Andrzej Munk
Andrzej Munk stworzył nie tylko jedne z moich ulubionych polskich filmów. Był również wśród pierwszych filmowców, którzy musieli sobie poradzić z ciężarem komunistycznej cenzury. Pokazał następnym, jak w takich warunkach tworzyć sztukę oraz tworzyć to, co chce się tworzyć. I potrzebował tylko dziesięciu lat, aby zapisać się na zawsze w historii kina. Oto przegląd jego twórczości.
1921 – Andrzej przychodzi na świat w Krakowie (Małopolskie) w rodzinie zasymilowanych Żydów. Inne źródła mówią, że urodził się rok wcześniej.
Obecnie Andrzej Munk znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #163.
1938 – Andrzej zaczyna uprawiać fotografię amatorską. Za parę lat zapewne pomoże mu to w podjęciu decyzji o tym, gdzie iść na studia.
1939 – Andrzej ma 18 lat i kończy gimnazjum matematyczno-przyrodnicze. Podczas 2 wojny światowej działa pod nazwiskiem Wnuk, pracując w Warszawie, w firmie budowlanej.
1944 – Andrzej, chwilowo znany jako „Mateusz”, bierze udział w Powstaniu Warszawskim. Broni Żoliborza, Niemcy biorą go w niewolę, Andrzej im ucieka. Wraca do Warszawy, dopiero gdy wojska Radzieckie zajęły stolicę.
1949 – Andrzej debiutuje – jako operator krótkiej etiudy Tryumf.
1951 – Andrzej ma 30 lat i kończy Szkołę Filmową w Łodzi po serii prób w innych uczelniach, w tym na Uniwersytecie Warszawskim. Do Filmówki zresztą zaciągnął się, aby uniknąć represji. Jego pierwszym projektem (wtedy jeszcze został przedstawiony jako A. Munk pod hasłem „realizacja”) było 12-minutowe kino fantasy pt:
"Kierunek nowa Huta"
Propaganda ukazująca cud gospodarczy. Setki ludzi buduje przyszłość narodu dzięki władzy, która wszystko dostarcza i zapewnia. Aż chce się tęsknić do okresu PRL i trudno połączyć ten ustrój z zamordyzmem czy w ogóle czymkolwiek negatywnym. Wpływ Munka jest minimalny, a różnice między tym i innymi propagandami niemal niezauważalne.
1952 – Andrzej wraca do kina fantasy w następnej produkcji krótkometrażowej:
"Ziemia chłopów"
Na podstawie książki z 1935 roku, przedstawiającej los mieszkańców wsi w Polsce przedwrześniowej (nie „międzywojennej”, jak się dzisiaj to nazywa). Wszystko po to, aby pokazać postęp, który przyszedł wraz z nowym ustrojem.
Nie znam za bardzo historii. Ponoć fakty są takie, że faktycznie było lepiej na wsi po 1945 roku niż za czasów II RP, ale nie znaczy to, że było faktycznie dobrze. Niemniej – chce się bliżej poznać temat. Wpływ Munka nadal jest śladowy – nie mogę mieć pewności, że odróżniłbym jego produkcję od innych, robionych taśmowo.
1953 – Andrzej łączy „zapotrzebowanie rynku” z pasją, składając hołd kolejom w krótkim metrażu:
"Kolejarskie słowo"
Propaganda może być… sensowna. Do pewnego stopnia to nic innego jak reklama: mówienie o dobrych stronach czegoś. Pomija się wtedy pełny obraz danego tematu, nie zgłębia się go za bardzo i milczy na temat każdej nieprzyjemności czy kłopotów, ale nie znaczy to, że się kłamie. Kolejarskie słowo mieści się właściwie w tych granicach „sensownej propagandy” – opowiada z pasją i zaangażowaniem o tym, ile pracy wymaga zwykły, codzienny dzień w transporcie kolejowym. Pokazuje ile wysiłku potrzeba, aby dojechać na czas – jaka do tego potrzebna jest organizacja, kontrola, improwizacja i adaptacja. Propaganda dodaje robienie tego wszystkiego z uśmiechem na ustach, ale jednak: pokazano pracę w kolei. Pokazano wypadek przy pracy – że się z nim tak szybko uporali, jakby to była Japonia po trzęsieniu ziemi, to już inna sprawa. Ważne jest, że w tym zawodzie są uczciwie pracowici ludzie, a efekt ich pracy jest niewidoczny lub niezauważalny dla postronnych. I dlatego ten dokument powstał. Czuć to wyraźnie. Cześć i chwała kolejarzom!
