Felieton o pracy w laboratorium
Wziąłem drugą pracę i poznałem w ten sposób nowy świat. Teraz mam dla was relację z tych odkryć oraz kilka słów, które się przydadzą, jeśli będziecie musieli zajść do laboratorium oddać krew na badania.
W marcu – może pod koniec lutego? – usłyszałem, że u mnie w szpitalnym laboratorium szukają pielęgniarki do pobierania krwi. Dwa tygodnie później nadal szukały, więc zszedłem tam i zapytałem, jak wygląda praca. Dni sam podaję, kiedy mogę – rozumieją, że główną pracę mam w szpitalu na oddziale – od godziny siódmej do jedenastej w tygodniu, w soboty od ósmej do dziesiątej. Miałem tylko jedno pytanie: czy muszę kuć dzieci? „Nie, ktoś inny ukuje”. Dostałem telefon do działu kadr – laboratorium to oddzielna firma, która nie podlega pod szpital – zadzwoniłem i miałem robotę. W SMS-ie napisali mi, ile będą płacić – 45 PLN brutto za godzinę. Potem na umowie okazało się, że to będzie 43 PLN. Później jak tylko miałem grafik z oddziału na następny miesiąc i informację, kiedy pracuję, to zaszedłem do laboratorium, pokazałem, kiedy mogę pracować przy pobieraniu krwi… I to wszystko. Podpisywanie papierów było później.
Jak czytam opowieści ludzi o tym, jak współczesne rozmowy kwalifikacyjne mogą przebiegać (pierdolnięte baby z HR-u wymyślają pytania z dupy w stylu: „Jakim sudoku jesteś zazwyczaj z rana?”), to mam świadomość, że otrzymanie pracy w taki sposób było szczęściem.
Ze strony klientów wygląda to tak, że przychodzą pod laboratorium ze skierowaniem od lekarza, kolejka się ustawia i od siódmej otwierają okienko. Tam wydają numerek, telewizor wyczytuje numer, klient wchodzi i pobieram mu krew. Jak wyniki są gotowe (pół godziny później albo pod wieczór, zależy od tego, co w próbce trzeba było ustalić), to zanosi się je do lekarza i kontynuuje leczenie w oparciu o nie (ewentualnie: wyniki są potrzebne, aby ustalić, czy można dokonać kolejnych badań [jak tomograf] albo przeprowadzić operację). Z mojej strony: klikam w systemie i on wybiera mi kolejną osobę, którą woła. Ja nie robię tego manualnie. Ma to takie znaczenie, że pewne osoby w kolejce są uprzywilejowane: osoby ciężarne, dzieci, ze zleconym testem obciążenia glukozą… Stąd numerek 18 może pójść przed 10 itp. U mnie też jest system taki, że wyświetla się jedno zlecenie naraz – a jeśli pacjent ma kilka, to musi mi o tym mówić, tak jest najszybciej. Nie wiedzą jednak, że mają to mówić, a ja nauczyłem się, że mam każdego pytać – po tym, jak jedną nastolatkę zapraszałem z powrotem na drugie kucie. Już pierwsze było dla niej traumą (samo w sobie, nie że ja źle zrobiłem), a drugie już doprowadziło do paniki.
Ujmę to tak: przez tę dekadę zobaczyłem w sumie z cztery osoby mdlące podczas pobierania lub po pobraniu krwi. Mnie osobiście jedna osoba zemdlała, a wcześniej był żołnierz, którego znalazłem opierającego się pod ścianę, bo akurat tamtędy przechodziłem. Zanim wróciłem do niego z wózkiem, już był na ziemi – bo nie jadł i był na służbie ostatnią dobę. Po pobraniu krwi na badania potrzebował kroplówek na SOR-ze. A tymczasem w laboratorium mdleją mi niemal codziennie. Dlatego też do standardowej rozmowy pielęgniarskiej zacząłem włączać informację o tym, że to żaden problem, jak komuś słabo, że mogę pobrać na leżąco, że ta kozetka jest nie tylko do zajmowania miejsca. I powoli zdejmuję stygmatyzację z bycia osłabionym podczas pobierania krwi. Nie ma prawie nikogo, kto spodziewa się, że zaraz zemdleje – to jest naprawdę kwestia sekund, zanim ciało zwiotczeje i nie da się go przenieść na leżankę. Jak ktoś już miał, to mówi o tym, ale rzadko też zgadza się, żeby od razu się położyć. Większość upiera się, że tym razem to się nie wydarzy. I mają rację. Nie ma jednak reguły: wiek, płeć, doświadczenie w kuciu – już teraz zdążyłem zobaczyć każdy scenariusz. Jedna dziewczyna nawet zemdlała w kolejce, obcy ludzie jej pomogli. Nieletnia, bez nikogo bliskiego, na piechotę wracała do domu – i kategorycznie odmawiała pójścia na SOR. Ja oczywiście nie mam problemu, że decyduje o sobie, tylko jednak całe studia spędziłem na wysłuchaniu opowieści, jak to każdy tylko chce mnie pozwać do sądu. W takim wypadku miałem przynajmniej licznych świadków na potwierdzenie, że chora odmówiła pomocy. Pobrałem jej krew i puściłem do domu, na tym historia się skończyła.
