealności przebywania w tym świecie utrzymuje się cały czas, więc nadal intryguje i angażuje do oglądania, chociaż to będzie jednorazowa podróż. Może poza ostatnią trzecią produkcji, która nagle staje się… Spektaklem. Tylko tyle chcę wam zdradzić. Większość mojego pewnego zachwytu nad tą produkcją bierze się wyłącznie z tych ostatnich 30 minut. Wcześniej bardziej byłem gotów doceniać, ale po obejrzeniu do końca jestem autentycznie zachwycony. Wtedy pierwszy raz twórcy idą na całość, ryzykują, pozwalają bohaterom na błędy i płacenie za to. Horror, horror! Zobaczcie to koniecznie!

Film kończy się chaosem, z którego rodzi się człowiek – i ten epilog jest jedyną słabą rzeczą w całym filmie. Wiem, że ignorancka nienawiść do ludzkości jest modna, ale pomijając wszystko inne: jak to się ma do filmu? Do jego antywojennej wymowy? W imię czego ona w takim razie jest?

2/5

Parada serc

15 czerwca | Netflix

Mam teorię, że polskie kino jest robione przez ludzi wydających codziennie 150 złotych.

Ona jest pracoholiczką, ale traci pracę, bo ma pierdolniętą panią szef, ale oficjalnie dlatego, że zaniedbała opiekę nad jej psem. A to dlatego, że scenariusz jest zbudowany na zbiegach okoliczności, ale oficjalnie dlatego, że ma awersję do psów. A ma, bo ma, koniec tematu. Teraz z Warszawy przenosi się do Krakowa, aby pokazać swoją wartość byłej szefowej, ale tak naprawdę po to, by znaleźć miłość swojego życia i przekonać się do psów. Debilizm, ale jak wam to nie przeszkadza, za to chcecie sympatycznych aktorów, pooglądać Kraków od jego fotogenicznej strony albo zobaczyć dużo jamników naraz na ekranie, to będziecie zadowoleni.

Scenariusz ma dobre podstawy (bohaterka z celem i przeszkodą do pokonania, tego typu rzeczy), tylko potem pałeczkę przejął ktoś, kto miał wyjebane i robił już jak najgorzej dał radę. Schematy, uproszczenia, głupoty, nierealne sytuacje i wydarzenia, kiepskie żarty pokazujące tylko, jak bardzo twórcy są odklejeni od rzeczywistości. Wizyta w urzędach albo praca w korporacji wygląda tak, jakby widzieli takie rzeczy wyłącznie na filmach. Wszystko przetworzone na ślepo i głucho, w końcu zawsze można się zasłonić czymś w stylu: „oj, to takie wyobrażenie, przesadzenie, dla humoru i lekkości no”. A ja się czuję, że oglądam filmy robione przez ludzi, którzy nigdy z piwnicy nie wyszli. Jeden materiał robiła przez miesiąc i to pokazuje jej jakość jako dziennikarki, żeby wróciła do pracy? Serio, czy tylko mnie to obraża?

I czemu każda osoba z podstawówki w polskich filmach pragnie mieć dziewczynę? Dajcie im najpierw masturbację odkryć chociaż…

Swoją drogą, ona w finale przejechała chyba z Warszawy do Krakowa w trakcie jednej przerwy na reklamę. I to chyba na motorze.

4/5

Morska bestia ("The Sea Beast")

15 czerwca | Netflix

Jak wytresować morską bestię. Awantura, przygoda, spektakularna animacja. Roku?

Kiedyś ludzkość była zagrożona obecnością morskich bestii – te czasy minęły dzięki łowcom, którzy ryzykują życiem i nieprzerwanie od wieków polują na te stworzenia, spychając je dalej i dalej od ludzkości, w głąb oceanów. Teraz jednak król chce zrezygnować z łowców, zaufać swojemu wojsku – i jest wyścig, kto pokona legendarną bestię i udowodni swoją wartość. Do zabawy dołączy jeszcze mała dziewczynka, która chce być tak odważna jak jej rodzice, słynni łowcy.

Już sam plakat czy ogólne założenia przywołują na myśl „Jan wytrenować smoka”, co nie jest dalekie od prawdy, ale dopiero w połowie filmu bohaterowie zaczynają rozważać, że bestie nie muszą być takie złe, jak podejrzewaliśmy. Więcej czasu spędzamy z bohaterami, dla których polowania były sensem życia, byli bohaterami ludu, a teraz muszą zaryzykować i zmienić podstawowe rzeczy, w jakie wierzą.

Animacja w sensie ruchu na ekranie – jest niezwykła. Energia i kreatywne, czytelne akrobacje na ekranie są przyjemnością dla oka. Statek jest rzucany przez fale i stwory morskie, załoga biega po pokładzie i cały czas dostosowuje się do tego, że pokład może tak mocno się wychylić, że trzeba będzie chodzić po masztach, jeden drugiemu życie ratuje, ktoś strzela, ktoś krzyczy, ktoś coś wymyśla w ostatniej chwili… No bajka. Modele postaci są już gorszej jakości, tekstury itd… Ale nie zawsze. Patrzysz na oblicze bohatera i rozumiesz, czemu to nie poszło do kin. Z drugiej strony jest scena z małą łódką, która przecieka. I to mokre drewno, ta fizyka wody! Uwierzyć nie mogłem, jak dobrze to wygląda. I te wszystkie sprktakularne sceny gigantycznych starć, gdy perspektywa jest zachowana i widzimy ruch tych olbrzymich morskich stworzeń w tle, gdy na pierwszym planie mamy małych, ludzkich protagonistów… I wtedy już człowiek nie ma pojęcia, czemu to ominęło duże ekrany.

Brakuje tym wszystkim wspaniałym scenom muzyki. Jakaś w tle jest, ale oczywiście mówię o sprawiedliwym akompaniamencie, który by w pełni unosił to widowisko do najwyższych poziomów. To wręcz trochę nienaturalne i ciężko się do tego przyzwyczaić, energia i frajda jednak wystarczy. Póki co – film animowany roku!

PS. Oglądałem z psem, który szczeka na widok owiec czy innych misiów polarnych, tak w przypadku tego filmu tylko przyszedł bliżej ekranu, przyjrzał się tym dziwnym stworom na filmie… I nie wiedział, jak reagować, więc nic nie robił.

2/5

Buzz Astral ("Lightyear")

15 czerwca | Kino

Trochę krótkie to nowe Call of Duty.

„Andy w 1995 roku chciał dostać zabawkę Buzza Astrala po zobaczeniu filmu. To jest ten film” – informuje nas napis na początku filmu. Czyli Andy też zobaczył ten napis, ale to dopiero początek problemów z tym filmem.

Buzz Astral rozbija statek na obcej planecie. Cała załoga musi tam zamieszkać, a nasz bohater po natychmiastowym poddaniu się zostaje poinformowany, że chyba będzie lepiej, jeśli pomoże naprawić sytuację. Więc naprawia – odbywa loty próbne by ustalić stabilność silnika. Podczas testów jednak osiąga taką prędkość, że przenosi się w czasie o 4 lata. Udaje się w test, jeden za drugim, gdy wszyscy wokół starzeją się o lata, gdy dla niego mijają minuty.

A to nawet nie jest połowa wydarzeń, które mają miejsce na początku filmu. Co się jednak dzieje, gdy Buzz dowiaduje się o różnicy czasu? Absolutnie nic. Nie ma nawet chwili na przemyślenie sytuacji, zbudowanie świata, innych postaci. Jedna sekunda nie jest poświęcona na rozważenie, że w tym tempie za dwie godziny umrze moja najlepsza koleżanka. Główny bohater jest pozostawiony w idealnie nijakiej formie, bez żadnego charakteru lub osobowości, bez podejmowania wyborów. Wszystkie wybory w tym filmie są podejmowane za niego, wszystkie plany rozwiązania jakiegoś problemu są opracowane bez jego udziału. Dopiero na sam koniec bohater podejmuje wybór – zabić najbliższych albo ich uratować. Rewelacja.