1955 – premiera dwóch produkcji Andrzeja, z czego pierwsza to fabularny debiut:
"Błękitny krzyż"
O tym tytule można napisać całkiem sporo. Zacznę od tego, że jest równocześnie oparty o prawdziwe wydarzenia z 1945 roku, jak i opowiadanie z 1953 roku, którego jednak nigdzie nie ma (był publikowany na stronach czasopisma „Świat”) i nic o nim nie mogłem znaleźć – łącznie z tym, czy to opowiadanie było inspirowane tamtymi wydarzeniami? Bo może się okazać, że oglądamy film inspirowany fikcją inspirowaną prawdziwą historią. Jakby tego było mało, całość określana jest jako paradokument fabularyzowany, a w głównych rolach umieszczono tych samych ludzi, którzy uczestniczyli naprawdę w tamtych wydarzeniach. Nie mają jednak grać, oni tylko są – główną rolę dramaturgiczną odgrywa tutaj narrator, wyjęty niczym z kroniki filmowej i tak właśnie brzmiący.
Dobrze, ale o czym to jest? O wyprawie ratunkowej w góry – niemożliwej samej w sobie, a dodatkowo jeszcze Niemcy mogli zabić (czasy końcówki okupacji). I czuć silnie, że to miała być propagandowa fabuła, nad którą pracowali, by była jak najmniej propagandowa – problem w tym, że nie udało się za to zastąpić propagandy czymś innym. Wysiłku starczyło tylko na to, aby stępić szkodliwość producentów czy tam władz. Mamy więc chorych ludzi, którzy na przykład plują krwią od kilku dni… leżąc spokojnie, uśmiechnięci, są w końcu pod opieką dobrych lekarzy. Cały film jest o opiekowaniu się potrzebującymi. A czas akcji przypomina, że Hitler był tym złym. Twórcom udało się jednak zrobić z tego historię o ludziach, nie polityce. Ludzie idą na ratunek ludziom. I to może się podobać, tak samo plenery Tatr.
Aha, jeszcze lata później dodali lektora, który czyta wypowiedzi Niemców mówiących w ojczystym języku. Wyraźnie nowoczesny lektor, który tylko jeszcze dodatkowo miesza w konstrukcji całej produkcji, niczym CGI w Star Wars. Skąd wiem, że dodano go później? Bo urodził się 13 lat po premierze filmu… Chociaż może wtedy był inny, „tamtejszy” lektor? Za dużo o tym filmie trzeba spekulować!
I jak to się ogląda? Tak sobie. Dramaturgii praktycznie nie ma – przychodzą, robią swoje, na miejscu jeszcze kaszę gotują i siedzą z tymi, których mieli uratować. Nie ma ryzyka, nie ma nerwowości. Ratunek w końcu miał być czymś pewnym. To nie jest kino dla Andrzeja, on sprawdzi się w czymś innym. Mimo wszystko trudno jest mi nie napisać: „wybronił się”. Mogło być w końcu dużo gorzej.
