Hamilton (2020)
Hamilton. Krótka recenzja i lista zachwytów.
Obejrzałem Hamiltona już drugi raz (zanim skończę ten tekst, pewnie zobaczę i trzeci) i mam o nim dużo do napisania. Uprzedzę więc was – „recenzją” jest tylko tych kilka akapitów poniżej, tam piszę czym Hamilton jest i dlaczego warto obejrzeć. Cała reszta jest już wgłębianiem się w ten tytuł. Nie dlatego, że wejdę na teren spoilerów czy coś w tym guście, po prostu fascynuję się Hamiltonem od czterech miesięcy, ten tytuł stał się częścią mojego życia i mam wiele przemyśleń.
To musical hip-hopowy opowiadający o życiu
jednego z sześciu głównych ojców założycieli Stanów Zjednoczonych.
Nie miał on szans na osiągnięcie czegokolwiek w życiu,
ale dzięki swojej ciężkiej pracy i umiejętnościom
osiągnął bardzo wiele: był prawnikiem, ekonomistą,
filozofem, politykiem, pisarzem, wydawał własną gazetę.
Był ważną postacią, której wielkość udało się sportretować w tym musicalu.
Wielkość kogoś, kto pokonał liczne przeszkody i osiągnął wyznaczone cele.
Był kimś, kto pokazywał, że coś jednak jest możliwe,
gdy wszyscy wokół mówili, że doszedł na szczyt,
on wspinał się jeszcze wyżej.
Los tej osoby musiał być opowiedziany za pomocą hip-hopu,
ponieważ Hamilton był bardzo wygadaną osobą i żeby zmieścić to,
co miał do powiedzenia, trzeba było użyć rapu, ale też chodzi o coś więcej.
Po prostu w sztuce jest tak, że jak ktoś mówi coś rymem,
to znak, że jego słowa są przemyślane i ważne,
dlatego warto ich słuchać. Rapowanie jest oznaką wysokiej inteligencji.
Pomimo tego wszystkiego Hamilton miał wielu wrogów
i ogólnie jest dziś zapomniany, dopiero musical przypomniał jego historię.
A był to człowiek, który umarł przed swoją żoną Elizą, która go kochała.
Miała ponad 90 lat, gdy powiedziała, że tęskni za Alexandrem
i nie może się doczekać, aż znowu go zobaczy.
Była jednak zainspirowana przez swojego męża
i wykorzystała czas, który miała tutaj, na Ziemi.
A skoro jedna osoba tak może czuć o Hamiltonie,
to znaczy, że wszyscy możemy tak o nim myśleć
i być zainspirowani jego życiorysem.
Hamilton to musical dla ludzi, którzy myślą o sobie, że nie lubią musicali.
To biografia dla ludzi, których nieszczególnie kręcą biografie.
To hip-hop dla ludzi, którym wydaje się, że hip-hop nie jest w ich stylu.
Ja sam nie myślałem, że tak polubię tę mieszankę,
a teraz pragnę, żeby w każdym filmie rapowali i opowiadali historię z taką energią
Bo sukces Hamiltona polega nie na tym,
że jest musicalem lub na hip-hopie,
ale na tym, że został zrealizowany z wielką energią.
To się ogląda z ekscytacją, a to jest klucz
do wielokrotnych seansów i zgłębiania tematu,
dostrzegania genialnych decyzji artystycznych
stojących za każdą zwrotką czy układem tanecznym,
które czynią ten musical dziełem sztuki.
Jego ładunek emocjonalny jest silny
Liczne piosenki nie opuszczą waszych oczu
A piękno ostatnich minut ośmiu
jest jednym z największych
Jakie wasze oczy mogą zobaczyć w dowolnym medium
DODATKOWE INFORMACJE [NA SZYBKO]:
– to nie jest adaptacja filmowa, to zarejestrowany przebieg sztuki teatralnej z oryginalną obsadą.