Treść filmu jest podległa jednej wskazówce – masie scen akcji, jedna za drugą. Sens czy logika nie mają znaczenia, jeśli tylko można w tym miejscu zrealizować jakiś pościg, walkę albo strzelaninę. Cały czas coś idzie nie tak, co chwila coś się dzieje, ktoś wyskakuje na bohaterów i muszą w ostatniej sekundzie coś robić. I tak 80 razy przez cały film. I sama akcja jest naprawdę sprawna, po prostu jest oderwana od świata albo bohaterów. W tej akcji nie ma emocji. Akcja nie jest ich nośnikiem, jest ich zamiennikiem.

Bo jak się kończy wątek tych podróży w czasie? Czy trwa on cały film i bohaterowi jest coraz trudniej odbywać kolejny test? A chuja, następuje montaż. Jeden test za drugim, bez poprawiania czy zmieniania czegokolwiek. Trzy minuty i koleżanka jest martwa. Dziecko z tyłu sali krzyczy „wiedziałem”, wszyscy dorośli na sali w myślach dodają „no shit, kid”, Buzz płacze. Emocje. Nie ma na nie czasu, gdy twórcy mają w zanadrzu naprawdę głupie pomysły na fabułę.

A jeśli mamy wierzyć, że ten film istnieje w uniwersum Toy Story, że jakieś dziecko chciałoby zabawkę z tego filmu, że bohater byłby dla kogoś na widowni bohaterem… To ten film powinien nam to umożliwić. Raczej zrobił wszystko, by temu zapobiec. Buzz z Toy Story był dużo lepszą postacią. Pomijam, że był istotny fabularnie czy miał osobowość – ale był przyjacielem. I pomagał innym. Można było na niego liczyć. W jego solowym filmie jest nijaki, a jego motywacje są zagadką dla samych twórców. Ja myślałem, że robi wszystko, by uratować ludzi z planety, a on ostatnią godzinę mówi tylko o wypełnieniu misji. I musi się chyba nauczyć, że z misji trzeba rezygnować po jakimś czasie. Czy coś.

PS. Na Disney+ można zobaczyć making-off pod tytułem Beyond Infinity: Buzz and the Journey to Lightyear. Cztery rzeczy warto zapamiętać z tego tytułu:
– najpierw był sygnał, że robimy film o tej postaci, następnie szukania treści i pomysłu
– Ręce są ważne
– twórcy w sumie sami nie wiedzą, czemu widzowie robią sobie tatuaż z tą postacią (mówią tylko, że jest zabawna i wyjątkowa, żadnych konkretów)
– mieli dużo pomysłów na akcję i było im obojętne, co się dzieje, bo najważniejsze są wybory bohatera
– „Czemu lubimy opowieści? Bo ludzie są głupi i potrzebują, by im przypominać te same lekcje w kółko, hehe”

3/5

Quantum Cowboys

14 czerwca | AFF

AFF. Wszystko wszędzie naraz. Film wymyślony na narkotykach. Muszę przyznać: tego jeszcze nie widziałem.

Gdy przyszło do zachęcania do seansu, to na festiwalu napisali, że to hołd dla animacji. Bliżej prawdy jest raczej stwierdzenie, że twórcy uparli się na zastosowanie każdego rodzaju animacji naraz i słowa dotrzymali, chociaż dany styl nie musiał w ogóle pasować do danej sceny, nie musiał niczego inaczej wyrażać i zyskiwać na zastosowaniu danej metody, ale jest jak jest. Czasami nawet jedna scena jest robiona na kilka różnych sposobów, czemu nie. Ogólnie całość sprawia wrażenie, jakby twórcy mieli zamiar zrealizować wszystko, co wymyślą pod wpływem. To była ich osobista przysięga, po czym wzięli wszystkie narkotyki i wymyślili ten film, a potem już na trzeźwo dotrzymali obietnicy. Co szanuję, oczywiście. Nawet połowa dialogów brzmi jak zapis rozmowy nawalonych nastolatków („Planowanie jest obrazą przyszłości”). Dostajemy coś, czego jeszcze nie było. Niewiele to daje, ale niektórzy widzowie pewnie będą bardzo zadowoleni. Muszą tylko trafić na swój klimat.

Fabularnie jest to wariacja na temat dzikiego zachodu z domieszką podróży w czasie i tak naprawdę czegokolwiek, co twórcom przyszło do głowy. Jeśli nie zrażą was festiwalowe opisy nadające kolorowi zasłon nie wiadomo jakiego znaczenia, to zobaczycie dziwny film, którego odmienność jest czymś naprawdę wyjątkowym. Film sam w sobie nie udaje niczego – prezentuje zbiór pomysłów i jeśli widzowie coś w tym znajdą, to chyba wystarczy. Obiektywnie nie ma to żadnej wartości i w sumie nawet nudzi. Sam szybko stałem się obojętny na kolejne dziwności, bo potrzebuję, by miały one jakieś uzasadnienie. Bez tego dziwność sama w sobie nie jest dla mnie atrakcją. Każdy w końcu może wyrzucić czajnik przez okno, wyzwaniem jest nadać temu znaczenie.

2/5

King Tweety

13 czerwca | HBO Max

Absurdalna animacja. Czasem zabawnie dziwna, czasami zbyt dziwna, aby być zabawną.

Dla kogoś, kto ostatni raz oglądał przygody Sylwestra i Tweety’ego w animacjach sprzed 70 lat, będzie szokiem, że najwyraźniej obecnie uważają się oni za rodzeństwo i przyjaciół. A polowania na śmierć i życie jest jedynie oznaką monotonnej codzienności, od której wariują i dlatego się ganiają. Nie ma to sensu, ale to metoda tego filmu: bezsens, uznanie bezsensu – to ich sposób na humor. Bohaterowie mówią, że od dawna nie byli na żadnej przygodzie i to by im pomogło w pogodzeniu się poprzez zerwanie z monotonią – a wtedy w telewizji donoszą o zaginięciu królowej zagranicznego kraju, która była ptakiem. I wtedy wszyscy ogarniają, że Tweety jest jej potomkiem i lecą tam, objąć tron. Oczywiście ktoś, kto zaginął poprzedniego władcę wcale nie chce Tweety’ego na tronie.

Tego nie można brać na poważnie i raczej nikt nie weźmie. Animacja jest szybka, treść przesadzona, absurd goni absurd pod każdym względem. Nie możemy w jednym miejscu spędzić zbyt dużo czasu, dlatego twórcy zalewają odbiorcę masą zwrotów i scen akcji, nie dbając przy tym o jakieś szczególne zaangażowanie w to, co oglądamy. Przez to komedia, chociaż momentami daje radę bawić, to jednak na ogół głównie nuży. To jednak przede wszystkim tytuł dla fanów przypadkowego humoru, gdzie najważniejsze jest, by się cały czas działo – tutaj autorzy nie zawodzą. Nawet jeśli do gry trzeba włączyć zombie, nazistów i kosmitów, to i tak by poszli w tę stronę, byle tylko czymś zaskakiwać.

Nie przewidzieli tylko, że ciągłe zaskakiwanie przestanie zaskakiwać, a tym bardziej bawić. Brakowało czegokolwiek solidnego, wobec czego reszta mogłaby rotować i właśnie zaskakiwać. Chyba czymś takim miała być przyjaźć Tweety’ego i Sylwestra, tylko od kiedy od oni są przyjaciółmi? Nie jestem nawet przekonany, że to był dobry pomysł brać tę markę za podstawę – czemu nie stworzyć nowych postaci, solidnej relacji między nimi, a dopiero potem aktywować Potop Absurdów?

