Ostatnio obejrzane i polecane – lipiec ’24

Ostatnio obejrzane i polecane – lipiec ’24

02/08/2024 Blog 0
swimmer 1968

W lipcu był Skolimowski, rok 1967 i TVP. Zapraszam na przegląd tego, co ostatnio obejrzałem i polecam, wyróżniam, podkreślam.

Euro trwa, a TVP Sport jako aplikacja na smart tv dalej daje dupy. Reklamy i brak opcji płatnej bez reklam to jedno, ale komentarz inny, niż angielski, dalej się nie włącza. Freezy dalej się zdarzają. Taka transmisja jest niedopuszczalna. Komentarz polski za to jednak nie jest tak tragiczny, a w przypadku meczu Anglii ze Szwajcarią uratował on całe widowisko, gdzie obie drużyny grały tak, jakby sprzedały mecz. Typ się cieszył jak dziecko, że w 51 minucie zobaczyliśmy celny strzał na bramkę, haha… Skróty na YouTubie też pochwalam, ograniczenie czasowe wyszło na dobre i przypomina te, które są na kanale Fify. Ogólnie jednak Mistrzostwa się skończyły i w sumie nic nie wspominam.
 
TVP VOD z kolei jest płatne i robi, co może, żeby promować piractwo ponad legalną kulturę. Piractwo jest złe w ten sam sposób, w jaki był zły dwie dekady temu. I wcześniej. Tymczasem VOD potrafi zaskakiwać cały czas i naprawdę człowiek pyta siebie samego, czemu jeszcze korzysta z takich usług. Mógłbym ściągnąć ten film i mieć święty spokój, ale nie, wolę być tak legalny, jak tylko mogę. I oglądam film po uprzednim wpisaniu pinu na potwierdzenie, że jestem dorosły. I zaznaczeniu ptaszkiem okienka, że tak, że jestem świadomy, że oglądam materiał dla dorosłych. Wyrażam zgodę na oglądanie. A film po tym wszystkim i tak się nie ładuje. Naprawdę, stoi w miejscu z napisem „Ładowanie…” na środku ekranu. Próbuję następnego dnia. Pomogło zejście z jakością obrazu do… 540p. Piractwo nigdy nie będzie tak brudne, jak czuję się brudnym podczas korzystania z niektórych przedstawicieli legalnej kultury. Pirat nigdy mnie nie pyta, czy jestem dorosły. Nigdy nie ostrzega mnie, że w filmie są papierosy i samobójstwa. Pirat mnie szanuje.
 
Przechodząc do samych tytułów, które widziałem w lipcu i chcę je wyróżnić:
 
Jeźdźcy sprawiedliwości (2020) jest rzadkim przypadkiem kina zemsty, które nie boi się pokazać swoich bohaterów – ludzi szukających winnych dostępnymi środkami, na chłopski rozum – jako psychopatów. Popełniają błędy i zabijają ludzi, a ich ofiary są co najmniej kwestionowane. Żeby z powodu osobistej straty robić takie rzeczy trzeba mieć nierówno pod kopułą, albo szybko się będzie mieć, po wejściu na taką drogę. A ich motywacja to jedynie znalezienie sensu w czymś, co go nie miało. Znalezienie winnych tam, gdzie nikt nie jest. Mads dodaje do filmu trochę bycia badd-assem i to dodaje pewnego kontr-posmaku do filmu. Teraz myślę, że powinni zrobić duński remake Johna Wicka z Madsem.
 
Jarmark cudów (1966) Czyli mały dokument, który miał się sprzeciwić wmawianej sympatii do wielkich miast, postępu i w ogóle, a zamiast tego obdarzył uczuciem stragany, wyobraźnię i prostotę, jaką widuje się w małych miasteczkach. Handel, ludzie zachęcający do kupienia ich produktów, prezentujące je, robiące wtedy widowisko, na które się idzie nie po to, aby coś kupić, ale by tego doświadczyć. I ten krótki metraż jest prawdziwą kapsułą czasu oferującą przyjście na taki jarmark, zachowuje nam go pomimo przykazu z góry, żeby takie rzeczy odeszły w przeszłość.
 
