Federico Fellini

Federico Fellini

20/02/2019 Blog 1

Dzięki niemu istnieje słowo "paparazzi" (od postaci ze "Słodkiego życia" nazywającej się Paparazzo). Lubił pracę Kena Russella, czym nie jestem zaskoczony. Oto Federico Fellini i przegląd jego twórczości.

I’m just a storyteller, and the cinema happens to be my medium. I like it because it recreates life in movement, enlarges it, enhances it, distills it. For me, it’s far closer to the miraculous creation of life than, say, a painting or music or even literature. It’s not just an art form; it’s actually a new form of life, with its own rhythms, cadences, perspectives and transparencies. It’s my way of telling a story.” – Federico Fellini

Fellini miał powiedzieć, że nie odróżnia filmów, które zrobił. Dla niego to cały czas jeden i ten sam obraz – i muszę napisać, że wracając do jego filmów na parę dni, całkowicie go rozumiem. Kino Felliniego wydaje się zawsze czymś wyjątkowym, premiera jest prawdziwym wydarzeniem. Idziesz i przeżywasz to, jesteś wewnątrz tego doświadczenia, czujesz je. Mam wrażenie, że to zawsze był cel reżysera – zrobić z każdej sceny imprezę. Żeby każda była duża, biegali w niej i krzyczeli, coś świętowali, celebrowali. Sceny nie wydają się kręcone w studio lub na miejscu, kamera raczej zachowuje się jakby była na weselu, łapała momenty albo czekała na jakiś. Nie ma tutaj zachowanego tempa, nie ma budowania napięcia do punktu kulminacyjnego wieńczącego cały film. Zamiast tego jest ostatnia scena i film pod względem emocjonalnym wydaje się urwany, chociaż samo zakończenie obiektywnie rzecz biorąc, najczęściej jest więcej niż dobre.

Cenię obrazy Felliniego i to, ile energii wprowadził do kina, szczerości. Przede wszystkim to drugie. Jego kino potrafi męczyć i sam mogę mieć problemy z odróżnieniem jednego od drugiego, ale jako całość? Cieszę się, że jego twórczość mogła zaistnieć.

Wałkonie (1953)

5/5

Opowieść o powojennych Włoszech. Małe miasteczko, gdzie żyje kilku mężczyzn. Przyjaciół – od zawsze, na zawsze. Można ich opisać jako ludzi w wieku nastoletnio-dorosłym. Zawieszenie gdzieś pośrodku, część z nich nadal nawet żyje z rodzicami i mają przed sobą swoją pierwszą pracę. Spędzają życie na włóczeniu się po nocy, szukaniu sensu życia i usilnych obiecywali sobie, że wkrótce stąd wyjadą – rozpoczną prawdziwe życie w Milanie i innych dużych miastach. Zamiast tego zapładniają przypadkowo dziewczyny, z którymi muszą się teraz żenić, oraz romansują niezobowiązująco.

Seans przypomina spacer po tym mieście i zatrzymywanie się, by zobaczyć, co się tu kiedyś działo. Przypomnieć sobie te czasy. Motywy autobiograficzne są dosyć pewne, i można się domyślić, któremu bohaterowi Fellini dał najwięcej od samego siebie. To w końcu jeden z pierwszych filmów legendarnego reżysera, w tamtym czasie dopiero przekroczył 30’tkę. Widać tu wyraźnie włoską duszę, ponieważ film jest bardzo żywiołowy, głośny – ale nie do przesady – ruchliwy i nawet barwny. Mimo czarno-białej taśmy.

Ten film to melodia. Rzewna, nostalgiczna, czuła. Czuć tutaj łezkę wspomnień jak i delikatny uśmiech wywołany tą samą sceną z przeszłości. Brak tutaj rozgrzeszenia, oceny, bata lub posypywania głowy popiołem. Było, jak było. Nic tego nie zmieni. Podjąłem decyzję. Wałkonie to pożegnanie, do którego nie doszło w rzeczywistości.

