Adam Elliot

Adam Elliot

17/07/2015 Opinie o filmach 0

All my films are essentially about difference and the way we perceive ourselves and others.” – Adam Elliot

adam elliot

Obecnie Adam Elliot jeszcze nie znajduje się w moim rankingu reżyserów (za mało widziałem)

Top

1. Mary i Max
2. Pamiętnik ślimaka
3. Brat
4. Kuzyn
5. Wujek

Ważne daty

1972 – urodziny (Australia)

1996 – debiut krótkometrażowy

2009 – debiut pełnometrażowy

Mary i Max (2009)

5/5

Jeden z tych kilku tytułów, które miałem obejrzeć tylko raz. Po wyjściu z kina napisałem tylko krótką notkę, w której prosiłem swoich internetowych znajomych, żeby mnie nie pytali o tę produkcję.

Lata minęły, zebrałem się do powtórki i opowieść nadal jest smutna jak pieron, ale też przypomniałem sobie, czego w ogóle nie przywiązywałem przez te lata do takiego tytułu jak „Mary i Max„. Mianowicie: sporo tutaj humoru.

Historia toczy się wokół relacji, jaka zawiązuje się pomiędzy małą australijską dziewczynka imieniem Mary i jej korespondencyjnym przyjacielem z USA – Maxem, który jest starzejącym się neurotykiem, samotnym i otyłym. Nie radzi sobie ze stresem, chociaż wszystko działa na niego nerwowo. Po otrzymaniu pierwszego listu od Mary pół dnia spędził, stojąc w kącie na taborecie, nie mogąc wymusić z siebie słowa. Oboje prowadzą przegrane życie, w którym nic się już nie wydarzy – i wciąż są ludźmi, myślą i czują, analizują, pragną zmiany i rozwoju, ale oboje orientują się, że są w punkcie, z którego najwidoczniej nie ma wyjścia. Są skazani do końca życia na spędzanie kolejnego dnia w ten sam sposób. Prawda? Nic się nie da zrobić?

Autorem jest Adam Elliot, twórca paru krótkometrażówek o burym, depresyjnym tonie, i ten styl ustawił jego pełnometrażowy debiut. Wszystkie elementy zostały podporządkowane wybranej idei – animacja poklatkowa, dobór barw z zakresu od szarego do brunatnego, praca kamery. Brak tu dialogów, bohaterowie komunikują się wyłącznie monologami – listami czytanymi na głos – pomiędzy którymi upływa dużo czasu, wypełnionego gadaniem narratora. I ten czarny żart!

Na przykład: Max opowiada o swoich celach życiowych. Zdobyć przyjaciela, wygrać na loterii i zapewnić sobie zapas czekolady na cały rok. Po czym dodaje: „Mój psychiatra mówi, że dobrze jest mieć cele w życiu, ale nie takie głupie jak moje„. Są to oczywiste żarty, brak jakiegokolwiek zbyt dziwnego bym podczas seansu nie miał pewności, jakie były zamiary twórcy, lub takiego, który uznałem za nie odpowiedni. Było dokładnie odwrotne: każdy gag był idealny.

W ogólnym rozrachunku film ma mnie tylko jeden minus. Mianowicie, nie jestem do końca przekonany do narratora. W czasie seansu łapałem się na tym, że całkiem spore sekwencje mógłbym rozumieć równie dobrze bez wyjaśniania przez lektora tego, co widzę. To mogłyby być nieme sceny, stawiając wyłącznie na język obrazu. Mógłby być przez to mocniejszy w wyrazie. Z drugiej strony, ów narrator wprowadza bezcenny klimat klasycznej baśni, które poznawałem w dzieciństwie. Coś za coś? Byłoby lepiej? Może gorzej. Warto byłoby ryzykować?

Jest to film, który każdy powinien zobaczyć. W końcu każdy powinien przejść obok bezdomnego 80 latka i pomyśleć, że całe jego życie prowadziło do tej właśnie chwili. Bezkompromisowa produkcja o dwojgu ludzi, którzy w nieszczęściu znaleźli wzajemne oparcie. Kto wie, może to wcale nie koniec?

Memoir of a Snail (2024)

5/5

Adam Elliott w życiu zrobił garść krótkich metraży oraz „Mary i Max”, które po obejrzeniu w kinie długo należało do grupy tytułów, których miałem już nigdy nie obejrzeć ponownie – był aż tak przytłaczającym tragiczną energią doświadczeniem. Pełnym piękna, tak, ale jednak przytłaczającym – opowieść o dwójce ludzi, którzy nie mieli w życiu nic poza sobą nawzajem, a znali się tylko z korespondencji tradycyjnej, była dla mnie seansem wyniszczającym od środka. Wtedy pozostało mi tylko mieć nadzieję, że moje życie będzie wyglądać inaczej. Jeden z najlepszych filmów, jakie w życiu widziałem, ale wracać do niego nie miałem zamiaru. Do ponownego oglądania doszło i nawet to przeżyłem, teraz jednak reżyser wrócił z nową produkcją. Nadal jest to tragikomiczna animacja poklatkowa, tylko tym razem pan Elliott nie chce, żeby jego widownia się zabiła. Niczym gwiazda głośnej muzyki, który w młodości latał po scenie krzycząc i niszcząc instrumenty, po latach nagrywa spokojniejszą muzykę i teraz widownia staje przed wyzwaniem: co z tym zrobić?

