Wes Anderson

Wes Anderson

09/08/2020 Opinie o filmach 0
grand budapest hotel wes anderson

I don’t think any of us are normal people.” – Wes Anderson

Genialny klan ("The Royal Tenenbaums", 2001)

5/5

Najlepszy portret rodziny jako grupy, jaki istnieje.

Jest tutaj jakaś fabuła, nawet są dwa główne wątki – jeden z ojcem, który chce wracać do bycia ojcem, tylko jest na to za głupi, drugi o uczuciu między bratem i jego adoptowaną siostrą – ale film skupia się nie na opowiedzeniu historii, tylko na przedstawieniu tego świata oraz eksplorowaniu go.

To trzeci film tego reżysera i jest niebywale rozbudowany – mnogość historii, postaci i drogich piosenek zaskakuje. I nie ma tutaj tego poczucia, że to było jakimś obciążeniem dla twórców, że czuli zmęczenie z powodu jeszcze jednej postaci. Wręcz czuć cały czas ekscytację z możliwości do stworzenia czegoś nowego, do użycia tych barwnych i unikalnych kostiumów, scenografia, fryzur, dodatków. Każda postać jest tutaj w pełni żywa, tylko niekoniecznie w kwestiach fabularnych. Nie muszą mieć celu lub potrzeby do zaspokojenia, przeszkody do pokonania, nie muszą poznać siebie albo się zmienić. Ich główna funkcja w filmie polega na budowaniu różnorodności.

A film jest portretem rodziny – czegoś, co powszechnie uważa się za jedność, jej członków coś łączy, mają coś wspólnego. W tym filmie dzieli ich wszystko, są zbiorem oddzielnych ludzi. Nie stoi za tym żadna większa filozofia, po prostu film dostrzega, że są to ludzie. Każdy jest inny. I film z radością wręcz eksploruje tę różnorodność, jak bardzo brat od brata mogą się różnić, jak bardzo syn nie przypomina – ani nie świadczy – o swoim ojcu. Ani ojciec o synu. Brakuje tutaj obciążenia, że skoro rodzice byli jacyś, to ich dzieci też tacy muszą być. Dużo w tym filmie brakuje, jakby manifestował on wolność od wszystkiego, czym rodzina w teorii i w kulturze powinna być. U Andersona nie jest niczym takim – ale nadal jest rodziną: grupą ludzi będących razem na koniec tych wszystkich perypetii, jakich doświadczyli. Czy to w finałowym jednym ujęciu – gdzie każdy jest jakby w innej scenie, ale dzięki mastershotowi są w obrębie jakiejś wyższej „jedności” – czy też na pogrzebie.

Film bezpośrednio zrywa tylko z jednym motywem – opieki nad rodzicem jako obowiązkiem. Rodzic w tym filmie udaje kłopoty zdrowotne i jest ostatecznie wygoniony na ulicę. A potem umiera, ale wcześniej to była oznaka czasów, w których powstał ten film. Gdyby dzisiaj postać powiedziała, że umiera, nasz cynizm i doświadczenia życiowe od razu by nam powiedziały, że to jest kłamstwo. Wtedy jednak naprawdę było to niewiadome – czy umiera naprawdę, czy tylko w takim generalnym sensie, czy też nie chce o tym mówić, bo nie chce robić kłopotu… A może to tylko zasługa Wesa Andersona, który chyba nie potrafi zrobić sceny o wyznaniu umierania tak, żeby nie traktować tego autentycznie. Jakie to szczęście, że filmy Andersona będą wieczne.

Genialny klan jest pełny wyrozumiałości i uroku, dając nam nowe spojrzenie na pewne utarte kwestie życiowe. W świecie Andersona można przejechać psa, złamać księdzu nogę, znaleźć nowego męża (koniecznie czarnego), palić papierosy, zakochać się z przyszywanej siostrze, popełnić samobójstwo a nawet ściąć włosy. Piknie.

PS. Jak Anderson wiedział, że Elliot Smith popełni samobójstwo dwa lata wcześniej, poprzez dawanie jego piosenki do sceny podcinania żył? Sam był do tej sceny dał „Can’t Make a Sound”.