3/5

Don't Make Me Go

13 czerwca | Amazon Prime

Umierający ojciec i dorastająca córka. Standard z kilkoma zmianami i kuriozalnym zakończeniem.

On nie mówi jej, że został mu rok życia. Bierze ją na wycieczkę – żeby nauczyć ją prowadzić, by znaleźć jej nowego opiekuna, może połączyć z biologiczną matką.

Pierwsze wrażenie jest naprawdę miłe – to kino sprzed lat w nowej wersji, gdy już inaczej rozmiawiamy o pewnych wydarzeniach, zdarzeniach. Dzięki takiemu kinu mogę myśleć, że jednak po trochu idziemy do przodu. Ostatecznie odrzucono tu jednak rzeczywistość na bok – musi ona poczekać, aż bohaterowie skończą swoje sprawy. Młoda nawet strzeli focha i złamie połowę najważniejszych przepisów drogowych, ale to nie szkodzi – była zdenerwowana fabularnie, więc wszystko w porządku.

Film jednak nie ma żadnych specjalnych momentów, nie mówi nic wartościowego, co mogłoby z nami zostać na dłużej. Dorosły koniec końców to idiota, jego córka to gówniara i tyle. Po seansie muszę stwierdzić, że to bardziej film, który chciał pozmieniać kilka rzeczy w gotowej formule, zamiast opowiedzieć po prostu ciekawą historię o ciekawych ludziach.

Plus zakończenie, na którym wszyscy powiemy: „co kurwa?”. Twist, który sprawia, że nagle kontynuowanie głównego wątku i udzielenie odpowiedzi na podstawowe kwestie fabularne przestają mieć znaczenie. Dlaczego film jeszcze trwa? A no tak, no tego… Ok, już? Jeszcze? Głupio tak wyjść, ale kończcie szy… O, dziękuję.

2/5

Wejście Gru ("Minions: The Rise of Gru")

13 czerwca | Kino

Do pośmiania się od czasu do czasu. I zapomnienia.

Jeśli jesteście nowymi widzami w serii o minionkach – niewiele z tego zrozumiecie. Dzieciak chce być złoczyńcą, próbuje się dostać do grupy terrorystycznej, a ta zaczyna na niego polować. Jakieś żółte jajka bełkoczą na ekranie, ktoś się zamienia w smoka, przypadkowa babcia uczy karate, każdy zachowuje się jak idiota i nie wiem, na ile to jest celowe. Nowy widz jest całkowicie olany.

Humor nie ma żadnej konsekwencji, umowność też została wprowadzona w innych częściach serii – tutaj jednego dziadka defibrylują dwa razy, chociaż tego nie potrzebował. Bolesne i nieprzyjemne w oglądaniu. Ciężka sprawa.

Do tego bełkoczące covery znanych klasyków, jak Rolling Stones. Ten film chyba nie chciał zrobić nic więcej, tyle więc dostajemy.

3/5

Vengeance

12 czerwca | SkyShowTime

Film skupiony wokół powiedzenia czegoś niż wokół powiedzeniem tego poprzez film.

B.J. Novak w drugiej scenie swojego debiutu pełnometrażowego mówi o tym, że jesteśmy podzieleni poprzez czas, w którym żyjemy – nie robimy już rzeczy równocześnie z innymi ludźmi, tylko coraz bardziej robimy wszystko wtedy, gdy my o tym zdecydujemy. Jak najbardziej słuszna obserwacja – wnioski już niekoniecznie, to inna sprawa – jednak jak ona przekłada się na film? Ciężko. Tym bardziej, że widz może mieć problemy ze zrozumieniem przekazu. Ja rozumiem, co reżyser mówi, ale głównie dlatego, że moje myśli krążą wokół podobnych zagadnień. Ja odbyłem wstęp i mam potrzebę zrozumieć te elementy wokół mnie, jeśli jednak znajdzie się widz, który nie odbył wstępu w postaci własnych przemyśleń i obserwacji, ten nie będzie wiedział, czemu w ogóle bohaterowie w filmie tak gadają. W najlepszym razie założy, że są po prostu snobami, którzy chcą brzmieć inteligentnie i mają problemy z dupy. To cała sztuka: zrobić film, który coś powie. Reżyser coś mówi, jego postaci coś mówią – tylko co mówi sam film? Cóż… Że sztuka jest ciężka.

Pan Novak gra tutaj pisarza, który ma zamiar wykorzystać pogrzeb dziewczyny, którą kiedyś poznał na jedną noc, aby nagrać podcast o jej śmierci. Trochę w tym kryminału, trochę zagadki, trochę komedii, trochę obserwacji lokalnej społeczności w małym miasteczku oddalonym od współczesnego świata. Trochę trudno się tutaj z tymi ludźmi dogadać, wydają się nie rozumieć podstawowych spraw, ale mają swój urok – i wydaje się, jakby film zmierzał w tę stronę… Gdyby najpierw zadbał o wyjaśnienie, skąd u bohatera poczucie wyższości względem nich. Albo czemu tak łatwo mu jest być obojętnym na oczywiste zmiany. Pytają się, kim jest – odpowiada, że „Writer”. Oni słyszą „Rider”, a on im odpowiada: „Nie, nie, widzicie, jeśli coś czytacie, to najpierw ktoś musiał te słowa…”, więc oni odpowiadają: „Wiemy, co to writer, ty idioto”. I ja nie jestem w stanie się z tego śmiać. Wielki wybuch emocjonalny na parkingu, kiedy przestaje udawać, że ich toleruje i krzyczy im w twarz, jak bardzo nimi gardzi – ja to oglądałem z uniesionymi brwiami. Nie wierzyłem w to. Czemu bohater taki musi być? To mi nie pasowało do historii od mojej strony, od strony widza.

Od strony cynicznego przesłania o współczesnym świecie już tak. Mało nas obchodzą prawdziwi ludzie, interesujemy się tylko ich cieniem. Mocne oświadczenia, tylko „nami” jest w tym filmie B. J. Novak. Jest tutaj sporo fajnych momentów, a ostatnia scena Ashtona Kutchera jest serio super, tylko reżyser jeszcze musi się dużo nauczyć. Szczególnie o tym, że film, który planuje, nie koniecznie taki wyjdzie – i trzeba się do tego dostosować. Poza tym jest na dobrej drodze, jako artysta.

2/5

Zagrożony ("Endangered")

12 czerwca | HBO Max

Nie ma to jak stronniczy dokument dziennikarski.

USA, szokujące statystyki: tyle rejonów nie ma własnej gazety poświęconej lokalnym wydarzeniom! Tyle procent gazet od tego roku do dzisiaj już nie istnieje! Poważne hasła: gazety muszą istnieć, by pokazywać kłamstwa władzy! Wydaje się szczytny dokument, tylko jak tak się faktycznie pomyśli nad każdym z tych haseł, to jak na dłoni widać, że ten dokument jedynie manipuluje odbiorcą i jego dobrą wolą. Jest scena, gdzie dziennikarz chce zadać pytanie politykowi, a ten go zbywa. Wnioski są jasne i widz naturalnie przychyla się w stronę dziennikarza, jednocześnie gardząc politykiem, którego nie zna. I nie wie, jakie pytanie miało być zadane. I na jaki temat. W jakiej sprawie. I co by to pytanie zmieniło. I tak w sumie to śmiało mogę sympatyzować z owym politykiem, który nie ma ochoty być męczonym podchwytliwymi pytaniami pseudodziennikarzy, którzy tylko wypełniają liczbę znaków i smarują sensacyjne nagłówki z niczego – ale tego problemu dokument już nie dotyka. W jego świecie dziennikarstwo jest jeszcze szlachetne, wymaga poświęceń i powinniśmy wspierać osoby pracujące w tym zawodzie.

