Mój scenariusz – „Festiwalowa miłość”
Chciałbym wam opowiedzieć o moich scenariuszach - dlatego mam zamiar prezentować pierwsze 10 stron większych tekstów oraz opowiedzieć trochę o procesie twórczym. W tym miesiącu: "Festiwalowa miłość", czyli film o miłości do kina oraz grupie kinomanów, którzy odkrywają tę miłość na nowo.
(otworzy się następna strona na blogu, gdzie trzeba będzie kliknąć w kolejny link i wtedy dopiero pobierzecie – innego sposobu nie znalazłem póki co)
Pierwszy zarys Festiwalowej miłości pochodzi z września 2015 roku, kiedy miałem dosłownie szkic całego kształtu. Sam pomysł pojawił się w mojej głowie, kiedy pierwszy raz jechałem na festiwal filmowy i wymyśliłem sobie, że to będzie materiał pod mozaikę w stylu Roberta Altmana, z mnóstwem postaci, których losy będą się tam przecinać. Nie byłem wtedy jeszcze na żadnym festiwalu, a okazało się, że niewiele tam się dzieje tak naprawdę. Dużo chodzenia na filmy, jedzenie w trakcie i długie dialogi o wszystkim i o niczym. Nałożyłem więc na to swoje przemyślenia o kinie, rozdzieliłem je na kilka postaci i tak zaczęła powstawać Festiwalowa miłość. Tytułowe uczucie odnosi się do samego festiwalu, ale też kina czy drugiego człowieka, którego bohaterowie poznają w trakcie opowieści.
Gdzieś pod koniec 2015 roku było już coś, co mogłem nazwać wersją ostateczną, ale cały czas wracałem do tego tekstu, dodawałem i zmieniałem różne rzeczy. Pierwsza scena zmieniała się wielokrotnie i nigdy nie mogłem jej „znaleźć”. Dopiero w 2018 roku zawziąłem się i obiecałem sobie, że skończę ten tekst, że będzie spójny, wydrukuję go i będę mógł go pokazać w fizycznej formie. Cel był osiągnięty około maja 2018, ale wtedy nadal czułem, że pierwsza scena nie jest tak udana, jak powinna być. Nie wprowadzam widza z zewnątrz w świat kinomanów tak, jak powinienem to zrobić. Przez moment chciałem nawet skopiować scenę z „Bad Blood”, w której bohater nagle zaczyna tańczyć na ulicy do „Modern Love” Davida Bowiego, ale nie mogłem znaleźć odpowiedniej muzyki. Był też taki początek, że ktoś spaceruje po mieście i ogląda występ ulicznego komika w stylu Bustera Keatona. A co powiedziecie na miniaturę w stylu Pozostawionych, krótkometrażowym filmem o pewnej fotografii? Taki początek też w pewnym momencie istniał. „Ostateczna” wersja z 2018 roku zaczyna się od sceny, jak Paweł chodzi do kina trzy razy jednego dnia, bileterka w końcu go zauważa i tak zaczyna się ich znajomość, by w następnej scenie znaleźć się już na festiwalu filmowym. Niewiele, ale było to chociaż „coś”. Wcześniej film zaczynał się już na festiwalu.
Pomysł właściwy przyszedł dopiero na festiwalu Transatlantyk w lipcu 2019 roku (ponad 12 miesięcy od ukończenia scenariusza!), ale już wcześniej wiedziałem mniej więcej, czego potrzebuję: sceny, w której trójka głównych bohaterów spotyka się w domu na wspólnym seansie. Dalej nie wiedziałem, co się ma dziać, ale zakładałem, że powinienem pójść w tę stronę. Równocześnie oczywiście biłem się sam ze sobą, że nie powinienem tego drążyć, że tekst już jest zamknięty, że nigdy nie będę z niego zadowolony, że zawsze będę przy nim grzebać, że to miał być lekki film, a on rośnie do ponad 130 stron już… Aż tu obejrzałem film, w którym była dobrze zarysowana dramaturgia: spotkanie rodzinne, w którym na jednym ujęciu kilka różnych postaci dokłada bohaterce stresu, wszystko układa się na sobie, rośnie na sile i rozumiemy frustrację tej kobiety. Ten film to „xxx”, ale tylko z tego powodu o nim pamiętam.
Pomyślałem więc, że tak właśnie zrobię w pierwszej scenie Festiwalowej miłości: niech zaczną się dziać rzeczy jak w szalonej komedii, niech tempo tylko rośnie i rośnie. Niech bohaterowie spróbują obejrzeć film, ale co chwila coś nowego będzie im w tym przeszkadzać. Napisałem więc scenę, ale tylko przy pomocy dialogów. Nie pisałem nawet, kto co mówi, bo i tak to słyszałem. To było kilka grup dialogów, które po festiwalu miałem połączyć w jedno, rozbudować ten dialog o resztę elementów scenariuszowych i włączyć do Festiwalowej miłości. Rok po ukończeniu tego skryptu. Miałem wtedy jeszcze Transatlantyk na głowie, a przerwy między filmami trwały jedynie kilka minut, które poświęcałem na istotniejsze rzeczy (jak jedzenie czy pisanie na bieżąco o festiwalu)
Transatlantyk skończył się dla mnie gdzieś w sobotę, kiedy skończyłem pisać relację z festiwalu oraz obejrzanych tam produkcji. W niedzielę usiadłem do wspomnianego dialogu i w dwie godziny obróciłem te notatki w scenę, którą możecie wyżej przeczytać. Dodałem opisy i pojedyncze nowe linie dialogowe, włączyłem też wstępną prezentację postaci i różne detale, jak choćby jaki film oglądają czy co jedzą (wszystkie te zdrowe przekąski własnej roboty). Ciekawostką może być fakt, że zapomniałem zupełnie o tym, że postać Pawła ma pistolet w ręku. Na początku pisałem fragmentami w oderwaniu od siebie, więc nie połączyłem tego, że skoro w pewnym momencie Paweł pozyskuje pistolet, to musi go potem odłożyć, aby go utracić. Nie było odłożenia, więc na koniec tej sceny powinien mieć broń w ręku, co pasuje do niej rewelacyjnie (mówi w końcu „Plan C jest taki, że ich wszystkich zabijemy”), ale o niej zapomniałem i w pierwszej wersji tej sceny pistolet po prostu wyparowuje. W drugiej wersji zresztą też. Trzy razy musiałem przeczytać wnikliwie, żeby to wyłapać. Pomiędzy jeszcze czytałem ją wielokrotnie dla frajdy – w szoku, że ta scena jest aż tak dobra. Nie miało jej przecież być, a koniec końców to jedna z dwóch moich ulubionych scen w całym filmie!