"Niedzielny poranek"
Radosny zapis zwykłej niedzieli w Warszawie z punktu widzenia komunikacji miejskiej. Warto dla samego narratora, który obserwuje niemy zapis codzienności. Z zapałem komentuje, znajdując humor w każdej sytuacji i w każdym spojrzeniu. Sam nawet przyznaje, że ta produkcja była o niczym, ale czas był spędzony bardzo miło. Na tyle, że tylko dla formalności wspomnę, iż Niedzielny poranek jest propagandą. Jednak taką, którą wita się z sentymentem. Jaka Warszawa ładna tutaj, aż chce się przyjechać w odwiedziny…
1956 – premiera filmu:
"Człowiek na torze"
Polski Obywatel Kane – z nieznanych przyczyn maszynista z długoletnim stażem ginie pod kołami pociągu. Przełożeni zastanawiają się, co tam takiego się wydarzyło? Czy był to akt sabotażu? Ktoś go wepchnął? Sam się rzucił? Kolejni współpracownicy zdają relacje, wspominając, jak wyglądała ich znajomość z tajemniczym maszynistą. Z ich opowieści wyłania się obraz niezwykłego człowieka nazwiskiem Orzechowski – dla niego prowadzenie tego szczytu techniki, jakim jawiła się lokomotywa, było najwyższym zaszczytem i niezmiennym sensem życia. Usłyszymy opowieść, której mottem jest ta niezmienna prawda: „Jedynym kryterium moralnym jest to, jak wykonujesz swoją pracę”.
1957 – Andrzej zostaje wykładowcą w łódzkiej szkole filmowej, gdzie jego studentami będą m.in. Roman Polański, Jerzy Skolimowski i Krzysztof Zanussi. W tym samym roku odbywa się premiera filmu:
"Eroica"
Tragikomedia o heroizmie wojennym w dwóch częściach. Jak można się wykazać w trudnych czasach, zrobić coś znaczącego – choćby dodać otuchy towarzyszom. W pierwszej razem z Dudusiem podróżujemy przez niebezpieczne tereny, w drugiej meczymy się w obozie z polskimi oficerami.
Naprawdę niezwykły film, ta Eroica. Czuć mądrość u twórcy – nie tylko w pomyśle fabularnym, nie zarysie historii, ale również w poczuciu humoru. Jest ono takie proste, niekiedy wręcz prostackie („Ty stara kurwo, zginę tu przez to twoje żelastwo”)
1958 – Andrzej eksperymentuje na pograniczu dokumentu, propagandy i baśni w krótkim metrażu:
"Spacer staromiejski"
Krótki metraż o dziewczynce doświadczającej piękna dźwięków natury, miasta, maszyn i ludzi. Albo też jest to dokument przedstawiający nową, ładną Warszawę – spacer w końcu odbywa się w tamtejszej starówce. Rozpoznać ją jest łatwo nawet dzisiaj. Można więc jako reżyser jednocześnie zadowolić władzę, jak i stworzyć coś nietuzinkowego – to produkcja niemal bez słów, będąca też pewną zagadką. Nie wszystko jest tu takie oczywiste – choćby zakończenie. Ogólnie jest to miły seans i coś takiego „innego”. Warto rzucić okiem!
Plus Andrzej w roli gościa w budce telefonicznej?… Nie mogę tego potwierdzić, ale wydaje mnie się, że to on!
1961 – Andrzej umiera w wypadku samochodowym, miesiąc przed swoimi 40 urodzinami. Jego grób można odwiedzić na warszawskich Powązkach. Gdyby nie umarł, dziś miałby 98 lat.
1963 – Witold Lesiewicz zastępuje Andrzeja na stanowisku reżysera i kończy ostatni jego film:
"Pasażerka"
„Kończy” to jednak za duże słowo. Zapewne po wielu próbach „dokończenia” właśnie raczej zdecydował się niczego nie dodawać, a zamiast tego zaprezentować nieukończony film w jak najbardziej przejrzystej formie. Mamy więc komentarz z OFF-u wyjaśniający ogólny kontekst sytuacji oraz dopowiada fabularnie, czego nie udało się nakręcić, ale z drugiej strony w żaden sposób nie rozbudowuje tego, co już zostało stworzone.