Pływak (1968) Dosyć kiepska adaptacja zapewne świetnego opowiadania, ale jednak walory pierwowzoru są walorami, które przysłaniają minusy. Sam pomysł na film jest cudowny: chłop płynie do domu, od basenu do basenu, przez amerykańskie przedmieścia. I każdy basen to inni ludzie, których spotyka, a my widzimy naszego protagonistę przez inny pryzmat. Szybko film wchodzi w inny wymiar i przekracza je, jeden za drugim, a jako całość jest z całą pewnością niezwykłą niespodzianką. Nawet jeśli widać, że na samym filmie zależało tylko głównemu aktorowi.
 
Doczekać zmroku (1967) Audrey Hepburn jako ślepa ofiara, która musi sobie poradzić podczas spisku i jakoś przeżyć, nadal trzyma mnie w napięciu dziś, jak i ponad dekadę temu. Doceniam inteligencję filmu jak i samej bohaterki, doceniam jak bardzo to kino jest wiarygodne. Plus tamten okres w kinie układa mi się w pewien ciąg tematyczny, począwszy na Psychozie oraz Podglądaczu. Niebezpieczeństwo, które jest zwykłe i jest coraz bardziej bliskie, namacalne. I to jest zło coraz mniej… Złe. Zło z czasem przestało się interesować szybkim zakończeniem życia, stało się bardziej skomplikowane.
 
Miasto umarłych (1960) Osobiście nawet nie dostrzegam powtarzalności w tych wszystkich horrorach gotyckich. Widzę chyba te same budynki, wyrazy twarzy, tę samą mgłę i słyszę tę samą muzykę, ale cieszę się w całości, gdy widzę nowy film, który tak wygląda. Dajcie mi tego więcej, a „Miasto umarłych” serio robi to dobrze.
 
Ręce do góry (1981) Ostatni poetycki film Skolimowskiego, który jest wypełniony po brzegi atrakcjami, treścią i obrazem, trwając przy tym tylko 70 minut. Chyba ostatni. Tutaj odrzuca regularnego widza, który nie zobaczy nic normalnego ani nie zrozumie tego, co widzi. To nie jest oddanie rzeczywistości, ale coś zupełnie innego. To podróż pociągiem bez świadomości, że pociąg przecież stoi w miejscu, jako metafora tego, co tylko w tym odnajdziecie. Naprawdę.
 
Bariera (1966) Zachwycił mnie dawno temu i zachwyca ponownie. Dosłownie sama otwierająca sekwencja jest tym, co powinno się studiować i bić pokłony, jak każda kolejna zmiana pozycja kamery odsłania przed nami więcej tego, co się dzieje przed naszymi oczami, jak działa to na wyobraźnię, jakie rzeczy sobie wyobrażamy i jak z czasem konfrontujemy to z rzeczywistością. W filmie o konfrontowaniu wymysłów z tym, jaka rzeczywistość naprawdę jest. I to wszystko w kadrze, bez użycia efektów specjalnych. Jeśli nie rozumiecie, to musicie zobaczyć.
 
Rysopis (1965) O wiele lepszy, niż zapamiętałem. Tutaj Skolimowski jeszcze poezję stosuje tylko na poziomie konstrukcji całości oraz świata wewnątrz filmu, wizualnie tak nie przemawia do odbiorcy. Ale mówi ważne rzeczy, z całą pewnością. O komforcie bycia nieprzypisanym, zarysowanym, ale i bólu, który przynosi takie obojętne życie bez konkretnej roli.
 