– Hamilton pozbawiony jest niemal kompletnie scenografii czy przedmiotów, dając miejsce dla wyobraźni odbiorcy. Koresponduje to z hip-hopową muzyką, ponieważ również cała sztuka jest możliwa do wykonania w każdym miejscu, tak samo zawsze znajdzie się miejsce do rapowania.
– do pewnych kwestii historycznych podeszli z przymrużeniem oka
– tytuł brzmi Hamilton. Nie „Alexander Hamilton”. Miejcie to na uwadze.
GENIUSZ
Inne produkcje opowiadające o wybitnych jednostkach robią to, aby przedstawić czyjś geniusz jako coś będącego w zasięgu każdego. Tak choćby wygląda miniserial Johna Adams, gdzie bohater wydaje się stosować wyłącznie zdrowy rozsądek, co wystarczyło, aby przejść do historii. A jego błędy? Zaprezentowano je tak, że możemy sobie myśleć: „Ja na jego miejscu zrobiłbym inaczej”. Hamilton nawet na poziomie używanego języka pokazuje, że bycie jednostką wybitną to ciężka praca, a opowiadanie o niej również jest wymagające – zwyczajnie słyszymy ze sceny słowa, których nie znamy, więc musimy sięgnąć do słownika.
Ten musical inspiruje. Wpłynął na to, jak piszę dialogi i chcę, aby był w nich „rytm”. Przed pisaniem często słucham „Non-stop”, aby uwierzyć w siebie. Wypożyczyłem książki z biblioteki i czytam o ekonomii i Hamiltonie. W jednym dokumencie ktoś powiedział, że niby był kapitalistą i wierzył w wolny rynek, ale nie widzę tego jakoś w jego biografii – chciał w końcu wprowadzić cło czy akcyzę na alkohol, a także budował rząd centralny, w którym przemysł powstanie przy współpracy państwa. To nie brzmi jak kapitalizm. A podczas niedawnej powtórki filmu Nieoczekiwana zamiana miejsc przyglądałem się licznym portretom i pomnikom tam występującym, bo miałem wrażenie, że poznaję niektórych z tych ludzi – i faktycznie, w scenie wrobienia Dana Acroyda na ścianie jest Thomas Jefferson.
I przy okazji, w Trading Places można usłyszeć zwrot „pot calling the kettle black”, co słychać też w „My Shot”, co do tej pory brałem za efekt wyobraźni LMM, a nie faktyczne wyrażenie funkcjonujące w języku angielskim.
A kiedy zrozumiałem, co wyraża sobą logo (myślałem, że to tylko figura taneczna, czy coś w tym stylu, kiedy wyraża ono wszystko, co stoi za tym musicalem), to wiedziałem już, jak będzie wyglądać mój pierwszy tatuaż.
SZCZEGÓŁY
Użyję porównania, aby w bliższy sposób przedstawić geniusz tej produkcji – widzicie, istnieje polski cover otwierającej piosenki Alexander Hamilton. I jest to ładny cover, ludzie tam śpiewają ładnie i z energią, kilkukrotnie do tego wracałem, ale zawsze coś mi nie pasowało w tym wykonaniu. Tak często słuchałem tej piosenki, że znalazłem nawet w niej jedną wadę.
Widzicie, Alexander Hamilton to genialna piosenka: wprowadza bohaterów, motywy muzyczne i wizualne, przedstawia język całej sztuki, który potem będzie rozbudowany w pozostałych piosenkach (i streszcza 20 lat z życia bohatera w trzy minuty). Problem w tym, że Alexander Hamilton jest używany, aby przedstawić nową ekipę, ilekroć gdzieś ta sztuka jest wystawiana, a niestety ta piosenka nie pozwala aktorom się przedstawić i zaprezentować w swoich rolach, a przez to nie mogą zyskać sympatii i zaufania widzów przyzwyczajonych do klasycznej obsady. Nie jest więc to wada samej piosenki, ona jest tylko źle używana.
