Octopus Film Festiwal 2024 – film

Octopus Film Festiwal 2024 – film

05/08/2024 Blog 0
octopus film festiwal 2024 poster

Zbiór opinii moich o filmach, które zobaczę na Octopus Film Festival w 2024 roku

Kuchenna rewolucja ("Coup!")

wtorek, 6 sierpnia

Czasy końca I wojny światowej, czasy Influenzy wpływającej na życie aż do całkowitej izolacji. Miejsce akcji to wyspa z posiadłością, bohaterami jest bogata rodzina oraz ich służący, którzy w okolicznościach widzą sposobność do polepszenia swojego życia: w końcu ryzykują życiem, aby udawać się do miasta po zakupy, żeby Państwo mieli co jeść. Podwyżka? Lepsze pokoje, czyli te niezamieszkałe w posiadłości zamiast oddzielnych kwater dla służby? Dostaną to. I to będzie za mało.
 
Tak, jest to film z gatunku „Eat the rich” i są z tym pewne problemy, ale jednak zacznę od zalet: aktorzy są świetni. Twarze możecie rozpoznać, nazwisk nie przypomnieć sobie, ale z całą pewnością zrobią na was wrażenie swoją charyzmą. Sama gra głosem Petera Sarsgaarda i pojedynek na sam wokal robi tutaj wrażenie i czerpie korzyść z oglądania z dobrym nagłośnieniem. Przypomina naprawdę czasy takich aktorów, jak John Wayne i sposobu, w jaki oni kontrolowali narrację samą dominacją wokalną. Realizacyjnie nie ma się do czego przyczepić, chociaż nie ma też zbytnio co chwalić. Miejsce akcji jest dobrze przedstawione i ogląda się bez większych problemów, dziecięcy aktorzy dają radę w niewielu scenach, jakie mają.
 
Scenariusz i historia oferują trochę zaskoczeń, stawiając z sukcesem na zmienną dynamikę relacji między postaciami. Dialogi bardziej niż realizm stawiają na kilka mięsistych zdań, które stanowią często kropkę nad „i” w rozwoju poszczególnych etapów fabuły. Do struktury nie mogę się przyczepić.
 
Problem jest oczywiście z wymową filmu, czyli: trudno powiedzieć, co twórcy chcieli powiedzieć. Największa trudność to brak momentu dla którejkolwiek postaci, w której każda mogłaby przejrzeć na oczy i wyciągnąć jakąś lekcję z tego, mieć szansę coś zmienić. Niekoniecznie wyciągnąć tę lekcję, pewnie nawet ciekawsze byłoby, jakby z niej zrezygnowała, ale żeby ona była. Żeby którakolwiek z postaci miała chociaż cień szansy na zachowanie człowieczeństwa. Tego jednak nie ma, przez co film ogląda się w sumie bez zaangażowania. Relacja bohaterów sprowadza się ostatecznie do metaforycznego siłowania na rękę, aż w końcu któraś ze stron chwyci za nóż, aby w końcu wygrać.
 
Pole tematyczne tak ogólnie jest tutaj dosyć szerokie, w końcu są tutaj echa covida i współczesnych napięć klasowych, ale jak ktoś chce, może pewnie tutaj zobaczyć komentarz na temat praw wyborczych kobiet. Nie wiem, na ile to było świadome, ale mówią tutaj o demokracji i w pewnym momencie postać żony zabiera głos i głosuje za tym, aby zachować intruza w domu. Kobieta w tym filmie to w ogóle oddzielny motyw – i nie wiem, czy autorzy naprawdę chcieli przedstawić kobiety jako emocjonalne, hedonistyczne istoty, które bez problemu są gotowe rozbić rodzinę i zdradzić męża bez żadnego powodu. Ale tak je film przedstawia.
 
Ostatecznie film przedstawia istoty hedonistyczne, które żyją do następnego dnia bez chwili namysłu nad tym, co będzie pojutrze. A ich opozycją jest wegetarianin alkoholik stroniący od przemocy, zdolny tylko do pisania oraz kłamania. Ciężko tutaj zobaczyć coś wartościowego tak naprawdę. Morał? Cóż – trzymajcie suchoklatesów w ryzach cywilizacyjnych. Bo jeśli oni razem z wami zejdą do parteru i staną się dzikusami, to wygrają. Zróbcie z tym, co chcecie.

Program: Zniszczenie ("Crash and Burn")

wtorek, 6 sierpnia

Po prostu fajny film o grupie ludzi, którzy podczas burzy termicznej są zamknięci i muszą rozwiązać zagadkę kryminalną walcząc o własne życie.
 
Akcja rozgrywa się w przyszłości, kiedy średnia temperatura wynosi 110 F, a promieniowanie UV powoduje, że ludzie żyją wewnątrz obiektów. Największe wrażenie zrobił na mnie scenariusz pod kątem zarządzania postaciami: każdej coś dał i wszyscy brali udział w akcji cały czas, nie byli zapomnienia. Każdy robił coś innego, wyróżniał się na tle innych, dodawał coś od siebie do tej historii.
 
Przy kreacji świata twórcy w sumie skupili się tylko na dwóch elementach: że jest gorąco oraz że korporacje są złe. Nie wystarcza to do zbudowania wyróżniającego się tła, ale wystarczy na potrzeby samej akcji filmu i nadaje charakteru tym wszystkim podziemiom oraz fabrykom. Aktorzy na drugim planie mają jakąś charyzmę, ale ci na pierwszym byli dobrani zapewne z uwagi na urodę. Antagonista filmu z kolei wykorzystał aż do przesady moment swojego monologu, nadrabiając to, co było wcześniej. Niestety – i naprawdę mam na myśli, że żałuję tej obserwacji – film jest w dużym stopniu mozaiką z innych filmów. Raczej każdy kinoman zobaczy tutaj Terminatora oraz Coś, z całymi scenami wziętymi z tego pierwszego. Nawet znajdzie się „nawiązanie” (?) do „Psychozy”. Ostatecznie jednak film ma własną osobowość, bawi, intryguje i chce się oglądać do końca. Ma w sobie ten pierwiastek ludzki, który wystarczy do oglądania. Oraz sporo atrakcyjnych kobiet na ekranie. Czasami więcej nie trzeba.