Oscar (1967) Czysty kinofilski komfort: mieć film, który bawi tak samo przez całe życie. Bawiło mnie to w dzieciństwie, bawiło, gdy zaczynałem być kinomanem i porównywałem do „Arszenika i starych koronek„, bawi dzisiaj. To jest mój rodzaj humoru: szybki, niedorzeczny, przegięty, pełen energii w rozwoju fabuły, w dialogach, w ilości wydarzeń. Ten film wciąż jest maratonem, który trzeba zobaczyć na własne oczy, żeby uwierzyć (że we Francji jednak dobre filmy czasem też zrobią…)
 
Gdy to czytacie, to szykuję się do wyjazdu na festiwal Octopus w Gdańsku. Za tydzień wpis o mojej dorywczej pracy w laboratorium, a relacja z festiwalu za dwa tygodnie. Później wpis o kinie Skolimowskiego oraz podsumowanie 1968 roku. Tak będzie wyglądać sierpień na blogu.
Plus jeszcze kilka słów o ABC, czyli, taki tam, mini-serial mniej zajęty adaptowaniem Christie, a bardziej robieniem z Poirota imigranta, którego nikt nie lubi. Kilka uwag jednak mam – o ile mogę takie mieć, gdy minęło z 20 lat, od kiedy czytałem powieść. Nigdy nie byłem jego szczególnym fanem, ale przede wszystkim z uwagi na skalę: wolę te bardziej intymne historie kryminalne, a tutaj intryga jest rozciągnięta na cały kraj i cholera wie, kim są podejrzani. Wracając do serialu – zrealizowany on jest w sumie tak, jak każdy inny współczesny serial kryminalny. Zmienić imiona i kilka detali, a nikt by nie pomyślał, że to adaptacja ACh i Poirot. Sam zamiar na wprowadzenie zmian nawet pochwalam, bo w sumie element niechęci do Poirota jako obcokrajowca jest obecny u Christie, tylko to było coś więcej. Często przewijała się wymiana zdań pokroju: „Przeklęty żabojad!”, na co Poirot odpowiadał: „Belg, proszę pana!”, tylko jakoś nie kojarzę, żeby chociaż raz jakaś postać powiedziała tak sama z siebie. Zawsze była najpierw prowokowana przez śmiesznego człowieczka z głupim wąsem i jajkowatym łbem, który wciska wszędzie nos, zadaje pytania osobiste i ogranicza życie, bo każdy jest podejrzany, co większość oburzało. Już nie mówiąc o tym, że był na emeryturze, często na wakacjach i angażował się w jakąś sprawę sam z siebie, nie był nikim oficjalnym w danej sprawie: policjantem lub detektywem. Irytował ich, przeszkadzał, więc pozwalali sobie na krzywy komentarz tu i tam.
 
Serial z kolei stawia sprawę następująco: Poirot na tym etapie pracuje od 14 lat w UK, a nadal jest traktowany źle, bo jest z zewnątrz. Wizualnie i charakterem odbiega od postaci Poirota z powieści, trudno się dopatrzeć szarych komórek czy pedantywnosci. Nikt go nie lubi, bo jest obcy. Otrzymujemy retrospekcje, jak żył w Belgii i stał w kolejce z innymi emigrantami. Podkreśla się, że zasłużył na to, aby być obywatelem UK za to, co zrobił dla kraju, ale ten „przywilej” nadal mu jest nie przyznawany. Wszystko fajnie, tylko jak to się ma do postaci, która jednocześnie powinna być na tyle sławna i szanowana, że morderca może mu rzucić wyzwanie? Niby właśnie to też było częścią motywacji mordercy w tej adaptacji, że chciał „przypomnieć staremu dawną legendę”, tylko to i tak nie jest spójne. Poirot, który jako imigrant jest odrzucany, nie może być jednocześnie tym Poirotem, którego każdy znał ze słyszenia, szanował go i zwracał się do niego po pomoc. Plus – spoiler, uprzedzam – Poirot w mini-serialu okazuje się być kimś innym przed przybyciem do UK. Uwaga: był księdzem. I skłamał na granicy, że był mundurowym. Jak widz ma się w tym odnaleźć, jakiś sens znaleźć?
 
Sama fabuła jest mało angażująca i ogólnie serial nie robi większego wrażenia. Odkrywa nowe elementy w książkach, których wcześniej nie zauważałem, ale robi to nadal byle jak, kosztem logiki, spójności i tego, za co polubiliśmy książkę i postać na początku.