Wracając do polskiego covera – w końcu zrozumiałem, że brakuje mi tam dwóch rzeczy. Pierwsza jest taka, że ten i pozostałe utwory wymagają aktorów, którzy będą wiedzieli, co śpiewają. Polscy wykonawcy wyraźnie nie wiedzieli, co śpiewają (syn Hamiltona ogłaszający, że umarł za niego w taki sposób, jakby ogłosił, że zamówił mu pizzę). To byli po prostu ludzie, którzy lubią śpiewać i są tylko zainteresowani tym, aby móc szeroko otworzyć paszczę i śpiewać na całe gardło, wydobywając z siebie dźwięki. A na co te dźwięki się składają, to już poza obszarem ich zainteresowania.
Druga sprawa to polski przekład. Jest naprawdę udany w obrębie tej jednej piosenki – w tym znaczeniu, że mniej więcej pozwala zrozumieć, o czym jest ta piosenka, bez konieczności znania języka oryginalnego. Jednak nie działa już w kontekście całego musicalu, ponieważ wprowadzono tam istotne różnice – bez większego wgłębiania się w temat, wystarczy wspomnieć o jednym słowie: „Wait”. Banalne słowo, ale wykorzystane w bardzo złożony sposób, pada kilkukrotnie podczas tej produkcji.
Widzicie, Hamilton z grubsza opowiada o konflikcie dwóch odmiennych postaw: Alexander Hamilton był aktywnym człowiekiem, który dążył do spełnienia swoich celów. Z drugiej strony Aaron Burr, jego przyjaciel, był ostrożny i wolał cierpliwie poczekać, zanim wykona swój ruch. Obie te postawy mają swoje spektrum i mogą doprowadzić do innych rzeczy. Gdy Burr krzyczy ostatni raz „WAIT”, to samo w sobie jest to po prostu zwykły, dramatyczny moment, jakich pełno w sztuce. Kiedy jednak patrzymy na to jako całość, kiedy to ostatnie „Wait” jest sumą wszystkich poprzednich – wtedy jest to jeden z największych chwil, jakie oferuje Hamilton. I wszystko to ma początek w pierwszej piosence, gdy Alexander mówi: „Just you wait”, mając w ten sposób na myśli: „Ty patrz, jak ja osiągam wielkość”.
A w polskim przekładzie Alexander mówi „Za jakiś czas”, co nie ma związku z kompletnie czymkolwiek w tym utworze. To nawet nie brzmi jak coś, co Alexander by powiedział. „Za jakiś czas” mówią stereotypowi, nieszczęśliwi mężowie, jak ich żona męczy, aby naprawili drzwi w kuchence pod zlewem.
Piszę to wszystko po to, aby dać wam do zrozumienia, że nawet za jednym słowem kryje się jakaś decyzja artystyczna, którą trzeba uszanować podczas przekładu. Inaczej kończymy z podróbą, ponieważ odbiorca jest pozbawiony pełnego doświadczenia. To nie jest „inna wersja”, to jest podróba. Brzmi i pachnie podobnie, ale to wszystko. W końcu nawet sekwencje taneczne są bezpośrednio powiązane z tym, co bohaterowie mówią. Trzeba by też zmienić choreografię, inaczej to nie ma sensu.
I jeszcze jedno: Aaron Burr w pierwszej piosence wyjawia, że jest tym, który strzelił do Hamiltona. I jest to genialna kwestia, ponieważ daje przestrzeń aktorowi, podobnie jak monolog Makbeta [na pewno znacie – tam padają słowa „Life is (…) a tale Told by an idiot, full of sound and fury Signifying nothing„], ponieważ aktor może nadać tym słowom coś własnego. Suchy tekst brzmi jak wyznanie grzechu, ale w Hamiltonie aktor, mówiąc to, brzmi, jakby się chwalił. I szuka dyskretnie po widowni kogoś, kto będzie w stanie dostrzec wielkość tego czynu – że on, Aaron Burr, zastrzelił TEGO Hamiltona! Mała rzecz, która pewnie umyka wielu, ale chciałbym kiedyś móc dać aktorowi taką kwestię. W polskim przekładzie śpiewają ją oczywiście z dużą siłą, wyrażając chyba gniew Burra na samego siebie, ale naprawdę nie wiem, z czym to się łączy w tej sztuce. Burr czuje żal, ale jest w tym samoakceptacja i samowybaczenie. Nie może nic zrobić i prosi tylko widownię, aby dostrzegli, że mimo wszystko był to jeden, pojedynczy moment słabości, który niestety kosztował czyjeś życie. Dlaczego więc miałby drzeć ryja o tym?