Wes Anderson

Obecnie Wes Anderson znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #76

Top

1. Moonrise Kingdom
2. Pociąg do Darjeeling
3. Genialny klan
4. Asteroid City
5. Grand Budapest Hotel
6. Rushmore
7. Kurier francuski
8. Wyspa psów
9. Fantastyczny Pan Lis
10. Hotel Chevalier

Ważne daty

1969 – urodziny Wesleya (Texas)

1977 – rozwód rodziców

1987 – koniec szkoły

1991 – ukończenie kierunku filozofii

1996 – debiut pełnometrażowy

1998 – początek współpracy z Billem Murreyem, z którym zrobi wszystkie następne filmy

2016 – urodziny dziecka

Pociąg do Darjeeling ("The Darjeeling Limited", 2007)

5/5

Anderson Wes wraca do motywów rodziny, tym razem prezentując relację między trojgiem braci i ich matką, która rok wcześniej nie pojawiła się na pogrzebie ich ojca. Teraz jest gdzieś o podnóża Himalajów, a jeden z braci (Owen Wilson) ściąga pozostałych do niej w tajemnicy przed wszystkimi, pod przykryciem – ale nie tak do końca – duchowej podróży, aby naprawić relacje. Podróży Indyjskim pociągiem i wykonywanie różnych rzeczy z kartki, jak dmuchanie w liść i zakopywanie go na pustyni. Motyw „duchowej przemiany” jest tutaj wyśmiany z łagodnością, ale metamorfoza jest jednak na ekranie – tylko nie taka, że któraś postać się zmieni. Matka nadal okłamie swoje dzieci i ucieknie w sekrecie. U Wesa Andersona zmiana oznacza większą szczerość, otwartość, zaufanie komuś. Akceptację tego, na co nie ma się wpływu – tego typu rzeczy.

Nadal nie wierzę, że ten film ma dwie sceny akcji. W sumie trzy – dwie polegają na biegnięciu za pociągiem, trzecia to ratowanie dzieci w rzece (jedno nawet umiera!). W sumie cztery, bo jeszcze się biją i Jason Schwartzman pryska braci pieprzem oraz rozbija się o szklane drzwi. Reszta kinematografii Wesa Andersona nie zawiera chyba w ogóle scen akcji (ucieczka w Grand Budapest Hotel nie jest pościgiem), ale tutaj pasują i faktycznie były potrzebne: mówienie, składanie obietnic i inne takie nie działa między jego bohaterami. Podczas rozmowy z matką wręcz zaczynają milczeć i uznają to za dobre rozwiązanie. Jednak gdy podejmują działania, to wtedy się zobowiązują – na tym polega ogólnie rola akcji w filmach, działań i innych aktywności. W tym zdejmowanie bandaży przed lustrem. Reżyser znajduje wciąż sporo różnorodności w kadrze – od kręcenia przedziałów na jednym ujęciu z boku (każde może być niespodzianką, nawet udekorowanym na kształt samolotu), po wymyślenie oddzielnego obuwia dla każdej postaci (Jason biega boso, Owen ma dwa różne buty, Adrian Brody akurat nosi normalne).

Dobra, teraz czas samemu jechać.

Kochankowie z księżyca ("Moonrise Kingdom", 2012)

5/5

Mój problem z kinem Andersona jest taki, że jego produkcje często są ładne i przyjemne, ale nie mogę potem znaleźć odpowiedzi na pytanie: po co? O czym to było? Potrzebowałem dużo czasu, aby zaakceptować, że można tak wiele pracy włożyć w coś z bardzo prostych pobudek – jak np. realizować dwa lata animację poklatkową, aby dać wyraz swojej miłości do psów. Anderson często spełnia swoimi obrazami różne fantazje i najczęściej nasze wrażenia z oglądania jego filmów uzależnione są od tego, czy potrzebujemy tych samych fantazji, co reżyser.

W Moonrise Kingdom Anderson fantazjuje, jak to jest uciec z domu i znaleźć kogoś, kto cię rozumie, a ucieczka wywołuje we wszystkich poruszenie i wewnętrzną zmianę. Nie ma we mnie nic z eskapizmu i w ogóle nie uważam, że kino powinno się bawić w takie rzeczy, ale jednak przyznaję: to miła fantazja. Anderson realizuje ją bezbłędnie – nie trzeba się w jego wizji zatracać, uciekać do niej. Dostarcza nam baśń, która staje się marzeniem dla ludzi żyjących w czasach, w których zapomnieliśmy, jak to jest mieć marzenia.

Ładne to kino. Wyspa i prawdziwe obiekty, którymi kamera manipuluje, aby uzyskać piękne kompozycje. Mnóstwo ruchu w całym kadrze, nad którym reżyser wspaniale panuje. Młoda obsada, która została poprowadzona idealnie – główni bohaterowie są pełni pewności siebie, a oglądając ich, całkowicie zapominałem o tym, jak zazwyczaj wygląda oglądanie młodych na dużym ekranie, szczególnie w tak wrażliwych i delikatnych fabułach. Mnóstwo tutaj humoru, szczególnie wizualnego. Najważniejsza jednak jest ta fantazja – ucieczka z domu, znalezienie kogoś, kto cię rozumie, komfort bycia sobą. To do mnie przemawia.

I always wished I was an orphan. Most of my favorite characters are. I think your lives are more special.
– I love you, but you don’t know what you’re talking about.
– I love you, too.

