Obejrzałem „Hardcore Henry”. Lekcja na przyszłość, jak kręcić filmy FPP

Obejrzałem „Hardcore Henry”. Lekcja na przyszłość, jak kręcić filmy FPP

24/04/2016 Blog 0

Kino na pozór stoi w miejscu, ale jednak ewoluuje

Kiedyś problemem było pokazanie, jak postaci na ekranie odbierają maile albo inne wiadomości tekstowe. Początkowo reżyserzy w ogóle odmawiali przyznania się, że czasy się zmieniły, i w ich filmach nie było widać postępu technologicznego. Firmy jednak zaczęły płacić za pokazywanie modelu ich telefonu na ekranie, więc… to właśnie robili. Zawieszali kamerę nad ekranikiem, by widz mógł przeczytać sms’a lub e-maila, którego postać na ekranie dostała. Ale to było nudne. Opcją było jeszcze kazanie postaci, by czytała na głos… ale to było głupie. Problem istniał aż do czasu Sherlocka, który każdą taką wiadomość umieszczał w kadrze, przepięknie całość komponując. Teraz można w końcu z przyjemnością patrzeć, jak to bohaterowie „textują” ze sobą, chociaż wcześniej była to jedna z najmniej wizualnie atrakcyjnych rzeczy na świecie.

Perspektywa pierwszej osoby (FPP) istniała w kinie od dawna, a ostatnio zyskała na popularności wraz ze wzrostem zainteresowania produkcjami stylizowanymi na amatorskie, gdzie jeden z bohaterów kręcił wydarzenia własną kamerą – to jednak tylko zarys tego, o czym teraz mówimy. „Pełne” FPP to widok bezpośrednio z widoku oczu głównego bohatera, i był do tej pory stosowany… rzadko. Do tego stopnia, że najbardziej zapadło mi w pamięci, gdy twórcy skorzystali z niego podczas kręcenia Mrocznego przejścia (1947) z Bogartem. A to było kilka scen. Teraz mamy w końcu film w całości* z oczu głównego bohatera.

Jak to wyszło?

Cóż… można zobaczyć. Dla akcji i kilku nieco bardziej brutalnych momentów. Ogólnie są przebłyski, ale nic się nie stanie, jeśli ominiecie ten film. I poczekacie na remake od US. Albo choćby premierę na VoD lub Blu Ray, gdzie przewiniecie nudniejszą pierwszą godzinę, dla godnej uwagi finałowej połówki.

O wiele ciekawsze są wnioski, jakie można wyciągnąć na przyszłość, gdy ktoś zechce kręcić podobne filmy. Widać je podczas seansu bardzo wyraźnie – tutaj twórcy jednocześnie zdają się wiedzieć o tym, a przy okazji w ogóle nie zwracają na to uwagi i kręcą jak każdy inny film.

Każdy wybór to przywileje oraz wady. Sztuczka polega na tym, by w ten sposób zyskać coś, czego inne produkcje nie mają, i tak zamotać widzem, by ten nie zauważył braków tego, co oferują inne tytuły. Perspektywa FPP** pozwala oszczędzić (np. na świetle), ale praktycznie odbiera twórcom przywileje montażu i operatorki. A jeśli chcecie tworzyć takie filmy, to koniecznie musicie najpierw wymyślić, w jaki sposób będziecie komponować wtedy kadr, kiedy kamera siedzi na głowie kaskadera i ten myśli tylko o tym, by dobrze zagrać. A jak to będzie przy okazji ujęte „na taśmie” to już kwestia drugorzędna obecnie. W rezultacie ten film jest nakręcony jak telenowela, bez żadnej dodatkowej wizualnej atrakcji. Nic tu nie jest pod kontrolą i chaos jest konkretny. Są sceny, w których guzik widać. A każde cięcie montażowe rozprasza. W takich opowieściach cięcie montażowe oznacza co innego niż w każdej innej.

Do tego trzeba wspomnień o rozpraszających drobiazgach – bohater jest niemową, więc rusza głową na znak „tak” i „nie”. Bardzo wkurzające. Ale gdy np. robią mu coś z ręką, i to niby go boli jak sukinkot, to kamera stoi w miejscu. Dziękuję. Musicie wymyślić jakieś serum na tę trzęsącą się kamerę, żeby był stabilny obraz nawet podczas biegu. Dacie radę. Komiksy wymyśliły peleryny, by superbohaterowie wydawali się ruszać podczas lotu i walki. W filmie też coś się da w tym stylu zrobić.