FILMOWOŚĆ
Muszę w końcu napisać kilka akapitów o tym, jak ten film działa jako film. I czy w ogóle jest filmem? Cóż, krótka odpowiedź brzmi: tak. Długa odpowiedź brzmi: jeśli chcecie zacząć dyskusję na ten temat, to zacznijmy od Stop Making Sense Jonathana Damme’a (co jest koncertem Talking Heads) oraz Monterey Pop albo innego Woodstock, które to należą do czołówki najważniejszych dokumentów XX wieku.
Hamilton został wyreżyserowany przez tego samego człowieka, który wyreżyserował (genialnie) sztukę i nie ma doświadczenia filmowego. Montażysta do tej pory nigdy nie pracował przy filmach (tylko serialach), a operator ma na koncie karierę, ale nie kojarzyłem go do tej pory po nazwisku. I widać, że realizatorzy filmowego Hamiltona znają się na teatrze i mają jakieś podstawy tego, jak działa film, ale stawiają na razie pierwsze kroki, to wszystko. Wiedzieli, że jak zrobią zbliżenie na aktora, to wtedy odetną odbiorcę od reszty tego, co dzieje się na scenie. Problem w tym, że cała sztuka była zaprojektowana w taki sposób, aby to był jeden wielki kadr dla publiczności, wypełniony szczegółami. A twórcy nie mieli żadnego prawdziwego planu, jeśli chodzi o ujęcie tego kamerą, co najwyżej przebłyski dobrych pomysłów w pojedynczych momentach (jak ustawić kamerę i jak coś pokazać). Zawsze jednak coś się straci.
Jednak to wygląda podobnie jak z ostatnią solówką Johna Frusciante w „Dont Forget Me” albo całą koncertową dyskografią Greatful Dead (jeśli nie wiecie – okres ich działalności zbieg się z postępem technologicznym, dzięki któremu fani chodzili na koncerty i nagrywali ich występy na żywo na własne kasety, a że GD zawsze gra trochę inaczej, to fani potem wymieniali się kasetami i polowali na konkretne występy). Są różne wersje i nie znaczy to, że któraś jest gorsza albo że istnieje gdzieś jedna idealna. Dlatego miejcie to w pamięci, gdy będziecie słuchać kłótni fanów o to, czy film oddaje sprawiedliwość musicalowi – bo nawet jak w końcu dojdziemy do zaskakującego wniosku, że oglądanie filmu jednak nie jest oglądaniem teatru, nawet jak wyjdziemy z domu i obejrzymy występ na żywo, to w tamtej wersji na pewno będzie nam brakować szczegółów, które dostarcza film. Zresztą każdy występ jest inny. Jeśli chcecie mieć porównanie – na YouTubie jest pełno pirackich nagrań od ludzi (a raczej były, Disney już robi porządki), którzy wchodzili na salę z kamerą i nagrywali Hamiltona w niskiej jakości, trzęsącą się kamerą. I nawet taka wersja miała swą wartość. Są tam momenty, które chciałbym zobaczyć w filmie, albo są po prostu różnice (w „My Shot” Arron Burr często nie zdąży usiąść przy stole, zanim skończy się jego partia). I każdy wieczór był okazją dla całej ekipy, aby zrobić coś wspaniałego, ale trochę innego.
