Cień człowieka („The Browning Version”, 1951)

Poruszające to kino. Widzi dużo w człowieku i buduje swoją narrację wokół pozwolenia nam, żebyśmy też to zobaczyli – oraz aby on sam też tego doświadczył.
Są filmy składające hołd idei nauczania albo konkretnym – nawet jeśli fikcyjnym – osobom wykonującym zawód nauczyciela: że inspirują, że poświęcają się, że odciskają piętno na życiu uczniów. Jest to inspirujące i ujmujące, ponieważ w prawdziwym świecie spotyka się wyłącznie przeciwieństwo tego i takie historie służą za spełnienie marzeń – chwilowe przebywanie w świecie, gdzie takie osoby mogą istnieć i rozmyślanie o tym, co by było, gdybyśmy sami spotkali na swojej drodze kogoś takiego. The Browning Version jest sztuką z 1948 roku, która idzie całkowicie odwrotnie: prezentuje osobę pracującą w zawodzie nauczyciela, który kompletnie zawiódł uczniów i zabił w nich aspirację do nauki przedmiotu, który wykładał. Oto trwają ostatnie godziny pracy tego człowieka – musi odejść na emeryturę z powodu stanu zdrowia – i teraz właśnie uświadamia sobie to wszystko naraz. Wiedział, że nie jest lubiany, ale nie miał świadomości przyczyn tego. I to jest przepiękne.
Wszystko tak naprawdę zaczyna się od małego gestu – uczniowi jest żal profesora, który wszystkich dyskwalifikuje za detale i drobnostki, jest nieuprzejmy i używa wielu eleganckich słów, aby ostatecznie uzyskać efekt w postaci negatywnego samopoczucia u swoich wychowanków. Nie mówi im, że kretynami lub imbecylami, nie nazywa ich pracy gównem, nie stosuje kar cielesnych – ale mówi, że nie mają wartości. Ma ich posłuszeństwo, w klasie panuje dyscyplina, na uczelni wszyscy nie lubią tych lekcji, każdy grzecznie czeka na dzwonek oraz pozwolenie prowadzącego, aby opuścić salę – ale pod spodem jest tylko obojętność. Nie jest tak, że go nienawidzą, przedrzeźniają, szydzą, życzą mu nieszczęścia i ucieszą się, gdy nie pojawi się na lekcji, mając nadzieję, że coś mu się stało. Zamiast tego jedynie męczą się, przeczekają lekcję i idą dalej. Bohater – bo nauczyciel jest tutaj postacią wiodącą, nazywa się Andrew Crocker-Harris – nie wywiera żadnego wpływu na swoich opiekunów. Jest im obojętny.
Sztuka kończy się pół godziny wcześniej niż film, więc brakuje wszystkiego potem. Oglądając film ciężko jest to sobie wyobrazić, ale końcowa przemowa bohatera uderza naprawdę mocno w czuły punkt, wieńcząc ten obraz pełen człowieczeństwa o próbie dostrzeżenia kogoś więcej w człowieku, który robi wszystko, aby od tego odwieść. Jak on dostrzega w ciągu opowieści to samo człowieczeństwo, jak przypomina sobie o wielu rzeczach z przeszłości, jak rozumie swój wizerunek w głębi oczu ludzi wokół… I nie zachodzi żadna zmiana. Zły nauczyciel pozostaje złym nauczycielem, ale robi coś kompletnie innego. A scenarzysta daje mu do ręki… Coś więcej. Dzięki temu ma prawo zostawić widownię z nadzieją. Reżyser mądrze stawia na klamrę wizualną – bohater na końcu idzie w stronę szkoły w takim samym ujęciu, które zaczynało tę opowieść. Nowy początek. Szkoła to dobre miejsce do tego.
Scenariusz poza mądrą konstrukcją oraz samocenzurą wątków homoseksualnych – za które wtedy szło się do więzienia, a że scenarzysta i autor sztuki był gejem, to nawet nieświadomie tu i tam zawierał oczywiste detale – zawiera też masę dialogów i mini-monologów. Szczególnie do gustu trafiają wszystkie słowa z ust protagonisty posługującego się wyszukaną angielszczyzną, którą autor wyraźnie rozumie. Nie jest to język już zapomniany – współczesny widz zrozumie wszystko bez problemu – ale zdolny do wyrażenia wszystkiego w bardziej precyzyjny, poetycki, ludzki sposób. Michael Redgrave z lekkością zdaje się podołać zadaniu nadania naturalności tym ścianom tekstu oraz bez widocznych trudności skupia na sobie uwagę na długie minuty, których w ogóle nie czuć. Umie słuchać, umie mówić – i nie czuć sprzeczności w tym, że jednocześnie jest katastrofalnym nauczycielem. Reżyser stawia na prostotę oraz brak zbędnego ruchu, dzięki czemu aktorzy i dialog mają tyle miejsca, ile trzeba – najwyżej okazjonalnie niektóre ustawienia aktorów w kadrze zdają się być pozbawione naturalności (normalnie człowiek obszedłby jakiś przedmiot albo obrócił się, kiedy w filmie stoją gdzie stali, dbając o kompozycję kadru).
Poruszające to kino. Widzi dużo w człowieku i buduje swoją narrację wokół pozwolenia nam, żebyśmy też to zobaczyli – oraz aby on sam też tego doświadczył. Daje mu sposoby, aby być sobą, być kimś więcej, stać się kimś lepszym. To trzeba zobaczyć i przeżyć samodzielnie.
Najnowsze komentarze