Większość dokumentu to oglądanie, jak dziennikarz pojawia się np. na wiecu politycznym, zamienia dwa (dosłownie dwa) zdania z losową osobą, potem następuje 25 sekundowe ujęcie jak dziennikarz patrzy w przestrzeń spojrzeniem pełnym rezygnacji nad stanem człowieczeństwa, bo oczywiście usłyszał w tych dwóch zdaniach największą głupotę. I tak w kółko. Tak, to jest dokument o Trumpie, Covidzie, osobach anty-maseczkowych itd. I na koniec wywołuje poczucie winy w nas, bo my czytamy/kupujemy coraz mniej gazet. Nie ma co prawda przykładu żadnego istotnego artykułu, wywiadu lub publikacji, która mnie ominęła, a powinienem ją znać, ale to nie jest ważne. Ważne, bym czuł się źle z tym, że ignoruję cały ten ściek nazywany dziennikarstwem, gdzie każdy szczuje na kogoś innego i informuje mnie jedynie o tym, kogo mam nienawidzić dziś.

Zagrożony jest jednak dobrze przyjęty, bo poza adresowaniem naszej skrytej miłości do szlachetności dziennikarstwa, to przecież on nie atakuje NAS. On atakuje tych drugich, bo MY nie głosowaliśmy na Trumpa i od początku przecież poważnie traktowaliśmy Covida. My jesteśmy lepsi.

Ogólnie wyobrażacie sobie taki dokument w Polsce o naszym dziennikarstwie, gdzie zupełnie losowo cztery razy tłum będzie krzyczał: „jebać TVN”. I tylko TVN, z jakiegoś powodu.

4/5

Barry - sezon III

12 czerwca | 8 odcinków po 30 min | HBO Max

Cztery godziny, a ja czuję, że za mną jeden odcinek. Taki duży, finałowy, kończący sezon. Sally robi karierę w telewizji, Barry pracuje nad uzyskaniem wybaczenia od Gene Cousineau zamiast go po prostu zabić i mieć problem z głowy, NoHo Hank ma kłopoty z jakimś gangiem…

Trzeci sezon to opowieść o popychaniu w stronę granicy psychicznej, tylko nikt nie ma o tym pojęcia. Popychający nie mają pojęcia, że popychają. Popychający nie dostrzega, że coraz bardziej traci kontakt z normalnością – dla niego jego własne sposoby radzenia sobie z doświadczeniami, przetwarzania myśli itd. są normalne. I stąd bierze się komedia. Tak samo jak z tego, że Barry jest zaskakująco biernym protagonistą, tzn. wokół niego dzieje się bardzo dużo, a on nawet nie tylko ledwo w tym uczestniczy, ale nawet rzadko ma pojęcie, co się dzieje. W jednym odcinku nawet nie odzywa się jednym słowem!* My, jako widzowie, rozumiemy więcej od niego, a scenarzysta miesza narrację trzecio- i pierwszoosobową, w zależności od tego, gdzie będzie większy ładunek emocjonalny. Gdy jest to właściwy ruch, wtedy jesteśmy z Barrym w jego życiu, jego doświadczeniach, jego bólu.

Sezon trudny w ocenie, ponieważ to część większej całości. Czekam na ciąg dalszy i już teraz czuję, że gdy zobaczę całość, to może być jedną z najlepszych produkcji ostatnich lat. Język filmowy tej produkcji to prawdziwa perła. Najlepiej wyglądający serial roku obok Better Call Saul. Niecodzienna produkcja, przy której mówię do twórców: „Nie śpieszcie się, ja poczekam i obejrzę wszystko, gdy tylko będziecie gotowi”. Póki co snują tę opowieść o paradoksach życiowych i zaskoczeniach codzienności. Forma jest wyolbrzymiona, ale podstawa prosta: człowiek potrzebuje miłości, nawet jeśli przeszedł przez piekło i to go zmieniło. Coś w tym może być…

*znaczy ponoć raz przeklnie, ale trzeba to śledzić w trakcie oglądania i tego szukać. Podczas „normalnego” seansu byłem pod wrażeniem samej opowieści i dopiero wtedy pojawiła się myśl: „chwila, czy Barry nie powiedział ani słowa przez cały odcinek?”.

1/5

Ben Crump: Po stronie obywateli ("CIVIL")

12 czerwca | Netflix

Dokument aktywistyczny, który tylko przeszkadza.

Malutko o faktach, dużo gadania przemów i bronienia się przed zarzutem, że robi to tylko dla pieniędzy. Nie ma przybliżenia poszczególnych spraw, okoliczności, argumentów, bezstronności albo czegokolwiek. Jest za to gadanie jak go dziecka, że gdy ktoś umiera, to już nie przeżyje reszty życia. Dzięki.

A temat pracy w policji jest wyjątkowo ciężki. Nie dokładajcie swojej niekompetencji, bo tylko przeszkadzacie, ok? Widzieliście nagrania, gdzie napastnik nagle wyciąga broń na policjanta? Ja często dopiero przy powtórkach to widzę, a dany mundurowy wychwycił to za pierwszym razem. I zdążył strzelić pierwszy, albo chociaż się odsunąć. Sprawa tej kobiety, co niedawno użyła broni zamiast teasera też jest – ani słowa o tym np. że to kwestia niewystarczającego szkolenia. Ale po co brać pod uwagę szerszy obraz, wszystkich za kratki i miliony odszkodowań. Tam zbudujemy lepszy świat.

Nawet w sumie mam wątpliwości, czy sam Crumb dobrze tu wypada. A jemu chyba szacunek należy się bezapelacyjnie, tylko tego w samym dokumencie nie bardzo widać…

3/5

Aisha (2022)

11 czerwca

Bracia Dardenne w Irlandii jakoś są mniej przekonujący. Nadal niełatwo się ogląda życie prostych ludzi.

Tytułowa bohaterka z Nigerii przeniosła się do Irlandii – potem dowiemy się więcej o tragedii rodzinnej czy nielegalnym sposobie na dostanie się na wyspę. Teraz jednak jest na miejscu i próbuje radzić sobie z życiem, dzień za dniem. O nic nie prosiła, nie wymagała niczego, chciała na wszystko zapracować – ale opieka społeczna i biurokracja pomagając jednocześnie utrudnia jej życie. Bohaterka jest samotna, zdana na siebie, zrezygnowana, chociaż nadal też walczy każdego dnia, żeby wstać, pracować, zrobić swoje i zachować godność. Po prostu nie ma nadziei, że przyszłość coś zmieni.

Na początku jest taka scena, gdzie bohaterka chce odebrać pocztę, ale pracownik najpierw „prosi” o cierpliwość, żeby sobie pogadać z kolegami, a potem przekaże jej pocztę. Przez to bohaterka spóźni się na autobus i później do pracy. Jest więc pytanie: czy to był istotny list? Czy tylko służyło to pokazaniu prawdziwej natury pracowników takich miejsc? Otóż list jest ważny: pochodzi od jej matki, która została w Nigerii. I tego wszystkiego możemy się domyślić, zanim to jest przekazane wprost, jako upewnienie odbiorcy. Widzimy też, jak następnie przekazuje pieniądze do wysłania, dzieli się nimi z rodziną. To jest ładne opowiadanie, bardzo naturalne, pasujące do tematu: rodzaj opieki ma wpływ na życie bohaterki, bez jednoczesnego bycia czymś, na co ona ma wpływ. Może tylko cierpliwie czekać, aż skończą gadać, a potem się spóźnić. Tylko problem w tym, że potem nie ma to większych konsekwencji – przeprosi za spóźnienie i tyle, wątek w sumie skończony. To nie będzie potem jedna z wielu „historii”, które na coś się złożą w życiu postaci, to tylko element historii jej życia. Takie rzeczy mają miejsce w życiu, a Aisha służy za przykład ich wszystkich.