Federico Fellini

Obecnie Federico Fellini znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #9

Top

1. Słodkie życie
2. Wałkonie
3. Osiem i pół
4. Noce Cabirii
5. Rzym
6. Niebieski ptak
7. La strada
8. Ginger i Fred
9. A statek płynie dalej
10. Le tentatazioni del Dottor Antonio (segment z Boccaccio ’70)
11. Amarcord
12. Giulietta i duchy
13. Miasto kobiet
14. Toby Dammit (segment z „Historie niesamowite”)
15. Próba orkiestry
16. Fellini – Satyricon
17. Biały szejk

Ważne daty

1920 – Federico przychodzi na świat w Rimini, we Włoszech. Będzie mieć dwoje rodzeństwa. Teraz jest tam muzeum i lotnisko (parę kilometrów obok) imienia Felliniego. Ojciec piekł makaron w fabryce, mama pochodziła z rodziny kupców. Ich rodzice sprzeciwiali się małżeństwu

1926 – ogląda pierwszy film: Maciste w piekle. I to daje mu pomysła, aby zostać reżyserem

1943 – małżeństwo z Giuliettą Masiną (do jego śmierci), bez potomków (jedno poronienie, drugie przeżyło zaledwie miesiąc i zmarło na zapalenie mózgu)

1950 – debiut fabularny

1956 – śmierć taty

1984 – śmierć mamy

1991 – śmierć brata

1993 – śmierć Federico (zawał serca) razem z Riverem Phoenixem, jeden dzień po 50 rocznicy ślubu

1994 – śmierć Masiny (nowotwór płuc). Poprosiła, by na pogrzebie zagrać La Stradę Nino Roty.

2002 – śmierć siostry

2003 – zespół death-metalowy Gojira nagrywa soundtrack do Maciste w piekle.

La Strada (1954)

5/5

To jeden z tych filmów, w których właśnie brak akcji jest tą akcją. Zampano to gbur, który nie troszczy się o podopieczną. Gelsomina to żywy piesio, rzadko nawet wygląda jak człowiek, częściej ma wyraz twarzy jakby chciała nią pomerdać, bo nie ma ogona, którym mogłaby to zrobić. Ich relacja nie jest znamienna dla dorosłych ludzi, bardziej dla małej córki chcącej uwagi od swojego ojca. Takie przynajmniej miałem skojarzenie. Wiadomo, że relacja takich ludzi nie może tak się rozwijać w nieskończoność. Pytanie tylko, ile można wytrzymać w kochaniu kogoś takiego, zanim się poddasz? – nie jest to akurat moje zdanie, ale dobrze wszystko podsumowuje.

Noce Cabirii ("Le notti di Cabiria", 1957)

5/5

Poszukiwanie szczęścia w świecie, w którym szczęście nie jest szczęściem. Mocno niedzisiejszy film, ale chcę w niego wierzyć.

Noce Cabirii z całą pewnością zasługują na wyróżnienie w kategorii otwarcia, ponieważ cały motyw przewodni filmu został przedstawiony w jednej scenie, niemal na jednym ujęciu. Nie trzeba nawet znać języka, tutaj liczy się tylko język filmu. Oto kobieta tańczy i radośnie kica po łące w towarzystwie mężczyzny – celebracja życia i radości z bycia żywym, bo ma ono wartość! Spędzasz je z osobą, którą kochasz! Historia ta nie ma jednak szczęśliwego zakończenia – chłop kradnie kobiecie torebkę, właścicielkę wrzuca do rzeki i ucieka.

Kobieta nazywa się Cabiria i nie umie pływać, prawie tonie na samym początku. Po incydencie wraca do swojego domu i kontynuuje poszukiwanie mężczyzny, poszukiwanie szczęścia.

Noce Cabirii dzisiaj jawią się jako kino niemal prymitywne – szczególnie w swojej konstrukcji. Bohaterka to idiotka, nikt nie przechodzi tutaj żadnej przemiany, łatwo też się dopatrzyć postaw zwyczajnie niewłaściwych – jedną z nich jest chociażby akceptowanie kobiet jako istot niezdolnych do panowania nad sobą albo do racjonalnego zachowania. Jak którąś kochasz, to musisz akceptować, że czasami jej odwali. Kobieta to po prostu twór słabszy i mniej ludzki zdaje się ten film mówić – zapewne nieświadomie. Wszyscy Włosi w tej historii zachowują się jak Polacy, widzący rybę na promocji, tylko oni zachowują się tak cały czas, w każdej sytuacji. Krzyczą, traktują innych z wyższością, mogliby używać słowa „spierdalaj” jako przecinków. Straszny kraj.