Imperium ciemności ("Empire of the Dark")

wtorek, 6 sierpnia

Ciężko pisać o samym filmie, ponieważ był to pokaz filmu z lektorem na żywo, co całość bardziej można nazwać oglądaniem RiffTrax niż samego filmu. Od samego początku lektor robi sobie jaja, robi głosy, wydaje dźwięki i szczerze? Nie mam pojęcia, jak to się pokrywa z samymi dialogami.

Więc tak: lektor poradził sobie, chociaż – częściowo z uwagi na naturę samego filmu – powtarzał się i nie tyle nudził, ile nie dał rady zasłonić faktu, że film sam w sobie jest nudny. To tylko ciąg słabych scen walki i absurdalnych elementów fabularnych.

A poza tym sam film sprawia wrażenie, że i tak w ten sposób powinno się oglądać. Wyłącznie. Grupa znajomych, kpienie, alkohol.

Krwawy obóz ("Ecologia del delitto")

wtorek, 6 sierpnia

Bardzo fajna sekwencja otwierająca – mogłem się domyślić jej rozwoju w sytuacji, kiedy morderca jest ujawniony niemal od razu. Potem też są intersujące momenty, ale nic, co równie mocno zapadło mi w pamięci. Sporo tutaj gwałtownych chwil zmontowanych tak szybko, że mrugniesz i nie zdążysz zobaczyć, co się nagle stało. Wydaje mi się też interesującą teza, że jak zabijasz dla zabijania, to i tak stajesz się mordercą. Nie ważne, od jak małej i niepozornej istoty „zaczynasz”. Film daje radę to przedstawić w taki sposób, żeby potraktować to poważnie.
 
Poza tym – jak to giallo w moim przypadku. To wciąż nie jest mój rodzaj kina i niewiele spotkałem wyjątków od tej zasady, niestety.

Nieskończone lato ("Infinite Summer")

środa, 7 sierpnia

Jeszcze jeden film o inicjacji seksualnej u młodych ludzi, który nie dodaje od siebie nic nowego. Robi jednak wystarczająco, żeby mu to uszło. 

Zaczynamy od słuchania historii dziewczyny, która zesrała się tak, że prawie zablokowała toaletę, gdyby ta w ogóle chciała się spłukać. Nie chciała, więc wyjęła stolec ręką i wyrzuciła za okno. Koniec historii i w sumie mógłbym napisać, że koniec oryginalności filmu, tylko jestem jedną z pięciu osób, które oglądały „Colin from Accounts” i tam to było jako scena. I miała swoje konsekwencje później, więc tyle.

Bohaterki niby są trzy, ale w sumie jedna. Cicha dziewczynka, która nie wie co zrobić ze swoim życiem. Tata naciska, żeby spróbowała studiów, a gdy ta ujawnia, jaki chce wybrać kierunek, to słyszy od babci, że będzie bezrobotna. Całość rozgrywa się w przyszłości i teraz powszechne jest zakładanie sobie na głowę siatki, która inaczej pozwala korzystać z aplikacji randkowych. Jedna taka randka daje prezent bohaterce w postaci respiratora do medytacji. Innymi słowy: narkotyki. Seks. Uzależnienie. Samotność. Poszukiwanie własnej drogi.

Chciałem w pewnym momencie napisać po seansie, że chociaż jest tutaj wystarczająco pracy włożonej, żeby po seansie nie mieć za złe twórcom, iż nie dodają od siebie nic do rozmowy. Widzieliśmy to już parę razy, tutaj przynajmniej „trochę” inaczej – mam na myśli ten świat futurystyczny. Aktorzy są zaangażowani, trochę humoru (w tym też cringe) też się znajdzie. Ogólnie da się oglądać, tylko w pewnym momencie na scenę wchodzi Twin Peaks. I to tak dosłownie, z policjantem, który jest dziwny i zachwyca się crusantem. Ja wtedy i tak się wyłączam, bo Twin Peaks kojarzy mi się wyłącznie z robieniem rzeczy dziwnie tylko po to, aby było dziwnie. Wiem, że w tym nie ma głębi, więc nie zastanawiam się nad tym, co wyprawia się pod koniec „Nieskończonego lata”. Obrazy następują po sobie, nawet helikopter przeleci i… I widać, że jedynym powodem było to, że twórcy mieli na to budżet, więc poszaleli. Nie dodaje to nic do samej fabuły o odnalezieniu swojego lesbijskiego ja. I zniszczeniu tego narkotykami.

Bękarty wojny ("Inglorious Basterds")

środa, 7 sierpnia

Ten film już widziałem parę razy i nawet na blogu spisałem wrażenia – te są nieco lepsze niż ostatnim razem, poszczególne rozdziały kumulują się z satysfakcją, ale nadal utrzymuję, że ten film jest za długi i dałoby radę coś z tym zrobić, gdyby tylko twórca nie chciał z każdego momentu robić MOMENTU. Każdy pamięta otwarcie i scenę w barze, tylko że w zasadzie każdy segment ma taką scenę powolnego budowania napięcia. Czy pamiętacie, jak żołnierza przekonywali do pokazania, gdzie są Niemcy? Albo jak jedli kremówkę? Dużo tutaj drażnienia się z widzem i czekania „w napięciu” na kolejne słowo, kolejny ruch. Za dużo. Świetny film, ale z tych, które wolałbym zobaczyć pojedyncze sceny, niż powtarzać całość. Nawet jeśli już zdążyłem obejrzeć ten tytuł z trzy razy. Może cztery.