W pewnym sensie najlepiej jest oglądać film właśnie w ten sposób, jakby były lata 60. Dzisiaj widzowie zapewne większą rolę zwróciliby na to, że w filmowym obozie władzę sprawiają sami Polacy (a reżyser to Żyd w końcu!), a sam obóz zresztą swoim okrucieństwem nijak nie dorównuje temu, co mogliśmy oglądać w późniejszych filmach. Więźniowie odwalają momentami takie rzeczy, za które w rzeczywistości byliby paleni żywcem dwie minuty później. Pasażerka raczej sugeruje ogólny koszmar i odczłowieczenie, zamiast je w wulgarny sposób pokazywać. Jak pokazali jednego więźnia bez koszulki, to nawet nie był chudszy ode mnie – a umówmy się, niech chociaż mieszkańcy Aushwitz będą chudsi ode mnie, ok?
Dobrze, więc o czym jest ten film – o tragedii obozów koncentracyjnych. Zaczynamy jednak w przyszłości, gdzie podąża wspomniany koszmar. Osoba, która tam pracowała jako nadzorczyni, w tłumie rozpoznaje (czy aby na pewno?) twarz swojej więźniarki z obozu. Wspomina więc swoją przeszłość i relację z tą kobietą. A my oglądamy z myślą, że ta nadzorczyni uratowała tamtej życie… Czy aby na pewno?
Zaskakująca jest tutaj forma, przywodząca na myśl nieme kino. Dialogów prawie nie ma, a akcję rozumiemy poprzez zachowanie bohaterów i, cóż, akcję. Towarzyszy nam cały czas głos bohaterki opowiadającej tę historię z OFF-u, ale jednak nasze oczy widzą ich oczy. I na tym się skupiamy. Widzimy, jak one widzą obóz, jak go doświadczają, jak patrzą na siebie w wyzywający, prowokujący sposób. I oglądamy przy tym naprawdę dosyć prostą historię – o banalnej miłości między nim i ją, między którymi stanął obóz i jego zbrodnie. W ten sposób opowiedziano o jego okrucieństwie oraz odczłowieczającym celu, dla którego powstały. Wszystko to bez pokazywania tak naprawdę tortur czy śmierci. Najgorsze, co zobaczymy, co widok dzieci schodzących do piwnicy, z której już nie wyjdą. Nawet nie wiem, czy ta scena była w momencie premiery zrozumiała. Widownia musiała po prostu sobie dopowiedzieć, że spotkało ich coś strasznego.
Trudno właśnie nie oprzeć się wrażeniu, że niedokończenie filmu wyszło mu na dobre. Mówi, co miał powiedzieć. Robi to w piękny sposób. Kończy się nie tam, gdzie powinien, ale równocześnie ma szansę zostać z widzem. Stać się jego osobistym, unikalnym doświadczeniem, z którym nie będzie umiał podzielić się z nikim innym. Twarz w tłumie może być tylko zjawą, wspomnienie może być kłamstwem, które sobie bohaterka wmawiała, rozmiary tragedii mogą być niewyobrażalnie większe… I tylko do nas należy ostatnie słowo.
1964 – Andrzej jest nominowany do Złotej Palmy za Pasażerkę (wygrywa FIPRESCI).
1965 – Państwowa Wyższa Szkoła filmowa zaczyna przyznawać nagrody sygnowane nazwiskiem Andrzeja. Wśród laureatów będzie m.in. Krzysztof Kieślowski za Personel.
Wnioski:
1) Możesz sobie przetrwać wojnę, uciec Niemcom i w ogóle być zasłużonym żołnierzem, ale dzięki filmom będą o tobie pisać.
2) Wykrycie nowotworu w wieku 50 lat to nie koniec świata
3) Nie ważne, jak zaczynasz. Ważne jak kończysz. Nawet jeśli twój kolega kończy za ciebie.
Related
5 gwiazdek Andrzej Munk Blog Retrospektywa reżysera Rezyser miesiaca
Najnowsze komentarze