Widzicie, montaż i reżyseria filmu mają oczywiste wady i problemy. To już było jasne przed premierą, gdy udostępnili fragment „Satisfied” – Angelica wznosi toast, patrząc na Elizabeth, ale w ogóle nie widzimy Elizabeth. Peggy patrzy obok siebie i uśmiecha się, ale nie wiemy do kogo. Możemy oczywiście przewinąć i zauważyć, że uśmiecha się do Lafayette’a, ale montaż nie powinien być tak zrealizowany, aby widz musiał robić takie rzeczy. Sama Angelica ma w dekolcie duży kwiat, który znika pomiędzy ujęciami, zresztą cała ta piosenka powinna być zrealizowana na jednym ujęciu. Wtedy i chyba tylko wtedy jest wizualną perełką i największą niespodzianką w całym musicalu. W wersji filmowej są cięcia i zmiany perspektywy, więc nie wszystko widać. Potencjalny odbiorca musiałby raczej od fanów się dowiedzieć, co tam się dzieje, żeby to dostrzec.
I nie ma to w sumie żadnego znaczenia, bo seans nadal jest wspaniały. I miejcie to w pamięci, gdy będziecie słyszeć fanów narzekających na to i na tamto. Bo za każdym takim jękiem jest jakiś moment, który działa tylko w filmie – wybuch Alexandra „CALL ME SON ONE MORE TIME” nigdy wcześniej mnie tak nie uderzył (gniew na Waszyngtona ale i żal do siebie, bo wydarł się na człowieka, którego kocha) albo Lafayette szepczący coś Peggy na ślubie Elizabeth. Ogólnie to w wersji filmowej pierwszy raz zobaczyłem w tych ludziach aktorów. Lin Manuel Miranda miał złamane serce chyba z pięć razy podczas tego występu i dał z siebie wszystko, stał nagi na scenie, pozwalając sobie przeżyć każdą tragedię jego bohatera. Phillipa Soo bezbłędnie wywołuje płacz w obu wersjach „Stay Alive”. Chris Jackson nadaje swojej postaci mnóstwo człowieczeństwa – nigdy nie widziałem, aby w „Guns And Ships” tak otwarcie przyznawał się do momentu słabości, jakim było posłanie po Hamiltona i ryzykowanie jego życiem w wojnie.
I jeszcze jedno – bardzo obawiałem się widowni. Nie znoszę tego przekonania, że odbiorca, gdy ogląda coś na żywo, musi częściej widzieć zachowanie osób na widowni albo jury, a oglądanie samego występu to niemal bonus. To zwykły przekaz podprogowy mający na celu sprawić, aby każdy oszukiwał sam siebie i zaczął naśladować czyjąś reakcję, jak już ją widzi. Tamta osoba jest wzruszona, ja też będę wzruszony. Jest tylko jeden przykład w historii, który znam, gdy pokazanie widowni było istotne i potrzebne – gdy „One Last Time” z Hamiltona było wykonane w Białym Domu w 2016 roku. Na widowni był Obama podczas swojego ostatniego roku jako prezydent, a Chris Jackson wcielał się w pierwszego prezydenta USA i wykonywał piosenkę o jego godnym pożegnaniu się z narodem. Możecie mieć swoje myśli na temat pana Obamy, ale faktem jest, że twórcy Hamiltona go szanowali – i dla nich ten występ był czymś wyjątkowym. I dlatego, aby dostrzec tego pełnię, trzeba było pokazać Obamę na widowni. Ten jeden raz miało to sens.
Wracając do Hamiltona – nie, nie widać reakcji widowni. Czasem widać zarys czyichś głów, ale poza tym: tylko ich słychać. Jak się śmieją i klaszczą. I za każdym razem tylko grupka ludzi się śmieje. Rzadko wszyscy. Oklaski za to są gromkie. Czuć w ich zachowaniu miłość do tego, co oglądamy wspólnie. I dobrze, że to zachowali. A przerwa, jaką LMM i CJ zrobili podczas „Cabinet Battle #1”, czekając na koniec oklasków, była naprawdę urocza.