Opiszę za to warunki, w jakich oglądałem: w Muzeum 2 wojny światowej, które było zamknięte. Torbę trzeba było zostawić w skrytce (dali nam żetony), zjechaliśmy do piwnicy i nas kierowali długimi korytarzami aż do wystawy/inscenizacji/repliki w postaci ulicy miasta sprzed wojny. Księgarnia z napisem, że otworzono ją jeszcze w latach 1700s, tego typu atrakcje. Sam ekran był trochę za jasny, głośniki były zbyt głośne, leżaków nie było dużo – i tak, siedzieliśmy na leżakach – ale oglądało się świetnie. Tak właśnie wyobrażam sobie Octopusa!

Jedna noc z Adelą ("Una noche con Adela")

środa, 7 sierpnia

Wszystko, co najgorsze w filmach na jednym ujęciu. Agresja tylko trochę uzasadniania istnienie tego obrazu.

Zaznaczę najpierw: nie, to nie jest cały film na jednym ujęciu. Czołówkę ma jeszcze normalnie zmontowaną, tylko dwie minuty później zaczyna się to jedno ujęcie. Adela wysiada z auta, idzie ulicą… I wraca do auta, bo zapomniała fajek. A potem idzie taki kawałek ulicą, że spokojnie mogła podjechać, ale wiadomo – jedno ujęcie musi wystarczyć na cały film, więc przedłużamy. A tak naprawdę nie ma tutaj nic innego niż przedłużanie – nie licząc dwóch, może trzech chwil, cały film składa się ze spacerów, palenia papierosów, wciągania kresek, słuchania muzyki, tańczenia do muzyki, pustych „rozmów”. I to wszystko przy zerowej atrakcyjności wizualnej. Kamera podąża za bohaterką i to wszystko.

Jest to historia kobiety pracującej ze śmieciami po nocy, która postanawia się zemścić na swoich przybranych rodzicach za to, jak jej życie wyglądało do tej pory. Jest znerwicowana, emocjonalna, zachwiana psychicznie. Wiele tutaj zależy od tego, ile widz przyzna jej racji, ale ta agresja jest jedynym, co ma szansę ratować ten film jakkolwiek. Złość nie jest oczyszczająca ani głęboka, po prostu jest. Pod sam koniec filmu.

Aktorów muszę pochwalić. Szczególnie sama odtwórczyni roli Adeli cały czas wyglądała, jakby miała dostać zawału od tego stresu i używek. Małe momenty jedynie oddzielają prawdę od gry aktorskiej – sapanie może było udawane, ale jak podniosła dwa kieliszki z wysiłkiem, to już były wyraźne problemy fizyczne tej kobiety.

Jeden moment zapamiętam. Po nim ludzie zaczęli wychodzić z kina – może dlatego, żeby zdążyć na seans o północy. Może dlatego, że mieli już dosyć oglądania nudy. Ja wysiedziałem do końca i przegapiłem właśnie „Frogmana” o północy. Ech.

Pożeracz dusz ("Le mangeur d'âmes")

czwartek, 8 sierpnia

Całkiem sporo okrucieństwa i samookaleczenia. Film dla fanów takich rzeczy.

Generalnie jest to kryminał z dwoma śledztwami na terenie zamkniętej miejscowości, która zna swoich i nie wychodzi poza ten obszar. Jedna osoba poszukuje zaginionych dzieci, druga prowadzi śledztwo w sprawie dziwnie wyglądających zabójstw.

Przez pierwszą połowę walczyłem ze snem, ale potem absurdy fabularne zaczęły się piętrzyć i musiałem jakoś to spamiętać. Fabuły nie da się traktować poważnie, za dużo tutaj zbiegów okoliczności i rzeczy, które tak zwyczajnie nie mają sensu – ale trzeba oddać, że po półtorej godzinie, gdy wchodzi do akcji sanatorium, to nawet byłem zaintrygowany. Wtedy mają miejsce też najbardziej krwawe widoki samookaleczeń. Nadal jednak film atakuje przede wszystkim naciągnięciami, jak policją niszczącą dowody w imię symboliki oraz dzieci przetrzymywane w klatce, mające przy sobie zapas narkotyków. Dajcie spokój, kończcie już.

Gdyby to była książka, to wystarczająco przyzwoita, aby ją skończyć, jak się już zaczęło. Nic więcej.

Kill

czwartek, 8 sierpnia

Niezłe finiszery, ale poza tym głupiutki film. Śmiałem się z niego, nie z nim.

Jeden z nielicznych filmów na festiwalu, o którym coś wiedziałem przed seansem -i spodziewałem się zapowiadanych ton ekscytującej akcji, a dostałem film bardziej babski niż męski. Zaczynamy w ogóle od sekwencji, gdzie kobieta bohatera zaręcza się z obcym człowiekiem, bo ojciec narzeczonej tak mówi, ale wsiadają w pociąg i tam bohater się oświadcza, ona się zgadza… Na pociąg napadają bandyci. Teraz trzeba bronić swojej kobiety, kiedy ta się zachowuje jak baba. 

Nie da się tego filmu brać na poważnie i pewnie nikt nawet tego nie oczekiwał, ale jednak to, co zobaczyłem, było przegięciem. Połowa bandytów nosi pulowery, niektórzy są siwi i są zbyt emerytalni, aby być przeciwnikami w walce – a film tak ich traktuje. Już nie mówiąc o tym, że wizualnie nic nie odróżnia złych od zwykłych pasażerów pociągu. Wiele razy łapałem się na tym, że gdy bohater atakuje kogoś z zaskoczenia, to nie mogę mu zaufać, że bije się z faktycznym agresorem, a nie NPC-em. Na dodatek protagonista myśli na początku, że jest Batmanem i nie zabija żadnego przeciwnika – chociaż tamci zabijają bez problemu. Efekt jest taki, że przez pierwszą połowę oglądamy, jak bije w kółko tych samych ludzi, którzy wstają i tracą przytomność. 