Jeśli kinomani znają kino braci Dardenne, to pamiętają ich bohaterów i ich świat: brudny, niełatwy, trudny. Tam protagoniści kombinują, mogą nawet być przestępcami, ale jednak rozumiemy, co popycha ich do tej decyzji. „Aisha” na ich tle jest zbyt bezpieczna, łagodna. Gdy walczy, to walczy „tylko trochę”, aby stawić opór, ale jedynie chwilowy, na pokaz niemal. Gdy szef miejscówki nie będzie jej załatwiać jedzenia odpowiedniego dla jej religii, to ktoś wyzna: „Nie wiem, czemu tego robi” i Aisha odpowie cierpliwie: „Bo to więcej kosztuje, a tak może więcej zachować dla siebie”. A gdy wybuchnie i będzie demolować swój pokój, to tylko po to, by dać ujście emocjom i frustracji, tracąc w ten sposób widzów. To w końcu nie będzie jej pokój, komuś tylko narobi problemów i nic z tego nie będzie miała. U braci Dardenne dokonują wykroczeń, aby przeżyć.

To mniej i bardziej subtelne różnice, ale wystarczające, by powiedzieć: „Aisha” nie jest złym filmem, ale na kontynencie od ponad dwóch dekad robią takie filmy. I robią je lepiej. „Aisha” opowiada historię w dobrej wierze, wyraźnie jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, ale nie robi niczego nowego, by dać radę uzasadnić swoje istnienie. Nie jest to łatwe kino, ale w perspektywie czasu obojętne. Taka Rosetta, Syn czy nawet ostatnie Tori i Lokita potrafili dużo mocniej dotrzeć do odbiorcy.

4/5

Wypadek ("The Drop")

11 czerwca | AFF

„Tęsknię za poprzednim smakiem pochwy mojej żony”

Pierwsze wrażenie jest niewłaściwe: oto para leży w łóżku i ona wyraża niechęć jechania na czyjeś wesele. On jej proponuje sposób, w jaki mogą się wykręcić, na co ona się oburza i zaczyna pytać: „Chwila, nie chcesz jechać? Przecież musimy” i jej partner tak leży, zdezorientowany. A ja myślę: „Aha, to będzie tego typu film”, ale tak nie jest, ponieważ tutaj każdy jest obiektem żartu. I każdy jest tu żartem. I faktycznie twórcy kpią z wielu rzeczy, zamiast iść w jednostronność, dyletanctwo, partactwo, niedojrzałość, banalność czy inne rzeczy, za które wygrywa się w Cannes. Wypadek opowiada o grupie ludzi jadących na wesele, gdy jeden z gości upuszcza niemowlę innego gościa. Nic mu się nie dzieje, dziecko jest całe i zdrowe, ale dorośli nie są w żaden sposób gotowi do stawienia czoła takiej sytuacji. Tak bardzo są tolerancyjni, wyrozumiali i spokojni na siłę, że nie potrafią przetworzyć emocji, które w nich ta sytuacja sprowokowała, a co dopiero ich wyrazić, podzielić się nimi z drugim człowiekiem, pogadać o tym tak, by nikogo nie urazić. A my mamy bekę oglądając ich. Jaką ja miałem nadzieję, że następnym razem znowu je upuści, ale wtedy twórcy zrobili coś śmieszniejszego!

Nastrój tego filmu jest bardzo spokojny – nikt nikomu tu nie chce przeszkadzać, wszelkie wątpliwości wyrażają szeptem i w zaufaniu, a gdy uczestniczą w absurdalnej konwersacji, to ją kontynuują i nawet z uwagą słuchają drugiej strony, gdy ten produkuje jakieś niestworzone rzeczy. Otworzył się w końcu przed nami, należy to uszanować. Tak samo jak nastolatka oglądającego pornosy na tablecie z włączonym dźwiękiem dwa rzędy z tyłu na pokładzie samolotu. Co w końcu złego w tym, że ogląda porno? Albo matka, która po urodzeniu dziecka kupiła broń – przestrzega wszystkich przepisów, więc też nie można jej nic mówić? Nic tu nie jest szczególnie wyolbrzymione, wszystko wydaje się dosyć prawdziwe – ot, codzienność w życiu grupy osób bardzo wolnych, z otwartymi umysłami na wszystko. Zupełnie nieświadomi faktu, jak taka „otwartość” ogranicza wszystkich. A widzowie śmieją się, oglądając ich zmagania z rzeczywistością. To autentycznie może być komedia roku – od pomysłu wyjściowego, na tworzeniu postaci i dialogów, na puentach kończąc. Nie mam się do czego przyczepić. Inteligentny, świeży żart na każdym kroku.

Koniec końców twórcy pozwalają swoim bohaterom na znalezienie jakiegoś głosu. Jest to absurdalnie znikąd i naraz, ale jest w tym jednak coś więcej. Bohaterowie w końcu porozmawiają – i okaże się, że to nie jest nic złego. Albo trudnego. Drugiemu człowiekowi można zaufać, można mu się zwierzyć i wyjawić najgłębsze obawy albo potrzeby życiowe. Dogadanie się jest możliwe, nawet w obecnych czasach.

2/5

Beauty

11 czerwca | Netflix

To… To już? To są ledwo pierwsze 20 minut przecież, a nie cały film.

Obraz wzorowany na życiorysie młodej, czarnoskórej artystki wokalnej ery disco. Zmagania z rodziną, tworzenie swojego wizerunku w trosce o odbiorców, nie mówienie publicznie prawdy o sobie i swojej miłości. Fryzury, konflikty z rodzicami, walka o to co i dla kogo zrobić… Wszystko tak, jakby to był początek absolutnie wszystkiego, przygotowanie gruntu pod emocje, treść… A potem film się kończy. Przed pierwszym występem, więc nie ma nawet muzyki w tym filmie – nie licząc oglądania taśm z występami. W sumie więc nic tu nie ma.

Fring gra ojca bohaterki. Nie jest beznadziejny, ale jednak pierwszy raz widzę go nie w pierwszej lidze. Dziwne to.

3/5

Acidman

10 czerwca | AFF

Kobieta stara się połączyć z ojcem, który stara się połączyć z UFO. Spokojne kino.

Dużo rozmów, mało emocji i treści, niezręcznie łącząc ze sobą rzeczy, które chciano w filmie zmieścić. Niewiele z tego się wydobywa, niewiele z tego coś dla mnie znaczyło podczas seansu. Tydzień później nie byłem w stanie przypomnieć sobie czegokolwiek z seansu.

4/5

Chrzciny

10 czerwca | Kino

Polski dom napędzany amerykańskimi butami palonymi w piecu. Wódka, pierogi, ślub, a dla księdza zimna herbata.

W radio ogłaszają stan wojenny, telewizor się zepsuł i nie transmituje teleranka – ale Franciszka robi wszystko, by jej rodzina się o tym nie dowiedziała. Radio chowa do szafy, kabel od telewizora przecina, księdza prosi o współpracę: byle tylko tytułowy chrzest się odbył. Franciszka – imię ani razu w filmie nie użyte, wszyscy mówią do niej per „Mamo” – jest wyjątkową postacią w tegorocznym kinie polskim, bo pierwszą prawdziwie religijną. Modli się cały czas, myśli przez pryzmat Boga, co chwila błaga o wybaczenie za kolejne kłamstwa, które wciska swojej rodzinie. Ksiądz nie jest równie religijny, co pani Franciszka – wszystko dlatego, że jej rodzina pierwszy raz od 15 lat jest razem w jednym domu, liczy więc na magiczne pojednanie. A to uaktywni liczne konflikty, stare i nowe. Polacy naprawdę nie potrzebowali stanu wojennego – bez niego będą bójki, strzelanie, demolowanie domu a nawet jedna osoba zawiśnie.