Grand Budapest Hotel (2014)

4/5

Pamiętaj widzu o czasach minionych, gdy ludzie mieli klasę, bo to nie czasy, ale pamięć o nich tworzyła elegancję. I może do tego wystarczyć nawet jeden człowiek – zdaje się mówić swoim najnowszym filmem Wes Anderson. Grand Budapest Hotel to budynek, który spaja ze sobą cztery linie czasowe w formule szkatułkowej. W dzisiejszych czasach dziecko otwiera wspomnienia człowieka, który w młodości wysłuchał opowieści starszego człowieka, który był tu chłopcem na posyłki w latach 30 XX wieku. Poznał wtedy ówczesnego właściciela, Gustava H., który całym sobą uosabiał czasy, które już wtedy były minione. Czasy, w których liczyły się maniery, elegancja i styl. Nic innego nie liczy się w całym filmie. Fabuła nie może się zacząć przez prawie 30 minut, a potem ledwo mnie obchodził jej rozwój i nie dbałem o różne sztuczne zbiegi okoliczności. Postaci żyją w pamięci widza dzięki aktorom, którzy ich grali – zresztą większość z nich wydaje się stworzona tylko dlatego, że kolejna sympatyczna aktorka lub aktor poprosili o mały epizod. W większości też nie doczekali się sensownego zamknięcia, podobnie jak pewne wątki fabuły. A jednak nie ma to żadnego znaczenia. Nie obchodziło mnie, że trudno jest streścić, o co w tym filmie chodzi albo że na drugi dzień mógłbym wyróżnić tylko jedną jedyną scenę. Ten film nie potrzebował takich limitów, umie coś wyrazić i bez nich. Grand Budapest Hotel ma swój urok, a czas z nim spędzony nie jest stracony. Pozwala coś zyskać: po obejrzeniu pragnie się mieć klasę. Tak po prostu. Chociaż w zasadzie nie wytłumaczono dobrze, co to znaczy, a kilka momentów tej lekcji jest przynajmniej wątpliwych.

O tym ten film jest, temu wszystko podporządkowano. Na drugi dzień niewiele w pamięci zostaje, trudno coś wyróżnić, zostaje jedynie bardzo pozytywne wrażenie, czyli pamięć. Wspomnienie podróży przez styl Wesa Andersona, który w szachach nie korzysta z gońca. Choć przeważają tu elementy czarnej komedii, są tu sceny thrillera, dramatu, akcji, kina więziennego, wojennego oraz romansu. Świat stworzony na potrzeby tej opowieści jest cudowny.

Od teraz wąsy Anthony’ego Kiedisa wyglądają mniej głupio.

grand budapest hotel anderson 2014

Wyspa psów („Isle of Dogs”, 2018)

4/5

U Andersona pies przytulony przez człowieka pyta widza, jak ma się w tej sytuacji czuć. To się musi podobać.

Akcja dzieje się w Japonii. Tytułowe miejsce zostało stworzone w obliczu zagrożenia, jakim jest choroba roznoszona przez psy. Czworonogi zaczynają tam nowe życie, walcząc między sobą i żywiąc się śmieciami. Wydaje się, że nie ma już nadziei na zmianę, kiedy na wyspie ląduje chłopiec mający zamiar odzyskać swojego ukochanego psa.

Wes Anderson nic nie stracił ze swoich umiejętności, jego najnowsza produkcja wciąż jest na granicy przereżyserowania – przestylizowania, przeładowania przeróżnymi detalami i szczegółami, zbytniej mechanizacji w stosowaniu zabiegów. Czuć wyraźnie, że ten film był osobistym wyzwaniem realizacyjnym – najwidoczniej animacja poklatkowa sama w sobie nie jest już wystarczająco trudna. Teraz Anderson musiał aranżować sceny złożone, pełne ruchu i wydarzeń na każdym planie, wszędzie jest jakiś element do poruszania się. Tutaj ktoś biegnie, tam trwa walka, a nad tym wszystkim jeszcze latają dodatkowe elementy i również one biorą udział w akcji – a przecież jeszcze trzeba zadbać o czytelność prezentacji tego wszystkiego dla widza, dzielić akcję na mniejsze wątki. To byłoby trudne nawet jako standardowa animacja, a tutaj mamy kukiełki! I to wciąż mało było dla Andersona, bo ten wymyślił sobie cwany zabieg z funkcją języka oraz napisów w swojej produkcji. Otóż: każdy w Wyspie psów gada w swojej ojczystej mowie, a jego słowa nie są tłumaczone. Akcja z kolei dzieje się w Japonii, więc widz jest zmuszony patrzeć na większość zachowań bohaterów i interpretować je na zasadzie kontekstu czy też domyślania się, o co im chodzi. Wyjątkiem są tylko psy – główni bohaterowie i to właśnie ich szczekanie zostało przez twórcę przełożone na język angielski. Ma to znaczenie narracyjne – pomaga wczuć się w postaci wiodące oraz obserwować zachowanie ludzi z pozycji czworonoga – ale też było wyzwaniem dla autorów. Połowa filmu miała być nieczytelna w zaplanowany sposób i trzeba było to zrobić tak, żeby widz zaakceptował taki zabieg.