Całość ożywa w drugiej połowie, kiedy bohater decyduje się zabijać. Wtedy film pokazuje jedną rzecz, jaką ma do zaoferowania – finiszery, czyli ciosy kończące czyjeś życie. Wtedy seans generuje oklaski i radość ze strony widowni, która widzi wtedy niespodziewane, przerysowane zabójstwa, niezwykle brutalne i gwałtowne, pełne pasji. Wszystko wokół nich jest już nijakie, kończywszy na efektach dźwiękowych brzmiących co do joty identycznie – cios pięścią w twarz, plecy, bark, kopniak; na ucho nie odróżnicie. Większość scen można porównać do sceny w windzie z „Winter Soldier”, zapętlonej przez półtorej godziny. Nic więcej. Wygląda to faktycznie dobrze, ale głównie dlatego, że ogólnie konkurencja współczesnego kina akcji nie spełnia minimalnych standardów. „Raid 2” wyszedł dekadę temu, przypominam, a potem co? „Pamfir” z 2022 roku.

Przemocy nie da się tu traktować wiarygodnie. Dość powiedzieć, że jedną osobę musieli dźgnąć w plecy, w serce, w szyję i jeszcze wyrzucić z jadącego pociągu, żeby widownia miała pewność, że ta osoba na pewno nie żyje. Główny bohater zbierze o wiele więcej ciosów, ale nie wypadnie z pociągu, więc tylko będzie kuleć. Ogólnie nie ma w nim nic z takiego Johna McClaine’a, który potrafił dostać wiarygodny wpierdol, ale być męski i z całych sił utrzymywać się na nogach na koniec. „Kill” tego nie oferuje. Zapadnie w pamięci tylko z powodu głupoty i przesady w pojedynczych momentach. Nie będzie oglądany drugi raz, najwyżej przerobi się go na kompilację finiszerów albo skrót jakiś. Tyle.

Hotel pod poległym alpinistą ("Hukkunud Alpinisti' hotell")

czwartek, 8 sierpnia

Adaptacja powieści Strugackich, którą ktoś w tłumie wychodzącym z sali porównał do „sowieckiego Blade Runnera”, ale miał na myśli tylko tematykę. Wizualnie i czasowo akcja jest umiejscowiona w zwykłym hotelu w górach, który nawet nie jest szczególnie okazały. Komisarz jest tam wezwany, ale na miejscu okazuje się, że nikt go nie wzywał. Powrót nie jest możliwy tego samego dnia, więc zostaje – z przyjemnością. Skorzysta z piwniczki z winami, odpocznie, pozna gości. Pogra w bilard, zje, skorzysta z gościny. Wkrótce jednak jego usługi zawodowe będą potrzebne…

Lokacje są wiarygodnie przyciemnione i typowo sowieckie, jest można w nie uwierzyć, a jednocześnie są one jakieś takie „nie do końca” przyjazne. I człowiek nie wie, czy to ze względu na sowieckość, czy coś innego. Góry, śnieg i ogólnie klimat wypoczynkowy jest w punkt – gdy jeden z gości mówi o tym, że ma gruźlicę i potrzebuje świeżego powietrza, łatwo w tym obiekcie zobaczyć sanatorium, a nie tylko nocleg dla narciarzy. Wielbiciele górskich lokacji będą mieć frajdę z oglądania.

Tematycznie i fabularnie ten niezbyt długi film mógłby w mojej opinii skorzystać na delikatnym chociaż skróceniu. Jest tutaj pewna dynamika, ale jednak i tak nie poznajemy za bardzo któregokolwiek z gości, a śledztwo jest dosyć pokręcone i bardziej filozoficzne. Dobija w każdym razie do punktu, w którym było mi obojętne, czy zagadka będzie jakoś rozwiązana, albo tylko się skończy na tym, że nikt nic nie wie. Obie możliwości były wiarygodne i tak naprawdę nie było to wystarczająco angażująco zrealizowane. W podobnym stopniu obie te wersje by mnie zadowoliły – to powiedziawszy, film podejmuje trochę interesujących zagadnień i widać, że to historia od ludzi, którzy stali za „Stalkerem”. Dobra rzecz, może tylko niewystarczająca ekranizacja.

Exhuma ("Pamyo")

czwartek, 8 sierpnia

Wierzenia szerzej niż normalne, szukanie przyczyn snów oraz stanu zdrowia w przeszłości, losie przodków i tym, jak zostali pogrzebani. Z jednej strony to łatwy zarobek wciskany bogatym ludziom: znaleźć im „dobre” miejsce, gdzie mogą pogrzebać swoich bliskich. Z drugiej: w tym faktycznie coś jest. Bohaterowie dokonują ekshumacji, aby zapewnić zmarłym spokój, którego nie mają i dają temu wyraz. Właśnie dostali zlecenie, o którym rodzina chce mówić jak najmniej. Większa jej część nawet się na to nie zgadza, ale to głowa familii ma decydujący głos. Mówi, że będzie ekshumacja, ale pod jednym wyjątkiem: trumna nie będzie mogła być otwarta.

Dużo tutaj wierzeń i z boku często można mieć wrażenie, że to trochę łatwe rozwiązania, dzięki którym budowane jest napięcie. Na przykład: nie można dokonywać kremacji podczas deszczu. W sumie nie mogę powiedzieć, czy takie wierzenia faktycznie istnieją, to w końcu odległy folklor, z którym stykam się pierwszy raz. Nie jest to slow-burner w żadnym razie, ale staje się lepszy wraz z kolejnymi rozdziałami: intryguje, wciąga, zachęca do wyczekiwania, co się zaraz stanie. I najważniejsze: po seansie była możliwość, że będę wokół widzieć rzeczy, których tam nie ma, wracając ciemnymi ulicami do hotelu.

Te niepokojące elementy są wprowadzane stopniowo i bardzo, bardzo efektywnie. Wręcz wymagane są właściwe warunki do oglądania, bo to będą niewyraźne odbicia w oknach oraz ledwo dostrzegalne osoby w tle na czarno-białej fotografii – ale jaką to robotę robi, jak widz chce się im przyglądać! Wszystko nadnaturalne jest tutaj tak potraktowane: pochylamy się do przodu, żeby lepiej widzieć, aż tu NAGLE! Widzimy więcej, niż byśmy chcieli.