Osoby, które na co dzień pracują z dziećmi, kują je, mają obawy, żeby przyjść z oddziału i pomóc mi, jeśli jest dziecko do ukucia. Właśnie ze względów prawnych. Lubią mnie i jest im głupio odmówić mi pomocy, ale w przeszłości były problemy i mogło się to źle skończyć – bo pielęgniarka na oddziale nie jest pracownikiem laboratorium, nie ma prawa tam pobierać i jak rodzic jest problematyczny, wniesie skargę, to wtedy za dobre chęci dostanie się po dupie. Ja jestem świeżym pielęgniarkiem, na studiach nikt nie dał mi dziecka do ukucia, a w zawodzie kułem tylko dorosłych. I pracę w laboratorium wykorzystałem, aby kuć trochę dzieci. 15, 14, 10, 9 lat. Gdy piszę ten tekst, najmłodsze moje ukucie to pięć lat. Ludzie mnie pół-pytają, pół-stwierdzają, że dzieci pewnie gorzej się kuje niż dorosłych – a ja odpowiadam, że to nie jest takie łatwe do odpowiedzenia. Wbrew pozorom, dzieci nie muszą być koszmarem podczas pobierania krwi. Wręcz przeciwnie – większość dzieci, które kułem, obawiało się, ale nawet nie zabierało ręki. Były spokojne i ciche, kontrolowały siebie. Nawet nie wszystkie chcą siedzieć na kolanach rodziców. I przytulają się ze mną na koniec. Dorośli jeszcze mnie nie przytulali. Mam wtedy świadomość oraz potrzebę budowania w takim dziecku zaufania na przyszłość, żeby mniej obawiało się następnego pobierania krwi. Jedno nawet zgodziło się, że będę mógł mu pobrać następnym razem. Dzieci są zajebiste, kropka. Tylko raz był brzdąc (z sześć lat?), które kopaniem wyrwało się z objęć matki i ta zrezygnowała z badania. Anulowała wykorzystanie skierowania od lekarza i wróciła z młodym do domu.
Są niestety też dzieci w różnym wieku, które trzeba przytrzymywać, płaczą, krzyczą i po prostu o tym nie myślimy. Liczymy tylko, że ukujemy i raz wystarczy. I tak wiemy, że nam jest o wiele mniej ciężko niż dzieciom i rodzicom. Musisz pozwolić, żeby twój potomek cierpiał, ciężko to objąć świadomością.
Chorzy w laboratorium zaskakiwali mnie swoją odmiennością od tych, których spotykałem na oddziale. W laboratorium są nieufni. Są zaskoczeni, jak widzą nową twarz, że widzą mężczyznę. Jedna zakonnica zapytała się mnie, czy jestem mężczyzną. Cały czas słyszę, że pierwszy raz mężczyzna ich kuje. Pytają, czy jestem tutaj w ramach wolontariatu, odbywam praktyki albo coś – dopiero po dwóch miesiącach ogarnąłem, że to pytania wynikające z mojego młodego wyglądu. I są zaskoczeni, jak pobieram z innych żył niż tej umiejscowionej w zgięciu łokciowym. Na początku upierałem się, żeby szukać innych, z uwagi na doświadczenie z oddziałów – i masy starych ludzi, którzy nie mają już żył, a ta w zgięciu już jest nadużywana od dekad. Żyły też muszą mieć czas się zregenerować, a że ludzie generalnie mają słabe żyły, to idziemy w zgięcie łokciowe. Dlatego na początku pobierałem z przedramion, z dłoni i to przynosiło efekty – tzn. krew była pobrana – tylko jednak pacjenci w laboratorium nie byli zadowoleni. Jedna osoba nawet wystraszyła się do łez, gdy ukułem ją w inne miejsce, niż się spodziewała. Właśnie: często lubią pokazać miejsce, gdzie ostatnio się udało. „W innym pan nie da rady, ostatnio tyle razy próbowali i nic, dopiero tutaj”. No dobra.