Powyższe stwierdzenie dla wielu po seansie będzie absurdalne, ponieważ film ugina się od płaczu, tragedii, bólu, pustki życiowej, znęcania się nad biednymi istotami oraz ma jeden moment, który znalazłby się we wczesnej filmografii Tima Burtona, gdyby ten był nieco bardziej skrzywdzony – i chociaż pod spodem zieje czarny humor przez cały czas, to prawdziwym światełkiem w tunelu jest reflektor autora, pragnący, żeby widz nie poddawał się trudnościom życiowym, żeby zmienił swoje życie. Ma nawet dla niego porady życiowe! Czy wychodzi mu to równie dobrze, co tragikomedia? Nie. Jego szczęśliwe momenty nie mają tej samej siły, co w twórczości Dona Blutha, który znęcał się nad widownią, ale umiał też dać satysfakcjonujący moment, dla którego było warto pocierpieć. Adam Elliott daje oddech od tragedii, ale nie satysfakcję. Zamiast pozwolić bohaterce zapracować na coś, daje jej zbiegi okoliczności.

Fabularnie też jest to mniej intrygująca konstrukcja od „Mary i Max” – zamiast przeskakiwać między życiorysami dwóch postaci oraz obserwować ironiczne różnice między rzeczywistością i tym, jak ją opisują, tym razem słuchamy wspomnień kobiety, która na pogrzebie przyjaciółki opowiada swoje życie dla jedynej towarzyszki, która jej została: ślimakowi płci żeńskiej o imieniu Sylwia. (Teraz wszyscy sprawdzamy, czy ślimaki mają płcie – oczywiście robimy to w stylu filmu, czyli najpierw przez tydzień z obawą wyglądamy przez okno, by w końcu wyjść, wsiąść do autobusu, przeżyć niezręczną przygodę po drodze, zajechać do biblioteki, znaleźć ciężkie tomisko i cały ten czas walcząc z myślami o tym, jak wyglądamy robiąc to wszystko w oczach postronnych ludzi, którzy koniecznie bacznie przyglądają się każdemu naszemu ruchowi) Większość opowieści to zbiór anegdot, które jednak budują razem życiorys tej osoby, pełnej przeróżnych doświadczeń oraz samotności. A gdzie w tym humor? Otóż na przykład w tym, że gdy ktoś umiera w smutny i przypadkowy sposób – potykając się i nadziewając na nóż, bo zmywarka była otwarta – to na nagrobku tej osoby jakiś śmieszek napisał: „Life cut short”. Dwa razy podczas seansu odnosiłem wrażenie, że twórca cytuje anegdotę, którą wcześniej poznałem w Internecie (znaczy… czytaliście opowieść o dziewczynce, która wymagała transfuzji krwi, więc poprosili jej młodszego brata, żeby oddał krew, na co ten się zgodził myśląc, że w ten sposób umrze? Bo to jest w tym filmie), co jest po prostu zastanawiające. W większości to jednak absurd życia – jak to, że bohaterka decyduje się otaczać ślimakami, co służy za parodię zarówno materializmu, parafrazy Palahniuka, jak i smutnej walki z pustką życiową, wobec której nikt z nas nie ma narzędzi do walki. Rzeczywiste intencje autora, aby użyć ślimaków w swojej opowieści, są osobiste i sięgają jego dzieciństwa, jednak film radzi sobie bez tej wiedzy. Chociażby fakt, że ślimaki nie są w stanie cofać się – mogą zatoczyć kółko co najwyżej, co łączy się z opowieścią o ludziach muszących się nauczyć iść do przodu.

Krótkie podsumowanie brzmiałoby pewnie tak: powtórka z „rozrywki”, tylko w gorszym stylu. Takie może być pierwsze wrażenie, na którym najsilniej odciska piętno ostatnie piętnaście minut. Polecam jednak wziąć – wchłonąć – ten obraz w całości i przypomnieć sobie pozostałe sceny. Ile w tym filmie humoru, ile anegdot! Czy gdy napiszę „ta scena”, to będziecie od razu mieć pewność, o której scenie napiszę? I podejść do tego typu animacji, która najczęściej wygląda wspaniale, nie jako standard – bo każda scena faktycznie jest tutaj niebywałym osiągnięciem od strony technicznej, projektów postaci oraz różnorodności w zawartości. Jak wiele tutaj atrakcji w tym mętnym, przygnębiającym i dołującym tytule! I w końcu to tytuł prawdziwie stawiający czoła pustce, umiejący tę pustkę pokazać – od ludzi, od emocji, od szczęścia, od życia, od jakichkolwiek doświadczeń. Tylko to, co jest w twojej głowie, bo wszystko inne utraciliście zbyt wcześnie w swoim życiu.

Jak się poczuliście, czytając ten ostatni akapit, w którym niejako podpowiadam wam, jak macie odebrać ten film? Cóż – „Memoir of a Snail” trochę takim głosem też właśnie mówi. Jednak nie jest to głos wynikający z braku pewności odnośnie własnego dzieła, że nie zasługuje na miłość i teraz dostajecie instrukcję, jak go pokochać. To głos wynikający z potrzeby dotarcia do widza ze swoim doświadczeniem – to głos człowieka, który zdaje się wyjść na prostą i pragnący teraz się tym podzielić z widownią. To głos miłości.

Osobiście nie mogę sobie pozwolić, żeby przyzwyczajać się do takich filmów, do takich osiągnięć. Po wymienieniu tych wszystkich uwag jakie pozostają wady tak naprawdę? Żadne. Każda minuta tego filmu jest udana. Dlatego skończę ujmując to inaczej: „Memoir of a Snail” jest podobnym doświadczeniem, co wcześniejsza twórczość tego reżysera. Również wspaniałym.