Do tego często deszcze, lasy, mroki nocy. Klimat został zbudowany świetnie, ale poza tym muszę zaznaczyć: fabularne elementy oraz rysy postaci są bliższe takiemu Scooby Doo niż poważnemu horrori dla dorosłych. Podczas oglądania nie przeszkadzało mi to, dopiero po seansie zacząłem to dostrzegać. W niczym mi to nie będzie przeszkadzać, jeśli nadarzy się okazja do kolejnego seansu.

I dodam jeszcze: to jest najlepszy koreański supernatural horror jaki oglądałem od czasu „Lamentu” (2016).

Nieumarli ("Håndtering av udøde")

piątek, 9 sierpnia

Najmniej realistyczny obraz ożywionych trupów, jaki widziałem. Jak spotkacie reżysera, to za scenę z królikiem* skopcie mu dupę ode mnie.

Problem w tym, że film miał być realistyczny, czyli, hehe, wolniejszy od schnącej farby, na którą cały czas ktoś sika. Od pierwszych ujęć film mówi nam, że jest kręcony przez kogoś, kto ma pierwszy raz w życiu kamerę w ręku i jest zachwycony wszystkim, co jest w stanie zarejestrować. Wszystko jest wolne, każdy mówi wolno, między oddechami aktorów można wyjść do łazienki i jeszcze się zdąży, aby zobaczyć wydech. Twórcy po prostu myśleli, że budują w ten sposób medytacyjny klimat, namyślenie się na ekranie, tego typu rzeczy. Nie, kręcą wolny film pełen nierealistycznych zachowań, reakcji, słów, wszystkiego. Jak chcecie zobaczyć realistyczną wersję osoby, która widzi bliską osobę wracającą do życia, to zobaczcie „Pozostawionych” i scenę, gdzie Nora myślała, że jej rodzina wróciła. To był przerażający widok. „Nieumarli” jako dzieło sztuki nie ma pulsu, emocji, życia. To miała być tortura dla każdej postaci i tym samym dla widza. Genialne.

Jak o tym myślę oglądając finał, to jest nie bywałem osiągnięciem, że film nie działa. To przecież ten sam poziom na samograj, co „Ostani brzeg”, gdzie każda z postaci dochodzi do wniosku, że nie umie żyć w takiej sytuacji. Ten film zawiera emerytkę, która popełnia samobójstwo! To powinno poruszać! To powinno robić wrażenie! A ludzie zasypiają i pewnie nikomu przez myśl nie przejdzie „Ostatni brzeg”, chociaż „Nieumarli” też się kończą na łódce pośrodku bezkresnej wody. Jak żyć w takim świecie? Proste, nie włączać tego filmu.

*ja wiem, że pewnie królik przeżył, ale kurwa, coś jest nie tak z tą sceną. Trwała za długo, jakby aktorka nie miała wystarczająco siły, aby go zabić i trzeba jej było drugich rąk. Po drugie było absurdalnie łatwo uratować zwierzę, wystarczyło podważyć kciuki zamiast czekać tyle w milczeniu. Po trzecie – zwierzę miało co najmniej traumę, bo w pewnym momencie sceny na pewno było żywe. Tak czy siak twórcy trzeba skopać dupę, żeby więcej takich scen nie kręcił.

Szok ("Schock")

piątek, 9 sierpnia

Sekator, samochody, Niemcy i Włosi. Rozkręca się i robi dobre wrażenie jako całość.

Film nie robi pierwszego wrażenia. Szczególnie, jeśli byliście zachęcani porównywaniem do „Drive” oraz spodziewaliście się milczącego Ryana Goslinga. Bohater „Szoku” nie jest tak charyzmatyczny, mniej działa, nie będzie też scen pościgów ani innych takich. Gdy stanie się przypadkowym świadkiem strzelaniny, to się ukryje i po wszystkim pomoże zaopatrzyć rannych. Jego motywacje nie są jasne – może dobre serce, a może tylko zarobek. Większość widzów skłoni się do tego pierwszego, gdy zobaczą lekarza w stanie zawieszenia, który nadal chce pomagać. I zostanie za to ukarany. Przy okazji widzowie znający trochę medycyny będą kręcić nosem, bo dostrzegą liczne ubytki – jak choćby przypisanie antybiotyku bez zapytania nawet, czy ta jest na coś uczulona. Dość powiedzieć, że będzie mieć to konsekwencje fabularne i właśnie dokłada się do tego pierwszego złego wrażenia.

Muszę jednak przyznać – ten film zyskuje z upływającym czasem. Bohater nie zaczyna będąc Rayam Donovanem, ale w niego ewoluuje. W pewnym momencie filmu widać po nim, że się zmienił, ale nadal jest w nim echo tamtej osoby, z jaką zaczynaliśmy ten seans. Film zaczyna jako obraz suchy, ale staje się bardziej krwawy i mięsisty w trakcie. Fabuła dotrze do miejsca, gdzie wątki – nawet jeśli w naciągany sposób – połączą się, zaczną oddziaływać na siebie, a bohater dostanie karę za dobre chęci. Z tym widz naprawdę może się utożsamić, czuć jego sytuację, desperację. Ten film naprawdę potrafi angażować.

Niestety większość filmu nie bardzo ma związek z najważniejszymi motywami tej historii, czyli odkupieniem oraz potrzebą powrotu do zawodu lekarza. Możliwe, że jeśli jesteście po seansie, to dopiero teraz sobie przypomnieliście o przynajmniej jednym z tych rzeczy. Czy to wada? Trochę tak, ale z drugiej strony jest tutaj pole dla kontynuacji w ten sposób. A skoro ten tytuł i tak jest porównywany do kina Refna, to czemu „Szok” nie mógłby zostać drugą trylogią „Pushera”? Tak, to byłoby możliwe. Chciałbym to zobaczyć.