Dlaczego więc jestem zadowolony – ba, wręcz szczęśliwy – z tej sceny? Przede wszystkim: teraz w końcu mogę ten film po prostu zacząć. Nie muszę wybierać sceny ze środka, która „lepiej” prezentuje ten film i dopowiadać przez to, co było wcześniej, jaka jest idea tego wszystkiego – nie! Zamiast tego pokazuję pierwsze 10 stron i mówią one same za siebie.
Po drugie – jest w tej scenie energia. Przy okazji oglądania sceny otwierającej „Króla rozrywki” zrozumiałem, jak bardzo lubię w musicalach ich rytm i energię, niekoniecznie same piosenki. One są tylko wymówką do różnych ekscesów wizualnych i scen zbiorowych, nietypowych zachowań. Wtedy też dostrzegłem, jak bardzo chcę zawierać to w swoich scenach, a tutaj pasuje ona idealnie. Nie ma muzyki czy śpiewania, ale nadal potrzebna jest choreografia i zgranie w przestrzeni, to będzie wysiłek fizyczny dla wszystkich. (jakby co – wyobrażam ją sobie jako jedno ujęcie ze statyczną kamerą, która tylko wycofa się, gdy akcja przeniesie się do kuchni). Aktorzy i dekoracja wokół ich jest wprawiona w ruch, to nie jest tylko gadanie przed kamerą.
Inną, pewnie dosyć dziwną, zaletą jest relatywna prostota tego, co mówią. Nie myślałem nad tym wiele, nie blokowałem się na pojedynczych słowach. Mam przez to na myśli, że sam z siebie nigdy bym nie napisał postaci, która mówi coś w stylu: „Po moim trupie”, ponieważ tego nie czuję, ale tutaj to zawarłem, bo chciałem tej prostoty, żeby zachować rytm. Mówią szybko i krótko, a widownia będzie rozumieć bohaterów. Poszedłem w skrótowość i schemat, ale to się opłaciło.
Daję też do zrozumienia, że Festiwalowa miłość to pewna fantazja. Bohaterowie oglądają film w wersji, która nie istnieje, ale pewnie wielu chciałoby, aby istniała. Otoczyłem wspomniany film prawdziwymi ludźmi, więc odbiór powinien być czytelny. Zaszalałem nieco z kolejnymi wydarzeniami, dając tym samym do zrozumienia, że sposobu prezentacji nie powinno się traktować zbyt poważnie. To atrakcja, to okazja do zabawy, a ocena treści już swoją drogą się odbywa.
Unikam też hermetyczności. Nie było moim zamiarem stworzyć produkcji wyłącznie dla kinomanów. Mam nadzieję, że różni ludzie znajdą tutaj coś dla siebie, a taki opening pozwala każdemu zrozumieć Pawła i resztę bohaterów. Paweł jest człowiekiem, który chce obejrzeć film, ale mu na to nie pozwalają, ale jest w tym też coś więcej: tęsknota do samodzielnego życia, do bycia sobą.
Poza tym na poziomie scenariusza, pod względem czysto technicznym, te 10 stron to majstersztyk. Każdy szczegół jest potrzebny i wraca później w jakiejś nowej formie. Każde słowo jest na swoim miejscu i czuć moje kilkukrotne upewnianie się, że nic tutaj nie zgrzyta… Z jednym wyjątkiem. Dorzuciłem jeszcze nawiązanie – w postaci Wojtka mówiącego: „Jak tak u was wygląda czwartek, to muszę wpaść na sylwestra”. I jest to jedyna rzecz w całej scenie, której nie jestem pewien w 100% (tylko 99%). Zgrzyta mi ona, ale nie jestem pewien dlaczego – czy dlatego, że mogłem ją sobie darować, czy dlatego, że nie jest moja. Bronię się więc, że takie nawiązania pasują do filmu i jego bohaterów, że komunikują się między sobą również cytatami filmowymi, ale nadal nie jestem pewny a 100% tego żartu.
No i oczywiście – kwestia pierwszego zdania. Przez długi czas zależało mi, aby pierwsze, co usłyszycie, to Oskar mówiący o tym, że nigdy nie płakał w życiu, tylko na filmach. Potem to będzie bardzo istotne i dlatego chciałem ten fakt podkreślić, mówiąc o tym jako pierwszym. Długo ze sobą walczyłem, żeby odejść od tego pomysłu, aż w końcu pojawiła się ta pierwsza scena, która zaczyna się lepiej: od słów „Zapraszam na film”. W filmie o miłości do kina. Nie próbowałem tego wpleść w konstrukcję, to samo z siebie wynika. I to jest piękne. Naprawdę jestem zadowolony z tej sceny. I mam nadzieję, że czytanie jej sprawi wam przyjemność.
Najnowsze komentarze