Cabiria z całą pewnością nie jest dobrym człowiekiem. Dosyć szybko staje się jasne, że chce zdobyć mężczyznę po to, aby móc się nim chwalić przed koleżankami – jego majątkiem, bogactwem, dokonaniami. To jest dla niej wartością, to daje jej szczęście, nie miłość sama w sobie. Tak to po prostu w tym kraju wygląda. Ciekawie zaczyna się dopiero później, kiedy film odsłania swoją inną stronę. Wtedy Noce Cabirii stają się opowieścią bardzo humanitarną, w której nie ma ludzi złych. W tym świecie każdy ma raczej wszystkiego po trochu, ale liczy się, że u każdego jest ta dobra strona. I ona jest widoczna, inni mogą ją dostrzec i po nią sięgnąć. Dla mnie o tym jest ten film – o tym, żeby nie pozwalać się kształtować otoczeniu wokół i pozwalać narzucać sobie reguł, według których grają inni. To, że dla innych kobiet wartością jest chwalenie się mężem, nie musi oznaczać, że dla ciebie też tak. Znajdź swoją drogę, a i szczęście cię znajdzie.

Odnoszę wrażenie, że odbiór filmu zależy od tego, jakim typem człowieka jest widz. Mówię tu np. o postrzeganiu szklanki w połowie pustej lub w połowie pełnej. Noce Cabirii są skierowane do tych drugich, to oni widząc finałowe spojrzenie w kamerę, będą mogli potem oznajmić, że jest to jedno z najpiękniejszych momentów w historii kina (wśród których jest zresztą wymieniany). Ja nie widziałem specjalnej różnicy pomiędzy tym momentem i podobnymi, które wydarzyły się wcześniej. Dlaczego ten finałowy jest tak specjalny? Ten film to „pesymistyczna pętla stojąca w miejscu”, zdaje się dla mnie mówić reżyser w końcówce. Bohaterka bezmyślnie popełnia te same błędy, by na koniec jedynie się z tym pogodzić. I jak na ironię, ostatecznie próbuję się dopatrzyć tu więcej nadziei i dobrej woli, niż twórcy chyba zamierzali, ale niech tak będzie. Chcę wysoko oceniać ten film i zakładać, że dla bohaterki jest jeszcze nadzieja zamiast stagnacji.

Pytanie w takim razie jest takie: jaka dla mnie jest ta szklanka? W połowie pusta, pełna, kwadratowa? Chyba raczej: lej, nie pierdol…

Słodkie życie ("La dolce vita", 1960)

5/5

Kobiety, nocne życie i parę nic nieznaczących dni z życia postaci pobocznej, która chciałaby w końcu zostać protagonistą. Tylko w tym mieście bycie protagonistą jest takie proste, a pogoń za tym odbiera smak życia. Żeby tylko!…

Może najlepsze w tej opowieści – a na pewno bardzo istotne – jest to, czego ona NIE robi. Nie męczy, nie denerwuje, nie jest obojętna. A mogłaby być. To w końcu trzygodzinny seans pozbawiony fabuły, w którym przebywamy głównie z głupimi ludźmi oddającymi się próżnym uciechom życiowym, a morał tej przygody jest taki, że nie warto być takim człowiekiem. Były filmy robiące to, osiągając przy tym efekt zgoła inny – dostrzegasz morał po trzech minutach, a resztę seansu spędzasz na odganianiu się od pretensjonalności reżysera, który z wyższością głosi, że takie życie, jakie prowadzą bohaterowie filmu, nie jest właściwą drogą. Fellini nie idzie w tę stronę. Nie góruje nad nikim, nie potępia, zamiast tego przygląda się i sam bierze udział w tej przygodzie, szukając w niej uciech i przyjemności, razem z nami znajduje pustkę, by w ostatnich sekundach filmu przyłożyć widzom obuchem w łeb. I to nie morałem, przypowieścią lub nauką, ale goryczą, smutkiem, żalem. Bo oto widzimy na własne oczy, jak takie życie odbiera smak życia. Tylko kilka dni, a człowiek jest już zrezygnowany, nie ma siły wstać z kolan – dosłownie! – w okolicznościach, gdy tuż obok istnieje zupełnie inne życie. I szansa na szczęście. Wystarczy tylko… No właśnie, widz już sam sobie dopowiada, czego tutaj zabrakło. Sam mówi sobie morał.