Spermageddon

piątek, 9 sierpnia

Dobra, miejscy to za sobą. Tematyką filmu jest R-U-C-H-A-N-I-E. Nie kopulacja, stosunek płciowy lub cokolwiek innego, nie: R U C H A N I E, tylko i wyłącznie. Są tutaj dwa światy, jeden wewnątrz nastolatka jadącego na obóz i dokonujący inicjacji seksualnej, czyli świat jego spermy, gdzie plemniki trenują do spełnienia swojej misji. I jest też świat zewnętrzny, gdzie nastolatkowie właśnie, no, ten tegos. Chodzi o ruchanie. Innymi słowy to trochę takie „Inside Out”, tylko lepsze, bo ma większy szacunek dla człowieka i nawet nie sugeruje, że ten nie ma wpływu na swoje życie, że wszystkim sterują jego emocje czy coś. Takie bzdury są dla dzieci wg Pixara, żeby im prało mózgi.

„Spermageddon” dla dzieci nie jest, ale nie znaczy, że jest dla dorosłych. Raczej każdy będzie odrzucony przez oprawę graficzną, przypominającą produkcje dla najmłodszych szkrabów, pokroju takiej „Super Drużyny”. Tylko no, tutaj bohaterowie mają krągłości. I ejakulują. Sam sposób animacji nie jest aż tak drewniany i niskobudżetowy, ale nie jest też specjalnie kreatywny – podobnie jak kreacja świata wewnątrz moszny. W ten lepiej się nie wgłębiać, służy tylko historii i nie powinniśmy chyba (wg twórców) oczekiwać czegokolwiek więcej. Ani zadawać pytań… Bo skoro wszystkie plemniki pchają się na pierwszy wytrysk, to co leci pięć minut później? Marudni? Ktoś ich zmusza? Jak odróżniają wytrysk na potrzeby prokreacji, a na potrzeby pozostałe? Nie ma w tym filmie nic zabawniejszego, niż wyobrażenie tego osiłka Alfa, który zbudował nawet zbroję i broń, żeby jako jedyny dotrzeć do jajeczka – tylko po to, aby wyruszyć w podróż podczas standardowej masturbacji, pierwszej z pięciu tego dnia.

Piosenki. Są tutaj trzy i są jak najbardziej przyjemne dla ucha, podobnie jak cała oprawa dźwiękowa. Oryginalne głosy sprawdzają się, a polskie tłumaczenie pełne gier słownych (Wyjście ejakulacyjne, zamiast ewakuacyjnego) pewnie odrzuci ludzi, którzy mają po dziurki w nosie „pun games”, ale widownia na Octopusie śmiała się chyba bardziej niż z samego filmu.

A ten jest zabawny. Gdy bohaterowie zaczną R U C H A N I E pod drzewem, to przygotujcie się… Tylko tyle powiem. Przygotujcie się.

I o ile tak się śmieję z tego R U C H A N I A, to jednak najsilniejsza strona tego filmu w mojej opinii polega właśnie na pokazaniu stosunku dwóch osób, które robią to pierwszy raz. Cała niezręczność, dziwności, podniecenie pasja, pożądanie – to wszystko jest na ekranie. Zakładanie prezerwatywy, rozbieranie się i fakt, że obie strony chcą tego równie mocno. I czerpią z tego przyjemność. I mają za sobą lata oglądania porno. I myślą, że trzeba gadać jak na pornosach. „Wyrucham cię tak, że…” i tutaj zaczynają improwizować, gadać  głupoty, orientować się na jakich idiotów wychodzą, śmieją się z tego… I przechodzą do seksu. Siła tego filmu polega właśnie na tym, że potrzeba seksu jest tutaj sportretowana jako coś normalnego. Zdrowego. Przyjemnego. Możliwe, że to pierwszy raz, jak kino coś takiego zrobiło. W telewizji jeszcze „Różowe lata 70” podjęły ten temat zadziwiająco dojrzale. Więcej nie przychodzi mi do głowy.

A ten film, pomijając aspekt ze środka filmu i ogólnie dobrą zabawę ze względu na humor… Jest trochę o niczym jako całość. Zaliczyli, zaciążyli, zrobili aborcję, film się skończył dużą piosenką o tym, że aborcja też jest ok. Cóż, w ten tytuł była zaangażowany Tommy Wirkola i jego kino tak wygląda: dobrze się zaczyna, a potem robi się obojętne i po prostu się kończy.

Anzu. Kot-duch ("Bakeneko anzu-chan")

piątek, 9 sierpnia

Przyjemny kuzyn „Totoro”. Zbiór miłych i zabawnych momentów.

Na początku widziałem tutaj animowany „Aftersun”: ojciec z ręką w gipsie jedzie gdzieś z córką. Zostawia ją jednak tam, aby uciec i spłacić lichwiarza. Na miejscu córka poznaje tytułowego ducha, który staje się jej ochroniarzem – również przed innymi duchami.

Kwestie folkloru trzeba tutaj wziąć na słowo i nie bardzo zgłębiać logikę niektórych wydarzeń – np. to, że jedne duchy można widzieć, a inne nie. Tak po prostu jest. Jako widzowie dostajemy sporo miłych momentów, które pewnie większość będzie chciała zobaczyć ponownie – czy jako całość? Tego nie jestem pewien.

Film zawiera poważniejszy wątek, ale wydaje się on dodany na koniec, bez faktycznej integracji go z resztą obrazu. Nie czułem, żeby bohaterka miała taką potrzebę przez cały film, żeby na koniec była zdolna do poświęceń, że o tym w ogóle jest cały film. To przede wszystkim film o zabawnym kocie, nie psujmy tego.

E.T.

sobota, 10 sierpnia

Powtórka, bez zmian. Nadal zachwyca. Trzy ekrany, leżaki i szczekanie psów nie miały wpływu na ocenę. Oklaski podczas lotu rowerem przed policją tak.

Mogę kiedyś dać ten film na listę moich arcydzieł, naprawdę – ale najpierw chcę powtórzyć kilka innych Spielbergów. Naprawdę nie wiem, czy „E.T.” jest najlepszy w takim wypadku.