Innym problemem są lokacje

Henry spada gdzieś na parking, kryje się między samochodami, dwa metry od swoich oprawców – ale musi tam zostać, by widz widział, co się dzieje. To, albo siedzimy w ukryciu i patrzymy się na statyczny… murek. Albo inny krawężnik. To też istotna lekcja: nie każcie ukrywać się swojemu bohaterowi, kiedy jego oczy to obiektyw kamery. Potem jednak jest tylko gorzej: ciemna lokacja, guzik widać, bohaterowie szamoczą się i przewracają się o siebie nawzajem… ale zaraz potem główny bohater wspina się po ścianie budynku, korzystając ze swoich parkourowych zdolności, i napięcie jest autentyczne! Następuje potem świetna sekwencja pościgu, podczas której ścigany wyskakuje przez okno na moście i zaczyna biec na właściwej, metalowej konstrukcji, wzbijając się przy tym całkiem wysoko. Takie momenty mnie radowały! Tak, z tego ten film powinien się składać, to tu działa, na to przyszedłem!

Ale… pościg kończy się gdzieś na rynku. Bohaterowie wybiegają z metra, są gdzieś na skwerze, wybitnie nudnej lokacji – nic tam nie było, trawa i drzewa, więc zrobili to nienaturalne cięcie i nagle przenieśli się na rynek miejski, gdzie doszło już do wymiany ciosów. 85% ekranu wypełniają ręce Henry’ego i jego oponent, ale wystarczy spojrzeć na obrzeża i dostrzec to, czego reżyser nie starał się nawet ukryć – czyli przechodniów stojących pół metra od tej teoretycznie niebezpiecznej sytuacji, z wyciągniętymi telefonami, i robiącymi zdjęcia. Super.

Poważnie – proszę was, twórcy: skupcie się. Scenografia jest jeszcze istotniejsza. Postawcie na zamknięte obszary, najlepiej kilkupoziomowe. I jeszcze jedno – strzelby lepiej wyglądają niż broń krótka czy inne karabiny. Trudno mi to nawet wytłumaczyć, jest coś naturalnego w celowaniu z nich podczas kręcenia filmu kamerami GoPro.

Produkt jednej sztuczki. Prawie.

Nie jest tak, że zapamiętacie ten film tylko z powodu jego kręcenia. Są tu co najmniej dwa momenty fabularne, które są warte zdecydowanie lepszej produkcji (jedno z nich to cwane wyjaśnienie, czemu Jimmy cały czas wraca do żywych – ale twórcy nie są świadomi, jak to będzie wyglądać podczas oglądania, i tylko będziecie się denerwować). Ale mimo to Hardcore Henry jest przykładem tytułu, którego twórcy tak skupili się na swoim pionierstwie, że wiele podstawowych aspektów tu leży samopas. Pierwsza godzina to konstrukcyjny bajzel – nie wiecie co się dzieje, i macie to gdzieś. Zapominałem non-stop, że jest tu jakiś antagonista, albo, że bohater ma żonę. Finałowe pół godziny dopiero to spina w konkretną całość, i można się ekscytować. Wiadomo, co się dzieje, jest się w to zainwestowanym, i nawet główny bohater zyskuje na osobowości… ale wcześniej to dosłownie „nikt”. I to olbrzymi problem, ponieważ… fajnie jest oglądać, jak wskakuje z motocykla na dach pojazdu. Ale to wyjątkowo puste doświadczenie, kiedy jako widz w ogóle go nie znamy. I nie wiemy, czy to coś wyjątkowego dla niego, czy wysila się dodatkowo, bo jest podekscytowany, i ta ekscytacja ma się nam udzielić, czy też… no nie wiem. Pojedynek T-1000 z T-800 był ekscytujący, bo znaliśmy tę postać i widzieliśmy ją w zupełnie nowej, wymagającej sytuacji, i cieszyliśmy się, że daje radę. Elric z Fullmetal Alchemist cały czas przesuwał granicę tego, co jest w stanie zrobić, i ta granica była wyraźnie znana oglądającemu, dlatego ten mógł go podziwiać. To samo z Awatarem Aangiem. Henry jednak jest niewiadomą. Nie wiemy, ile umie, i czy jest tego świadomy. Dlatego jego przygody zlewają się w jedno i spływają bez wywarcia jakiegokolwiek wrażenia. Ponownie: zostaje to naprawione w ciągu ostatnich trzydziestu minut. Finałowy pojedynek miał potencjał na „wow”.

Cóż… jest jeszcze sporo przed nami. Można zacząć czekać.

*no dobra, 99,9% Jest parę sekund zrobionych inaczej. Od takiej choćby zaczyna się film.
** tak wiem, trochę jak DC Comics, ale rozumiecie, czemu tak piszę, prawda? 🙂

PS. Czy ja dobrze zobaczyłem, że żona Henry’ego zmieniła buty podczas uciekania w pierwszej scenie? Najpierw miała czarne szpilki, a gdy spadli na spadochronie, miała już brązowe – mam rację?