Nawet nie czułem się brudny. Albo poirytowany. Przebywałem w świecie ludzi próżnych i marnych, ale nie męczyli oni swoich odbiorców wygłaszaniem głupot z wyższością na poważne tematy. Nie wzbijali się ponad innych, by głosić, że ich upadłość to konsekwencja ich życia, tylko naturalna kolej rzeczy dla wszystkich ludzi. To w końcu nie jest tak, że to oni marnują życie, to po prostu życie nie ma żadnej wartości – w ich oczach. Takie rzeczy są w innych filmach, Fellini za to ze spokojem idzie na kolejne spotkanie. Siedzi na podłodze, słucha, pije, żyje chwilą. Wsiada do samochodu o czwartej nad ranem ciekaw, do czego to go doprowadzi. W końcu samo w sobie takie życie nie jest złe. Wręcz przeciwnie, ono jest naprawdę piękne. A jednak czegoś w nim brakuje. Wydaje się, jakby miasto nocą należało tylko do nas, jakbyśmy mieli tylko my prawo być o tej porze, że z każdym, kogo spotkamy, łączy nas wyjątkowa więź… Chociaż może bardziej pragniemy, by ta więź istniała, niż ona faktycznie istnieje między każdym, kto spędza noc, aktywnie pijąc i wygłupiając się na ulicach Rzymu. Reżyser rozumie ludzi szukających tej więzi. Szukających na ślepo.

Najlepszy jest jednak bezsprzecznie brak definitywności. To tylko kilka dni, a gorzki finał wcale nie sygnalizuje straconej szansy, która wydarzy się raz w życiu, a poza tym koniec. Jeden błąd niczego w tej opowieści nie przekreśla, a upadek bohater nie jest przegraną. Jest tylko kryzysem, z którego wciąż możliwe jest wyjście. Zobaczył świat, który go zawiódł, widział go długo i nic poza nim – stracił wiarę, że coś poza nim istnieje, że już tylko czekanie na kolejny wieczór i kolejny zlot, będący kolejną szansą, że ktoś uratuje ich wieczór. Ale życie ma do zaoferowania o wiele więcej.

Przy tym wszystkim jeszcze film ma rozbudowaną krytykę społeczną oraz burzy mit wyższości elit Rzymu, ale ja mam to w dupie.

Osiem i pół ("8 1/2", 1963)

5/5

Choć cała produkcja została już przygotowana, brakuje pomysłu na film. Reżyser cierpi z powodu kryzysu twórczego. 8 1/2 to autoironiczna opowieść o trudach tworzenia w trakcie tworzenia. Główny bohater stara się stworzyć nowy film i go kręci, a dotychczasowy dorobek jest komentowany na bieżąco podczas seansu Osiem i pół. W efekcie powstał film o samym nieskończonym procesie tworzenia, zamiast o stworzeniu czegoś. Proces sam w sobie jest tu esencją i wyrazem siebie. I chodzi o to, by próbować. Wymagać od siebie, Nie spoczywać na laurach, jakkolwiek to nazwiecie. Fellini z pasją uchwycił w kadrze chaos myśli, poziomów, fikcji bez dna i początku. Coś przychodzi do głowy i nie wiesz, co z tym zrobić – trzymasz to z tyłu, szukasz zastosowania.

Barwne jest tu tło, akcenty personalne i osobiste wycieczki za własnymi skojarzeniami dodają koloru. Tutaj mam wrażenie, że ta część filmu straciła na ważności i nigdy nie była na tyle uniwersalna, by w ogóle umieszczać ją na taśmie. Choćby ta presja tłumu i opinie dziennikarzy oraz krytyków o Fellinim, z którymi tutaj polemizuje. Tu trzeba przeczytać książkę, by zrozumieć film. A tego nikt nie lubi.