Aktorzy dynamicznie wchodzą w swoje role, reżyser z czasem rozkręca tempo i mimo wszystko panuje nad liczną obsadą, która rozsadza ten mały dom i jego przyprószone śniegiem okolice. Każdego poznajemy i rozpoznajemy, scenariusz stopniowo wprowadza kolejne tajemnice i cały czas dzieje się coś, co wzbudza zaintrygowanie: co się stało 15 lat temu ma pogrzebie? Na czym polega konflikt braci? Jaką niespodziankę ma dla wszystkim Tolo? Kto jest ojcem dziecka, które zaraz otrzyma chrzest? Nie wspominając o bombie z zapalnikiem czasowym, jakim jest tajemnica stanu wojennego. To był materiał na prawdziwą petardę, to miało potencjał na wielkie kino. Wszystkie dramaty i emocje wylewają się z ekranu, agresja, rozpacz i napięcie, wszystko jest tak wiarygodne i prawdziwe, ale jednocześnie filmowe i oddalone. Czujemy, jakbyśmy tam byli, ale też bez frustracji czy smutku, że zgodziliśmy się przyjść. Oglądałem to z fascynacją i lekkim podziwem – jest świetnie, a jest jeszcze dużo miejsca na poprawę.

Widzicie, ten film na poziomie szczegółów nie jest aż tak dobry, jakby chciał być. I pewnie nawet ciężko to wychwycić, jeśli ktoś nie widział takiego The Bear i nie ma punktu porównania. W Chrzcinach wymiana zdań jest odrobinę zbyt wolna, a gdy dyskusja jest pomiędzy kilkoma osobami, to wtedy zawsze tylko dwie naraz mówią, a reszta czeka na swoją kolej. Konflikty narastają, ale zamiast wybrzmieć od razu, to są oddalone na później przy pomocy jakiejś wymówki. Jest też coś nienaturalnego, że tyle różnych zagadek ciągnących się przez lata akurat tego jednego dnia zostają rozwiązane – i to bez szczególnego starania się ze strony kogokolwiek. Niektóre kwestie zostają wyjaśnione tak nagle i znikąd, że można mrugnąć w złym momencie i coś przegapić, nie ma w tym za dużo satysfakcji. Wręcz można powtórzyć cały film jeszcze raz, bo nie będzie się pamiętać wielu odpowiedzi, tak mały impakt wywierają na odbiorcy.

Najgorszy błąd filmu to jednak uciekanie w stronę komedii. Przez większość filmu nie ma to większego znaczenia – ot, kilka scen w stylu komedii pomyłek, dwie osoby mówią o dwóch różnych osobach, ale oboje myślą, że mówią o tej samej. Przezabawne, tylko nie w takim poważnym filmie, w „Chrzcinach pasuje to jak pięść do nosa. Niestety na tym polega finał filmu. Seans urywa się zaraz na początku trzeciego aktu, gdy sprawy prawie osiągają punkt kulminacyjny, tragedia zaraz rozsadzi okna, ale twórcy zalewają to po kolana humorem. Nieśmiesznym, tylko dziwnym. I wszyscy bohaterowie zatrzymują się w miejscu, mogą co najwyżej stanąć na baczność. I film się tak kończy. Będąc bardzo blisko możliwości powiedzenia czegoś, ale nigdy tego nie osiągając. Dobra rozrywka, dobre oddanie rzeczywistości. Nawet chce się odbyć drugi seans. I tylko żal, że mogło być o wiele lepiej.

1/5

Jennifer Lopez: Halftime

8 czerwca | Netflix

„Patrzcie, jaka jestem zajebista” przez półtorej godziny.

Z cyklu filmopodobnych tworów opowiadających o celebrytach, bo ich stać, więc zrobili coś na swoją cześć. W tym wypadku pani Lopez dwa lata temu nakręciła ciśnienie, że chce Oscara za Hustlers i nie dostała nominacji, więc zrobiła ten produkt.

90 minut lizania własnego odbytu nawet nie jest tu szczególnym problemem – tak w sumie bardziej boli mnie coś innego. Otóż dopuszczam do siebie taką możliwość, że faktycznie najlepsze rzeczy nie są wybierane na podstawie ich jakości, ale właśnie dlatego, że ktoś ma jakieś osobiste uprzedzenia – do kobiet, Latynosów czy co tam jeszcze istnieje. I w tym sensie warto walczyć o poszerzenie horyzontów, że rzeczy robione przez ludzi spoza naszego kółka wzajemnej masturbacji też mogą mieć wartość. Problem w tym, że gdy tylko ten temat jest podejmowany, to nigdy nie chodzi w nim faktycznie o sztukę i jej wartość, tylko właśnie o takie Jennifer Lopez tego świata, które wykorzystują taką narrację do zdobywania kolejnych nagród. Nie ma nawet mowy, że ktoś dostał nagrodę, bo jest lepszy czy coś – broń boże, że film pani Lopez jest po prostu słaby! – po prostu nie dostała go, bo Akademia boi się silnych kobiet, filmów o kobietach, Latynosów itd. I jej się należy, w imieniu wszystkich kobiet, Latynosów i czego tam chcecie na tym świecie, a oni w to wchodzą i prują się w gazetach i Internecie wierząc, że Oscar dla Lopez będzie ich sukcesem, że coś zmieni w ich życiu.

Najgorsze jest silne prawdopodobieństwo, że pani Lopez wydaje się tak silnie oderwana od rzeczywistości, że wierzy w to wszystko, co tu mówi.

PS. „<<Nie>> nie znaczy <<nie>>, to oznacza możliwość, sposobność, okazja” – J.Lo

3/5

Gladbeck: Kryzys z zakładnikami

8 czerwca | Netflix

Bezstronna relacja o dziwnym wydarzeniu. Obojętne.

Historia jest prosta: napadli na bank, w autobusie mieli zakładników, potem w samochodzie. Cała sytuacja trwała ponad 50 godzin, kilka osób umarło. Po całej sytuacji dziennikarze dostali zakaz kontaktowania się z przestępcami, gdy ci są w trakcie dokonywania przestępstw – to w tamtej sytuacji podchodzili do porywaczy, prowadzili wywiady, dawali im kawę i wskazówki drogowe. Dziwne.

Całość jest bezstronną relacją złożoną z archiwalnym materiałów wideo, plus kilka fotografii. Całość jest nudna i w zasadzie pełni rolę czegoś w stylu: „Słyszałeś co się stało?”, a druga osoba po usłyszeniu mówi: „Co ty mówisz? Muszę o tym poczytać”. Tylko zamiast dwóch minut słuchania streszczenia, mamy półtorej godziny rzetelnej montażowo pracy, która była mi totalnie obojętna. A żeby bliżej poznać sprawę, to nadal muszę o niej poczytać w swoim zakresie, by poznać inne punkty widzenia czy coś. A nawet mi się nie chce.

2/5

Paryż pani Harris ("Mrs. Harris Goes to Paris")

7 czerwca | Kino

Bezpieczny film do zapomnienia, pełen sztucznego śmiechu i udawanych pozytywnych emocji.

Starsza kobieta udaje się do Paryża, gdzie odmienia życie osób w branży modowej. Elegancja starszego pokolenia i jego klasa miesza się tu ze światem młodych osób (czas akcji – lata 50), dodawaniem im wiary w siebie, wspieraniem ich, ale jest tu też cały duży wątek o walce zwykłych pracowników z właścicielami biznesu. Problem w tym, że to nie jest rewolucyjny film – albo taki, który ma pojęcie, o czym mówi – to tylko ma za zadanie pozyskać przychylność widzów. Pochwalić ich i ich pracę, powiedzieć im, że są ważni i wartościowi – ot, poklepać po główce, żeby później wrócili potulnie do pracy za biurkiem (czy też maszyną do szycia), gdy ich szefowie w finale będą obiecywać poprawę i przyznawać rację pani Harris. Nie jest to obrzydliwe, aż tak źle nie jest – ale jednak jest męczące. I puste.