W produkcję Wyspy psów włożono więc mnóstwo wysiłku i pracy, to niebywałe osiągnięcie artystyczne, jak i osobiste dla reżysera. Co się za tym więc kryje? W zasadzie nic, a przynajmniej na poziomie historii czy bohaterów – czyli jak zawsze u Wesa Andersona. Fabuła to w zasadzie jeden człowiek robiący coś głupiego, a potem to odkręcamy i wracamy do punktu wyjścia. Bohaterowie niczego nie osiągają ani też niczego sobą nie prezentują – poza miłością do psów. I wydaje się, że tylko o to w tym wszystkim chodzi. Treść filmów Andersona zawiera się w poruszanych motywach i ten jest tym razem dominujący: wyrażenie miłości do czworonogów. Można dostrzec ślady innych – jak choćby ukazanie niewinności poznawania świata poprzez plotki czy mity, zawierzenie innym w to, co mówią, jakby to była udowodniona prawda, kiedy rzeczywistość okazuje się inna. Słyszysz coś o kimś, potem poznajesz tę osobę w rzeczywistości i ta okazuje się zupełnie inna. Na początku wydawało się to niewinne, ale mogło przynieść poważne konsekwencje. Wydaje się, jakby to pochodziło z filmu dla dzieci, a Wyspa psów zawiera poważne sceny brutalności czy też szokuje sugerowaniem poważnej sceny śmierci. Jeśli o mnie chodzi, to takie rzeczy właśnie chciałbym oglądać w przedszkolu, ale nie wiem, jak inni.

Moje obawy przed seansem potwierdziły się więc – na czas seansu byłem pod wrażeniem umiejętności artystycznych twórcy, czerpałem przyjemność z jego stylu i humoru, a takie „Nie jesteś naszym przywódcą” pewnie będę cytować jeszcze przez długi czas. Po seansie z kolei czuję się pusty. Został tylko żal, że wszystko to było jedynie po to, aby sam reżyser mógł się pobawić – a dla widza nic z tego nie zostało.

Asteroid City (2023)

5/5
Czasami mi wystarczy oda do bycia akceptowanym w wykonaniu Wesa. Dobry chłop.
 
Film działający na zasadzie zebrania dziwnych postaci w jednym, dziwnym miejscu na krótki okres czasu, kiedy mają miejsce dziwne rzeczy. Tutaj jest to pustynia pośrodku niczego z jadłodajnią czy motelem, USA, niedaleko lokalizacji, gdzie mają miejsce testy bomb atomowych. Nie będę mówił, że zrozumiałem wszystko, ale to raczej dosyć prosty obraz: ktoś odnajdzie miłość życia, ktoś zjednoczy się z rodziną, ktoś pozna nowe życiowe prawdy, ktoś znajdzie podobnych sobie ziomków. Epizodyczne i zabawne to kino, często poprzez absurd i brak wspólnego punkty między nami i postaciami. Robią i mówią coś tak niedorzecznego, że jedyna reakcja, jaka przychodzi nam do głowy, to właśnie śmiech. Taki głęboki, ukryty za nieruchomą twarzą bohaterów tego filmu.
 
Często mam problem z filmami tego gościa, bo nie wiem, o co mu chodzi. Kręci te skomplikowane obrazy, które u podstaw są banalne. Psy są fajne, miłość jest fajna, hotele są fajne, dziennikarstwo jest fajne. Ciężko mi jakoś zaakceptować istnienie całego filmu tylko dla takiego powodu. Ode mnie usłyszycie, że Asteroid City jest odą do odnalezienia tych ziomków i nie czucia się w ich towarzystwie kimś dziwnym, innym. Oraz wyraz podziękowania dla sztuki jako takiej, że dzięki niej i poprzez nią jest w stanie się wyrażać, jednoczyć. Może nawet osiągać wewnętrzny spokój. I to poczułem podczas seansu. Będę wracać do tego oglądania.
 
Powinienem zrobić przegląd tego reżysera. Jego pierwsze filmy widziałem tylko raz: Rashmore, to o rodzinie, Pociąg. Podwodne życie… w ogóle jeszcze nie oglądałem, bo cały czas kojarzy mi się jako najmniej udany film tego reżysera. Teraz to chyba nie ma znaczenia, nie?