Tymczasem na oddziale nic takiego nie słyszałem. A tam zakuwałem ludzi przed operacjami. I uczyłem się to robić. Brakowało mi zręczności i wprawy w zakładaniu wkłucia, więc zanim skończyłem, to krew pacjenta była na pościeli i podłodze. Czasami bardzo dużo krwi. Nigdy nie usłyszałem żadnego komentarza ze strony chorego, jakiegoś wyrazu obaw lub narzekań. Nawet wtedy, gdy nie udało się zakuć i tylko sprawiłem ból. Nic o tym, że nowy, że mężczyzna, że na leżąco…
Tak, sprawiałem ból. Wcześniej na oddziale czułem może nawet dumę, gdy zakułem pacjenta, a ten po wszystkim był zaskoczony, bo ostatnim razem to go kuły chyba cztery osoby, zanim się udało. A ja za pierwszym. Nadal słyszę takie rzeczy – nawet dosyć często – ale już nie czuję się z tego powodu szczególnie dobrze. Najwyżej dlatego, że czuję, jak z chorego zeszło napięcie i wszelkie obawy związane z nastawieniem się na nie wiadomo ile prób. Ja to wyraźnie widzę, jak z chorych schodzi powietrze jak z napompowanego basenu, kiedy już jest po ukuciu, po pobraniu krwi… I tyle. Ale to wszystko. Nie myślę już nic w stylu tego, że idzie mi szczególnie dobrze, bo zrobiłem coś, czego ktoś nie dał rady – albo, że zrobiłem to lepiej. Teraz myślę tylko, że po prostu miałem lepszy dzień. Że pacjent miał lepszy dzień, lepsze żyły, cokolwiek. Raz się uda, raz nie. I tyle.
Normą też jest, że pacjenci regularnie mówią, że wolą, aby ktoś inny pobrał krew. Mówię: „Nie ma sprawy” i wołam kolejną osobę. Czasami to jest preferencja, czasami „tylko ta druga osoba, bo ona zna moje żyły”, czasami dlatego, że kiedyś tę osobą skrzywdziłem i teraz ma uraz. Bo były takie osoby, które skrzywdziłem i mają prawo mówić o swoich doświadczeniach. Nie mam z tym problemu. Zresztą, jedno z podstawowych praw pacjenta mówi o tym, że ten może sobie wybrać lekarza, pielęgniarkę i nawet opiekuna, jeśli ktoś się nie podoba.
Warunki pracy były super. Zaopatrzenie cały czas jest i po prostu biorę z magazynu, co potrzebuję, nie muszę na nic czekać. Zespół po kolei tłumaczył co i jak, a jak poprosiłem techników z laboratorium, żeby zrobili za mnie gazometrię – bo w toku studiów nigdy jej nie robiłem, a w zawodzie jeszcze nie było okazji – to zrobiliby bez problemu, tylko najpierw zapytali, czy nie chcę się nauczyć. Chcę. To zrobiłem, a jedna dziewczyna tylko mnie instruowała z boku. Wyszło mi za pierwszym razem i potem nawet mnie chwalili, jak dobrze idzie. Przychodziłem kiedy chciałem – byle przed siódmą – nikt mi nie przeszkadzał, książkę na wierzchu miałem cały czas i czekając na pacjentów sobie czytałem. Nikt nic nie mówił, że to może źle wyglądać. Zamiast tego pacjenci zagadywali co czytam, żeby odgonić myśli o kucia. O lepsze warunki pracy nie mógłbym prosić. Pacjenci naprawdę rozumieją, że mamy dużo roboty i od kiedy dołączyłem do laboratorium, to niemal codziennie cieszą się, że tak szybko wszystko idzie. Średnio każdego dyżuru robimy jakieś 80 pacjentów. Raz włączyłem stoper i byłem zdziwiony, że na pacjenta potrzebuję średnio jakieś 3-4 minuty. Większość jest z rana, tylko potem jest pusta kolejka i czekamy na chętnych. Wtedy właśnie czytam.