Ta produkcja imponuje mi pod względem głębi świata, gry cieniem oraz tego, ile Felliniemu udało się w tym dziale zmieścić. Ma mój szacunek, ale nie ma mojej sympatii i koniec końców czuję, że wciąż czuję na sobie presję, by go lubić, ponieważ tak wypada, zamiast szczerze go doceniać. Do powtórki za kolejne…

Giulietta i duchy ("Juliet of the Spirits", 1965)

4/5

Fellini jeszcze raz kręci beke z elit, ich próżności, braku zdolności do zagospodarowania swoim czasem, naiwności… Tym razem na przykładzie tego, jak łatwo nimi manipulują jasnowidze i inni tacy. Ponownie też niewiele jest tu fabuły czy czegoś innego, co można określić „konkretnym”. Dopiero w 40 minucie ma miejsce coś tak absolutnie podstawowego, jak bohaterka szukająca pomocy wyznając swoje podejrzenia o zdradzie męża. Twórca nie jest tym po prostu zainteresowany, zamiast tego z wyrozumiałością i ciekawością jeszcze raz udaje się w podróż, dając szansę elitom na pokazanie tego, co ich fascynuje. Temat w ogóle mnie nie interesuje, postaci nie są rozwinięte i ich nie zapamiętam. Film wyróżniają tylko surrealistyczne sekwencje, tworzące całość niespodziewanie horrorem. Istnieją one w swoim własnym świecie i tak naprawdę nawet mógłbym je oglądać same w sobie, bez reszty filmu. Niepokojące, straszące, cudowne sceny.

Toby Dammit (segment filmu "Historie niesamowite", 1968)

3/5

Aktor popularny, rozchwytywany, próżny. W tej roli Terence Stamp przyszły generał Zod z Supermana. Produkcja, która trwa jakieś 40 minut i jest pamiętana za dekadencki styl późnego Felliniego oraz finał, gdy aktor pędzi w ferrari, a całość zmienia się w horror oparty o sceny wyścigu samochodowego. Unikalne, przyznaję. Jechać, jechać i nie ma drogi wyjścia… Robi wrażenie. W sumie największy problem tego filmu jest taki, że obejrzałem go zaraz po Giulietcie i duchach. Tam był większy odjazd.

Amarcord (1973)

4/5

Ponoć tytuł oznacza Pamiętam. Fellini pamięta Włochy przed faszyzmem. Pamięta, jak ten przyszedł. Pamięta, jak spadł śnieg. A przy tym zaprzecza, by było to kino autobiograficzne. To po prostu film o podróży przez życie.

To kino momentów. Wspólnej masturbacji w samochodzie, obiadu z rodziną, robotnika recytującego wiersz („moja rodzina od pokoleń buduje domy, a gdzie jest mój dom?„), specyficzni nauczyciele, wydarzenia podczas lekcji, święto nadchodzącej wiosny w mieście… A ja po latach pamiętałem tylko scenę gwałcenia chłopca dużym biustem. I w sumie nic dziwnego, to dziwny moment, jakby z horroru. Podniecona kobieta wydaje się opętana przez demona, a jest podniecona, bo ją chłopiec dał radę podnieść. Więc wyjęła pierś (w przybliżeniu 34 kilo) i wsadziła w okolice ust chłopca. A potem go wygoniła.

Z tym filmem jest trochę jak z Pejzażem we mgle, a przynajmniej osoby zachwycające się nim używają tych samych słów, których ja używam, by opisać moją miłość do Pejzażu... Zachwycają się pięknem momentów, pięknem scen, obrazów. Piszą, że to film o podróży przez życie. Ja za to mogę tylko napisać, że nie mogę tego tytułu polecić bardziej, niż wolałbym polecić całe kino Felliniego. On naprawdę kręcił ten sam film w kółko i oglądając w takim ciągu Amarcord jest w sumie tylko kolejnym jego obrazem. I ma swoje piękne sekwencje, to prawda. Szczególnie z mgłą, śniegiem, pawiem. A potem się kończy, a ja myślę, że zabrakło jakiegoś zakończenia. Prawda jest raczej taka, że nie było nawet początku. Film trwał, był wypełniony energią i ludzkimi detalami, a potem przeniósł swoje trwanie gdzie indziej.

Lubię jednak ten film bardziej. Oceny nie zmieniam, ale będę go cieplej wspominać. Może nawet kiedyś powtórzę, za parę lat.