Cały film jest pełen egzaltowanych emocji, w montażu zostawiono same uśmiechy od ucha do ucha, gesty pełne pozytywnej energii. Za duży jestem na takie kino. Może zawsze byłem?

2/5

Super drużyna ("Action Pack") - sezon II

6 czerwca | 6 odcinków po 25 min | Netflix

Tak jak w pierwszym sezonie, tylko chyba same historie odrobinę ciekawsze?… Poza tym bez zmian: produkt do puszczania dzieciom, aż te dorosną, wyślemy je do szkoły i już wtedy nie będą naszym problemem. O uczeniu ich, by zawsze być uczciwym – nawet wobec przełożonego, który ma ocenić naszą pracę na podstawie pomyłki – albo współpracować z wrogami, zamiast ich separować od społeczeństwa. Nauka, której szybko trzeba będzie się oduczyć. Fajne bajki.

1/5

Przechwycenie ("Interceptor")

3 czerwca | Netflix

Najlepsza część filmu to oglądanie, jak ogląda go Chris Hemsworth

Są tylko dwie bazy odpowiedzialne za odparcie rakiet wystrzelonych z Rosji w stronę USA. Jedna jest już opanowana, druga stawia opór w postaci jednej kobiety, której tam nawet nie powinno być, po tym, jak armia i rząd ją wyruchali bez mydła, od niej zależy los 300 milionów ludzi.

Film ma kilka udanych scen akcji, a nawet ma jaja, aby odwalić coś całkowicie nierealistycznego, w stylu Super Mario. Czasami coś się dzieje, główna aktorka daje radę i ma mięśnie, stawka jest wysoka, a sukces osiągnięty. Nie jest tak, że to film bez żadnych zalet. Większy problem jest taki, że jest powalająco głupie.

Bohaterka robiąca niemożliwe wyczyny ostatkiem sił jako zaledwie wstęp do całej serii takich wyczynów są przegięciem, ale można to podciągnąć pod urok takich tytułów. Gorzej, jak bohaterka jest traktowana przez rząd – kiedyś była molestowana przez szefa, więc to zgłosiła. Nikt jej nie wierzył, więc wszyscy ją zaatakowali, zniszczyli jej pomieszczenie, wyzywali od kłamliwych dziwek, więc podjęła próbę samobójczą. Logiczny ciąg wydarzeń, prawda? Z kolei rząd nadal ma ją w dupie, pani prezydent we własnej osobie mówi jej, że jej jedyna szansa na uratowanie 300 milionów ludzi jest niewykonalna i ma nic nie robić, bo jej analityk ze specjalizacją w byciu mordą do bicia tam mówi. I ona to wszystko pokonuje, żeby uratować ludzkie życie. W nagrodę dostaje awans na osobistą ochronę pani prezydent. Ku chwale ojczyzny, psia wasza mać.

Piszę o tym wszystkim z dwóch powodów – pierwszy, wiadomo, desperacka propaganda „wierzcie kobietom”. Drugi to jednak argumenty czarnego charakteru, który właśnie przekonuje bohaterkę: czemu to robisz? Dam ci 30 milionów, ten rząd i ten kraj to żart, czemu ryzykujesz życiem w ich imieniu? I to wszystko pozostaje bez odzewu tak naprawdę. Ten film jest jednocześnie bardzo anty-amerykański, ale też pro-rządowy, gdzie takie poświęcenie się jest czymś naturalnym. Ku chwale ojczyzny…

PS. Dlaczego gruby Thor ogląda ten film? Otóż nie wiem.

3/5

Rzut życia ("Hustle")

3 czerwca | Netflix

Bardziej o Adamie Sandlerze drącym ryja, niż o sporcie.

AS gra tutaj trenera i łowcę talentów dla NBA. Znajduje zawodnika, w którego wierzy, ale musi o niego walczyć że wszystkimi. Napisy końcowe wyglądają, jakby było to oparte na prawdziwej historii (fałsz), ale my widzimy tylko schematy. Nikt tutaj nie zachowuje się naturalnie, wszyscy tylko robią to, co im schemat każe. Poddają się, walczą, wyzywają, nie słuchają – wszystko na akord.

Chcę zaznaczyć jedno – to, czym ten film jest, to jest wystarczające samo w sobie. Są w tym emocje z sukcesu, z postępu, z osiągnięcia celu oraz sukcesu. Ryzykują i to się opłaca, kolejne przeszkody są pokonywane. Tylko to bardziej film o Adamie Sandlerze, o jego postaci i jego perspektywie. Produkcja Happy Madison jednak zobowiązuje, bo chociaż to dramat, to jednak musi być humor. Gdy agent zachwyca się odkrytym zawodnikiem, to brzmi wtedy jak homoseksualista. Śmieszne, prawda? Postać Sandlera – zagrana dobrze, nie zrozumcie mnie źle – jest głośna, wulgarna, wyszczekana. Jest gwoździem programu. Gdy jego zawodnik osiąga wynik i wbiega radośnie na górę schodów, to my nie podążamy z nim, nie świętujemy z nim, nie! Zostajemy z Sandlerem, który cieszy się na dole. To nie sukces zawodnika, to sukces trenera.

Nawet same ujęcia meczu nie są fajne. Prawie nigdy nie ma czegoś w całości – zamiast sportowca skaczącego i trafiającego do kosza, widzimy najczęściej tylko jedną trzecią tego wydarzenia. Albo skok, albo piłka trafiająca do kosza. Dlaczego po prostu nie pokazywać, że bohater umie faktycznie grać?

Ale no, nie chcę oceniać tego, że ten film nie jest inny. To co mamy, wystarcza: Sandler gra dobrze i jest wystarczająco angażujący. Film na plus.

3,5/5

Fire Island

3 czerwca | Disney+

Tropiki, geje i rozmowy o życiu. Naprawdę sympatyczne i angażujące.

Są ludzie biedni i biedni-biedni. Tych pierwszych nigdy nie będzie stać na coś, na co warto odkładać, ale raz do roku mogą sobie pozwolić na luksusowe wakacje. Bohater jest gejem i z grupą przyjaciół gejów co roku udają się na Fire Island, gdzie wszyscy są homoseksualistami. Będą pić, szukać okazji do seksu, gadać o życiu – w końcu wszystko jest symbolem czegoś innego. Porażek w życiu osobistym, końcem jakiegoś etapu albo dowodem, by uwierzyć w siebie. Znajdą tam przyjaciół, wrogów… I nie tylko.

Nie jestem w stanie ocenić, na ile jest to realne przedstawienie gejów – ale mogłem w nie uwierzyć. Na pewno daleko mu do braku subtelności z lat 90., nie ma jakiegoś jednego typu homoseksualisty, każdy jest inny. Chodzą bez koszulek, w samych slipach często, niektórzy mają krzykliwe dodatki rodem z parady równości.

Znamy reguły gatunku i tego typu opowieści, więc nie trafimy tu na wiele niespodzianek. Od początku mamy pewność, że bohater i jego nemezis polubią się na koniec – ale oglądanie tego nadal sprawiało mi satysfakcję, jak dochodzili – hehe – do tego punktu. Uwierzyłem w to, byłem zaangażowany. Nawet pomimo dosyć prostych środków użytych przez twórców – „co czytasz?” itd.