(wiem już nawet, czemu na końcu LMM mówi "Good luck with the lotto")
ZGODNOŚĆ HISTORYCZNA
Najkrócej mówiąc – to, co zobaczycie w filmie, miało miejsce naprawdę, ale raczej w nieco inny sposób. I piszę o tym nie dlatego, żeby was uprzedzić (raczej sami się połapiecie, gdzie artysta skorzystał z wolności artystycznej) albo krzyczeć, że musical jest pełny błędów – nie. Chcę tylko napisać, że to nie są błędy. Twórcy nie byli leniami, znali prawdę i mieli do niej szacunek, ale jednak zdecydowali się wiele zmienić. I to wszystko ma sens. Tak właśnie powinno się rozmawiać o sztuce – starać się ją zrozumieć, miast krzyczeć bez zastanowienia. Zgadzam się, jest wiele tytułów, które były zrobione przez leniów niemających szacunku do czegokolwiek, ale to nie znaczy, że wy, jako odbiorcy, macie być równie leniwi. Cztery miesiące żyję Hamiltonem i jeszcze nie znalazłem wyjaśnienia do czegokolwiek. Czasami są to szczegóły – Hamilton w sztuce łamie czwartą ścianę, aby zapewnić widownię, że żona Waszyngtona naprawdę nazwała swojego kota po Alexandrze. Nie jest to prawdą, ale pasuje do postaci, że on by o tym zapewniał, więc umieszczono to w sztuce. Inne zmiany są już trudniejsze do zrozumienia – jak śmierć w pojedynku, która w rzeczywistości ponoć wyglądała tak, że oboje stali przez minutę bez wystrzału, zanim w końcu ktoś pociągnął za spust. W Hamiltonie jednak jedna ze stron strzela przedwcześnie – poważna zmiana, ale można ją zrozumieć (tylko chyba trzeba mieć doktorat z teorii muzyki, bo to ma coś wspólnego z językiem dźwięków zastosowanym w musicalu – na poziomie dźwięku wyrażający przedwczesne odejście kogoś z tego świata).
Nie ma więc o co się denerwować – chyba że ktoś by wziął wersję sceniczną za prawdziwą, ale jeszcze to się raczej nie wydarzyło, zresztą to budowanie sztuki z myślą o najniższym wspólnym mianowniku, co jest kiepskim pomysłem. Tym bardziej że fani Hamiltona robią tak jak ja – zgłębiają temat. Fascynują się sztukę i oprócz poznawania decyzji artystycznych poznają też prawdziwą historię.
PODZIĘKOWANIE
za to, że przeczytaliście. Nawet jeśli tylko fragment. Zrobiłem to wszystko też dlatego, że męczy mnie obecna moda na rozwlekłe opowiadanie o tym, czego się nie lubi. Chcę zmianę, muszę być zmianą, więc oto długi tekst o tym, co lubię. Kinomani mają problem mówić o Parasite przez pięć minut, ale o wadach nowej części Star Wars pogadają ponad godzinę, a wolałbym raczej odwrotny trend.
Pierwotnie to miała być wideorecenzja, ale nie wyszło (krótko mówiąc). Zamiast tego zbieram podpisy pod petycją o przerobienie tego na podcast, co wy na to?
JAK OBEJRZEĆ HAMILTONA?
Jest tylko na Disney+, a tego jeszcze nie ma w Polsce. Przez VPN można założyć konto, ale i tak system wykrywa, że macie kartę z Polski. Potrzebujecie więc amerykański PayPal.
Szczęśliwego 4 lipca więc. Tego dnia kończę pisać ten tekst. Tego dnia zmarli Jefferson i John Adams, a także… John Adams, seryjny zabójca z XX wieku. Ciekawe, prawda?
Related
2020 5 gwiazdek Buddy Drama Dramat historyczny Live Performance Melodrama Musical Political Drama
Najnowsze komentarze