SONDA – Spotkanie z współtwórcą programu Markiem Siudymem

sobota, 10 sierpnia

Na samym spotkaniu nie byłem, zaliczyłem tylko wprowadzenie, a potem pokazali fragmenty tytułowego programu popularnonaukowego nadawanego od 1977 do 1989 roku. Nigdy nie widziałem go samemu na oczy, ale ich poczucie humoru oraz wiedza miały w sobie to, co pozwoliłoby oglądać to nawet dziś. Pomijając jedynie postęp technologiczny i fakt, że pewnie większość osób mających komputer w 2005 roku wie więcej o CD od prowadzących.

Seans dał mi nostalgię do czasów, kiedy coś było dla wszystkich, jak telewizja. Dziś wszystko się specjalizuje na malutkie światy i trzeba mieć wiedzę, żeby w nie wejść, więc nie ma tak, że każdy coś wie o wszystkim. Takie refleksje.

Zjadacz ptaków ("Birdeater")

sobota, 10 sierpnia

Jeden z filmów roku. Jak to było zrobione, jak to było zagrane! To trzeba zobaczyć na własne oczy.

Otwierająca sekwencja jest tak zrobiona, że szybko zacząłem mieć mini atak „anxiety”: niby nic na to nie wskazywało, ale coś było nie tak w tym, co oglądałem. I zacząłem być niespokojny wewnątrz na myśl o tym, jaka może być prawda, co film przede mną ukrywa. Nie jest to wyrażone w dialogach ani aktorach, jedynie… Obrazie. W tym, jak jest mi on podawany. Kilka minut filmu, a ja już mam teorie w głowie i nie wiem, gdzie to zmierza. Żadna z nich nie okazała się właściwa.

Poziom montażu, muzyki, zgrania tego drugiego z rytmem tego, co widzimy – każdy detal był tutaj na swoim miejscu. Trudno mrugać podczas seansu, zresztą nawet niektórzy aktorzy nie mrugają, gdy są na długim ujęciu, w którym następuje powolny, intensywny i bezlitosny zoom na ich twarz. To jest ten poziom aktorstwa, gdzie człowiek zapomina, że widzi fikcję. Nie, ja widziałem prawdziwych ludzi mających problemy i czekałem na to, jak je rozwiążą, jakbym pierwszy raz oglądał cokolwiek w swoim życiu.

Śmiałem się, ale był to śmiech towarzyszący niewielkiej ilości śmiechów na sali. Było słychać, że wiele osób nie czai, czemu ja i pozostałe anomalie dobrze się bawimy, co nas tak bawi. Jeśli o mnie chodzi: Birdeater ma w sobie wszystko, co uwielbiam w kinie. Grupę bohaterów, którzy będą mieli ze sobą niewiarygodny pojedynek na słowa. Czarny, abstrakcyjny humor. Zagadkę, która sprawia, że człowiek może obejrzeć film jeszcze raz. Prawdopodobnie na różnych etapach życia wielu widzów inaczej będzie odbierać tę produkcję. Ludzki pierwiastek, który pozwala odbiorcy poszukiwać samemu moralnego punktu filmu. Właściwie finał dopiero uświadamia, że ktoś tu jest antagonistą. Może nawet więcej niż jedna osoba. Do tego wydarzenia mające miejsce w ciągu jednej nocy. Nocy, którą każdy zapamięta.

To naprawdę trzeba zobaczyć samemu. Obejrzeć samemu. To, co sprawia, że ten film jest filmem, jest tutaj tak genialnie zrobione, że naprawdę nie ma co wierzyć w słowa, którymi ktokolwiek próbował oddać ten film. To trzeba zobaczyć na własne oczy.

Psycho Beach Party

sobota, 10 sierpnia

Głupiutki film. Śmiałem się razem z nim, przednia zabawa.

Bogata obsada, która zaskakuje nazwiskami wypełnia tę opowieść o kobiecie, która nie jest zainteresowana chłopcami – woli zostać surferem. Wszystko to w klimacie kin samochodowych, fali morderstw, nawiedzonego domu, Bulwaru Zachodzącego Słońca oraz kina Peterea Greenawaya, Hitchcocka i… Cholera, dużo tutaj znajdziecie. Przede wszystkim samoświadomą zabawę z głupiutką intrygą, postaciami czy dramaturgią, pełną humoru słownego, wizualnego, zaskakującego. Kino, które bawi przesadą, absurdem, przekolorowaniem wszystkiego. 

A pod spodem jest… Cóż, do pewnego stopnia bycie Drag jako droga do bycia mordercą i nawet się o tym nie wie. Potem bycie Drag to efekt bycia skrzywdzonym przez rodziców. Potem bycie Drag to bycie zagubionym, co otoczenie nieświadomie wykorzystuje? A na końcu bycie Drag to czysta zabawa i nieszkodliwe wygłupy. Chyba o tym jest ten film pod spodem. Nie trzeba na to jednak zwracać uwagi, można się po prostu dobrze bawić z kolorytu tej mozaiki. Alkohol w sumie wskazany.

PS. Seans był poprzedzony występem Drag oraz prelekcją wyjaśniającą okoliczności powstania filmu oraz metafory wielu twarzy, które motyw Drag wyzwala.

Ostatnia wypożyczalnia ("The Last Video Store")

sobota, 10 sierpnia

Skierowany zarówno do osób, które chodziły do wypożyczalni VHS, jak i tych, które nigdy nie słyszały o tym miejscu. I są pełni pyskatej pogardy dla klasyki złego kina. Na tym polega największy problem filmu.

Młoda kobieta przychodzi oddać kasety po ojcu, który był ostatnim klientem ostatniej wypożyczalni VHS. Właściciel zaczyna gadać o przeszłości, ona pokazuje przeklętą kasetę, on ją zaczyna oglądać, z telewizora wychodzą postaci ze złych filmów i teraz zagrażają życiu bohaterów.