To film przede wszystkim dla ludzi lubiących opowieści o dorosłych, którzy nadal próbują ogarnąć życie. Prywatne, zawodowe, miłosne. Wszystko to w miłym otoczeniu wyspy i imprez. Przyjemny film.

2/5

Księżniczka ("The Princess")

1 czerwca | Disney+

Raid w wersji średniowiecznej. Uroczy kamp.

Tytułowa postać budzi się na szczycie wieży w kajdankach. Jej zamek jest zdobywany przez wroga, o wszystkim dowiadujemy się z retrospekcji. Księżniczka miała wyjść za mąż, ale rzuciła narzeczonego na ołtarzu, więc ten wrócił wkurwiony ze swoją armią. Na szczęście – o czym dowiadujemy się z innego flashbacku – księżniczka trenowała sztuki walki.

Dzięki temu przed nami półtorej godziny krwawego schodzenia na dół, by na dole stawić czoła samemu królowi. Jest brutalnie, finezyjnie, każdy pojedynek jest inny i świeży, a kamera tańczy razem z walczącymi. Nie ma tu wiele więcej, więc to niby gratka dla fanów akcji, tylko no… Ma ona sporo braków.

Nie są to jakieś poważne rzeczy, ale jednak ujmują całości. Dla przykładu, sporo tutaj zbędnej akrobacji. Wrogowie robią fikołki tam, gdzie mogli po prostu iść do przodu. Trudno wyczuć zasady bohaterki – czasami nie dobija wroga, chociaż mogła, by zaraz zabić kogoś w okropnie przesadzony sposób. Jej obrażenia to kwestia tylko dekoracji, zresztą nie tylko jej – w sumie każdy dobry tutaj przeżyje. Bohaterka walczy w sukni siłą rzeczy, ale gdy się przebierze, to nadal ma na sobie suknię. Zachowanie wrogów cały czas zaprzecza logice – atakują, gdy nie powinni, by zaraz później uciekać mając przewagę liczebną. Zresztą, ta przewaga jest przecież cały czas, to dorosłe chłopy zakute w stal kontra dziewczyna w sukni. Litości.

Na koniec film bezpośrednio mówi, że to opowieść o tym, że kobiety są równe facetom i powinny mieć prawo decydować o sobie. W sumie uroczy kamp.

2/5

Jurassic World Dominion

1 czerwca | Kino

Jeff Goldblum to skarb.

Oto film, który jest nużący i obojętny – bo nic się w nim nie dzieje – jeśli nie znacie wcześniejszych części. Jeśli znacie, to jest nużący i frustrujący – z uwagi na brak rzeczy, które powinny się w nim znaleźć, spodziewacie się ich, a zamiast tego otrzymujemy dwie i pół godziny niczego. Miał być film o świecie, po którym rozbiegły się dinozaury, a zamiast tego znowu jesteśmy na zamkniętym obszarze, gdzie wyłączono systemy bezpieczeństwa. A głównym tematem nie są dinozaury, tylko – cytując komentarz z Internetu – szarańcza, zmutowana genetycznie, aby jeść wszystkie ziarna z wyjątkiem ziaren produkowanych przez Dużą Złą Korporację. Albo kupicie ich ziarna, albo umrzecie z głodu.

Film ma liczne zalety: na początku pamiętano, że liczy się dla odbiorcy spełnienie fantazji o dinozaurach żyjących współcześnie – dlatego dostajemy np. widok chatki w górach, gdzie w pobliskim lesie biegają sobie małe dinozaury. Spędzamy z nimi nawet trochę czasu, w czym pomagają efekty specjalne wysokiej jakości. Muzyka Michaela Giacchino spełnia swoją rolę, chociaż największe wrażenie robi na mnie bardziej suita z napisów końcowych, niż cokolwiek we właściwym filmie. Ponad to Jeff Goldblum przez jakieś pięć minut czasu ekranowego jest świadomy, że gra Jeffa Goldbluma i jest wtedy absolutnie cudowny.

Cała reszta filmu to zadziwiające odhaczanie kolejno rzeczy, które są niezbędne, aby zrobić obojętny film, który popadnie w zapomnienie. Najważniejsze było stworzenie postaci, które nie mają żadnego celu ani osobowości – naprawdę robi na mnie wrażenie, jak w tak drogim filmie z aktorami, którzy umieją grać, dało radę fabułę sprowadzić do gadania we dwóch w pokoju o tym, co robią, zamiast to robić albo mieć jakąś emocjonalną więź z tym, co się dzieje. Bohaterowie nie są zaangażowani w cokolwiek i nawet w większości nie muszą być w tym filmie – na przykład jedna para ma problem z nawiązaniem relacji ze swoją adoptowaną córką. I nic z tym nie robią przez cały film, a na koniec tylko się uśmiechają i koniec seansu. Chociaż to może fantazja, której teraz potrzebujemy: nie adresować problemu przez dwie i pół godziny, a po tym czasie problem sam się rozwiąże.

Twórcy wiedzą, że co jakiś czas muszą dostarczyć scenę akcji, walki o przetrwanie – i to robią, ale obok są sekwencje, które w ogóle tego aspektu nie adresują, więc to nie jest stałe. Są w tej historii potężne luki, wokół których dałoby radę zrobić cały film, ale w tym tytule są sprowadzone do wydarzeń spoza ekranu. Można się rozbić pośrodku terenu opanowanego przez dinozaury i dostać się do schronienia w zasadzie bez pokazywania tego. Co więcej inni bohaterowie mogą przybyć tamtej postaci na ratunek, dotrzeć do miejsca rozbicia, bez pokazywania tego. I następnie znajdą tamtą postać bez wiedzy, w którą stronę nawet poszła – wszystko to bez pokazywania widzom czegokolwiek. A gdy już pokażą starcie z gigantycznym dinozaurem, będzie to wyglądać jak poziom z kiepskiej gry komputerowej. Bieganie za murkiem i kucanie, gdy T-Rex patrzy. Aha, jest jeszcze antagonista w tym filmie – bohaterowie ledwo go zobaczą na oczy, a on sam zginie z ręki dinozaurów tak jak reszta statystów w tym filmie. To już zresztą jest ustalone w scenie otwierającej ucieczki samochodowej, gdzie dinozaury taranują tylko samochody wroga, ale pojazd naszej bohaterki ledwo zostaje ubrudzony. Dominion nie jest więc przygodą ani horrorem, nie możemy obawiać się przeciwności losu albo o zdrowie bohaterów, bo twórcy nawet nie biorą pod uwagę, że coś im może tutaj zagrażać. Nie muszą też niczego osiągać, wszystko dzieje się bez ich udziału.

Nadal jednak był to seans, który minął mi z myślą: „może trzeci akt będzie chociaż dobry”. Nie był szczególnie – bohaterowie stanęli oko w oko z dinozaurami, ale jak się zorientowali, że dinozaury wolą się bić ze sobą niż polować na nich, to sobie poszli, a film trwał dalej bez nich. Nie oglądałem wcześniejszych części w całości, więc taka konkluzja trylogii mało mnie obchodzi, ale delikatnie frustruje mnie myśl, że to jednak mógł być udany film. Ktoś w Internecie zasugerował ten sam film, ale zrobiony z perspektywy porwanego dinozaura – i już to widzę oczyma wyobraźni, dramat jak z czasów Dona Blutha, byśmy płakali z dumą na sali kinowej. Ja mam inny pomysł – zostawić tylko wątek ratowania dinozaura i córki, ale żeby mama dinozaur wyruszyła w podróż razem z ludzkimi bohaterami. Współpraca ludzi i dino, co wy na to? Znaczy, cokolwiek. Każdy film zasługuje na naszą miłość, ale też na miłość twórców. Każdy zasługuje na kreatywność i włożenie w nią mnóstwa pracy, a nie kręcenie Christa Pratta wyciągającego rękę do kamery przez 2 godziny.