Początkowo brałem każdy możliwy dyżur i w takim maju ’24 łącznie pracowałem codziennie poza trzema dniami (jak nie w oddziale, to w laboratorium). Cztery godziny (w soboty dwie) to tylko cztery (dwie) godziny, ale nadal jest to kosztem czegoś, co mógłbym robić innego. Nie mogę odpocząć tak ogólnie, nie mogę odpocząć konkretnie od szpitala, plus dodatkowo obciążam się stresem, a jestem tam tak naprawdę z dobroci serca. Płacą za mało, żebym chciał się mordować pracą każdego dnia – wtedy zacząłem mieć wrażenie, że moje dobre chęci są wykorzystywane. Ciężko mi zrezygnować tak kompletnie, więc pewnie będę całość kontynuować. Pieniądz z tego jakiś jest, ale tysiąc dzisiaj to nie tysiąc 10 lat temu, kiedy zarabiałem 1400 złotych i było na wszystko. Siedem dyżurów w miesiącu wystarczy.
Słowem podsumowania oraz lekcji na dziś:
- Przed badaniem krwi wypij wodę. Macie być na czczo, ale nie odwodnieni, a w sytuacji, gdy ostatni raz piliście wodę wczoraj na obiad (lub jeszcze wcześniej), to krew jest gęsta i kiepsko będzie szła
- Badania moczu oraz posiewu krwi wymagają próbki moczu. Mocznik i kwas moczowy bada się z krwi*
- Mocz oddaje się do specjalnego pojemnika do kupienia w aptece, wyparzone słoiki z piwnicy po ogórkach nie liczą się
- Tak, sikają do słoików. Tak, głównie dosyć starsi.
- Osobiście: jeśli zapukacie i powiecie, że wam się śpieszy, to ja was wezmę szybciej, żaden problem
- Nie bójcie się położyć do pobrania krwi, to żaden wstyd. A jak pielęgniarka ma z was śmiechy-chichy, to chuj z nią. Za teksty w stylu: „Taki duży chłop, a igły się boi” to samo. Też się nasłuchałem na studiach, jak to faceci nie lubią pobierania krwi. Mam nadzieję, że nie jestem pierwszą osobą, która zauważyła, że wszyscy nie lubią pobierania krwi. To jest igła wchodząca w skórę, tego nie da się lubić.
- Już pomijam, że z moich doświadczeń faceci nawet nie są blisko bycia tymi, którzy częściej mdleją.
- Jeśli nigdy nie miałeś pobieranej krwi: to nie musi boleć, ale jest dyskomfort i później może wystąpić uczucie drętwienia ręki. Oraz siniaki, co można zminimalizować po prostu mocno trzymając palcem gazik w miejscu ukucia. Osobiście wolę właśnie trzymać przy wyprostowanej ręce, wtedy palec można głębiej wbić i faktycznie przytrzymać żyłę. Jak zginają kończynę, to ten zakres ruchu jest mniejszy, plus nie zwracają uwagi na wkłucie – do czasu aż ktoś ich nie zatrzyma, że krwawią i krew im kapie po łokciu, jak idą korytarzem. O tym trzymaniu mówię każdemu, pokazuję co mam na myśli i prawie nikt nie robi tego poprawnie. Jeśli w ogóle robi. Mają przyklejony gazik plastrem i zakładają, że krew nie poleci, ale taki ucisk pomoże w regeneracji, zamknąć światło żyły i tak dalej. W najgorszym wypadku takie miejsce „rośnie” i potem utrzymuje się taki pagórek przez kilka dni. Chętnie wziąłbym za to całą winę, ale jednak pacjent mógł coś z tym zrobić i uczę się nie brać tego tak do siebie. Osobiście nie lubię mieć pobieranej krwi ze zgięcia łokciowego, bo potem przez trzy dni nie mogę się podciągać ani wykonywać innych ćwiczeń, które wymagają zginania łokcia z obciążeniem.
*jeśli chory daje mi mocz do badań, chociaż nie ma na to zlecenia, to najczęściej właśnie wyczytał mocznik lub/i kwas moczowy, więc nasikał do słoika. W pozostałych przypadkach bada mocz tak często, że przygotował słoik z rozbiegu.
A teraz oglądajcie poniższy filmik, ćwiczcie przedramiona i wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli na siłowni będą się dziwić, że ćwiczycie te mięśnie, „przecież je się ćwiczy przy okazji innych partii mięśni”. Tak samo jak brzuch, serce, łydki, pośladki… Ale to temat na inny temat.
Najnowsze komentarze