Zamiast więc przygód dwóch ludzi, którzy by się równie jarali tym, co się dzieje, mamy jednego, który się jara, a drugi jest pełny szczeniackiej pogardy i czepia się detali. Cały czas trzeba jej tłumaczyć, co się dzieje, co przecież i tak jest bezcelowe. Nowej widowni ten film nie znajdzie, będą się tutaj śmiać tylko ludzie znający osobiście tamte czasy.

A nie znajdzie, bo film nie ma pomysłu na całą strukturę. W zasadzie powtarza się i nie ma nawet powodu, aby trwać dalej. Jest krótki, ale mógłby być o połowę krótszy. Nic na koniec nie zostaje osiągnięte, zmienione czy coś, po prostu usłyszeliśmy kilka razy ten jeden śmieszny żart, który był na początku. To niezła, jednorazowa zabawa dla bardzo wąskiego grona odbiorców.

Film, który zakłada, że era wypożyczalni miała tylko jeden odcień. I że przypominanie o przewijaniu taśmy jest zabawne.

Octopus Shorts – Blok 1: Laboratorium

niedziela, 11 sierpnia

  • The Stamp
  • O/S 
  • Like Apples
  • Kino Kopf
  • Fu
  • Cake
  • To Bird or Not To Bird
  • The Boogey & The Witch
  • Hairytale
  • Furl
  • 1996-1997 (Memories of Lietuva)

    Po drugim shorcie jedna osoba na widowni wzdechnęła „Ja pierdolę” akurat w momencie, gdy zapadła cisza i zgasł ekran na znak przerwy. Wszyscy się pośmiali, bo, do cholery, oglądaliśmy migające światełka przez parę minut. I najwyraźniej dopiero po całym bloku zorientowali się, że to mogło się źle skończyć. Z tego co wiem, to żadnych ostrzeżeń nie było.

    Na plus pierwszy short („Cake”), który jest dziwaczny, ale w pozytywny sposób, bo jest polski i prezentuje pozytywną wersję odwiedzin ze strony kosmitów. Cała reszta zlała się i nawet nie wiedziałem, ile shortów zobaczyłem. Powyższy zbiór trwał godzinę, co jest samo w sobie kiepskim pomysłem. Bloki krótkich metraży z własnego doświadczenia idealnie się sprawdzają, gdy jest tam po pięć tytułów. I trwają łącznie te półtorej godziny. Tak czy siak było tutaj dużo impresji, teledysków i… cokolwiek to było.

Grand Theft Auto

niedziela, 11 sierpnia

Film, który umie się zacząć – dosłownie jedna, krótka scena: ona z bogatej rodziny chce wyjść za zwykłego chłopaka, ojciec się nie zgadza i zabiera córce auto. Młoda kradnie samochód i ruszają do Las Vegas, żeby wziąć ślub – i zaczyna się pogoń: rodzice, potencjalny narzeczony, jego matka, policja oraz masa przypadkowych ludzi zachęconych wieścią o nagrodzie pieniężnej za schwytanie młodej pary. Brzmi jak „Wyścig szczurów”? Prawidłowe skojarzenie.

Całość wygląda o krok od amatorskich nagrań robionych w lesie kamerą pożyczoną od ojca – czołówka robi wrażenie jakiegoś serialu telewizyjnego z tamtego okresu, o którym nikt nie pamięta. Reżyseria mogłaby być dużo lepsza, brakuje tutaj chociażby jakiejkolwiek spójności. Każde ujęcie jest oddzielnie nagrane i ani razu nie ma tak, że jakikolwiek kadr zawiera zapowiedź następnego ruchu w następnym ujęciu. Coś się dzieje w jednym ujęciu, coś się dzieje w następnym i tak to leci. Bohaterowie ledwo uciekają przed jednym zagrożeniem, a zaraz pojawia się kolejne – i czułem wtedy, jak bardziej intensywny byłby ten film, gdyby takie rzeczy pojawiały się w jednym kadrze. Wymagałoby to jednak o wiele większego planowania i przemyślenia, nie mówiąc o budżecie. To nie tylko debiut, ale i produkcja Rogera Cormana. Jedna rzecz naraz w kadrze sprawiała, że jest mniejsze ryzyko błędu, a film i tak nie narzeka na brak akcji – ale tylko i wyłącznie ze względu na ilość wydarzeń, postaci, wątków, nie ze względu na realizację.

To powiedziawszy: bawiłem się świetnie. Przez cały czas. Ten tytuł ani razu nie traci tempa, nie łapie zadyszki, nie ma pomysłu na ciąg dalszy. Trwa bardzo krótko i ma świadomość, że akcja musi się rozwijać, musi mieć finał, dlatego największe kraksy widzimy w finale. Wszystko oczywiście naprawdę było zrobione i wysadzone, robiąc wrażenie i dzisiaj bez żadnego problemu. Ludzie ryzykowali życiem, aby zrobić ten film. Sporo postaci też coś osiąga w trakcie filmu, jest więc uczucie satysfakcji, zamiast tylko dobrnięcia do końca.

Czy chodzi tylko o rozwalanie drogich samochodów i granie na nosie ludziom zbyt bogatym, aby było im żal takich aut? Cóż, wątpię. To przede wszystkim historia dwóch młodych osób, które cały czas wyznają sobie miłość i wspierają się w tym szalonym wyzwaniu, które nagle na nich spadło. Destrukcja swoją drogą, ale miłość też jest w tej opowieści. Dobrze, że o tym pamiętano.

Trancers (1984)

niedziela, 11 sierpnia

Film, po którym widać braki warsztatowe u twórców, ale wystarczająco fajny, żeby chciało się włączyć kolejną część.

Policjant zostaje wysłany w przeszłość, aby zapobiec dokonaniu zmian w jego teraźniejszości. Neo-noir w wersji biednej łączy się z ejtisami, kryminałem, poważnymi minami oraz głupkowatymi założeniami fabularnymi. I mimo wszystko to się da oglądać, można kupić tych bohaterów, a fabuła jest wystarczająco angażująca. Niemniej, to bardziej coś, co człowiek obejrzy przez przypadek w telewizji, niż ktoś mu poleci i celowo znajdzie.