John G. Avildsen

John G. Avildsen

03/08/2019 Opinie o filmach 0

I thought boxing was stupid.” – John G. Avildsen

Joe (1970)

5/5
Para młodych buntowników, narkomanów, ludzi bez perspektyw – razem w wannie spędzają czas, gdy ich poznajemy. Są symbolem swoich czasów dla ludzi, którzy ich nie znają, ale wiedzą o nich wszystko – i obwiniają ich za wszystko, co jest źle z współczesnością. Kiedyś było lepiej, ludzie byli lepsi, tego typu rzeczy – ale z dużą domieszką agresji oraz nienawiści. Najchętniej to chcieliby, aby ktoś ich pozabijał i wtedy wszystko będzie znowu dobrze ze światem. Cóż, twórcy tego filmu przetestują tę teorię w pewnym sensie. Scenariusz tego filmu jest prawdziwym dziełem sztuki, jeśli chodzi o stawianie przed swoimi bohaterami przeszkód do pokonania, wymuszającymi na nich ciągłego dokonywania wyborów, podejmowanie zmian życiowych, bycia aktywnym. Cała konstrukcja tego skryptu, szczególnie to jak umie porzucać jedne postaci i wprowadzać nowe – nawet dosyć późno w trakcie – jest zachwycające, ale gdy zobaczyłem dwa ostatnie ujęcia, to zacząłem klaskać. Za tak skonstruowany finał należy się po prostu szacunek. To jest jeden z najlepszych scenariuszy w historii, obok takiego Wydziału zabójstw z 1993 roku.
 
Ciężko napisać coś więcej, ponieważ to jest niespodzianka za niespodzianką i trzeba tego doświadczyć osobiście. Nie mogę niestety napisać nic w stylu, że „chwyta za jaja”, ponieważ doświadczamy tego wszystkiego z boku. Losy samych bohaterów były mi w sumie obojętne, ale ich podróż oglądałem z zainteresowaniem i chciałem wiedzieć, co będzie dalej. Brzmi to jak wada, pewnie dla niektórych może takie być – najmocniejsze strony tego skryptu polegają na czym innym, ale wydaje się, jakby owe „zaangażowanie” nie było jednym z głównych celów reżysera. Mieliśmy być gośćmi w tym świecie, zyskać świadomość, że on istnieje obok nas i zobaczyć, do czego on prowadzi.
 
Sama prezentacja problemów oraz świata nie jest może idealna, brakuje samego brudu lub zwykłego doświadczenia artystycznego, ale nie jest to szczególnym problemem: wiemy, co oglądamy, rozumiemy to, a całość jest wystarczająco świeża i żywa, aby nam nie przeszkadzało, że oglądamy takich hipisów już kolejny raz na ekranie. Najważniejsze, że twórcom udaje się złapać widza, przenieść go do świata hipisów i psychodelicznego rocka, a im bliżej końca, to chwyta za serce. Dramaty rodzą kolejne dramaty i przyjdzie za nie zapłacić. I na koniec naprawdę było mi żal, że ta cena zostaje spłacona.
 
To film, który bierze cząstkę widza ze sobą.
 
PS. Czemu takich scenariuszy już nie ma? Cóż w tym przypadku autor był wyjątkowym ekscentrykiem. Nawet go FBI zgarnęło, bo gadał, że zabije prezydenta. Andy Kauffman wzorował się na nim, tworząc swoją flagową osobistość (m.in Latki z Taxi) i większość z tych kilku skryptów, jakie robił potem (Serpico), robił we współpracy z kimś. I umarł dwie dekady później, mając ponad 70 lat, na atak serca.
John G. Avildsen

Obecnie John G. Avildsen znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #118

Top

1. Rocky
2. Uwolnić tygrysa
3. Joe

4. Karate Kid
5. Karate Kid 2
6. Wzór
7. Karate Kid III

Ważne daty

1935 – urodziny (Illinois)

1953 – urodziny drugiej żony (ślub w 1987, rozwód w 2003 roku [albo 2006])

1969 – urodziny syna (aktor), debiut pełnometrażowy

1993 – urodziny córki (aktorki)

1994 – ostatni film pełnometrażowy

2017 – śmierć (Kalifornia, rak trzustki), półtora miesiąca później miała premiera filmu o jego życiu

Ocalić tygrysa ("Save The Tiger", 1973)

5/5

Co za scenariusz! Co za dialogi! Ponoć jest to adaptacja sztuki teatralnej, ale rodowodu scenicznego na ekranie w ogóle nie widać. Akcja jest dynamiczna i często łamana jest w połowie sceny, by aktorzy w połowie słowa przenosili się biegiem do następnego pomieszczenia i tam kontynuowali wymianę zdań. Akcja jest skondensowana, wszystko wraca i jest istotne, ma znaczenie – ale twórcy upychają w tym filmie mnóstwo elementów. To tylko jeden dzień z życia człowieka Amerykańskiego w 1973 roku. Prowadzącego firmę, wciąż noszący w sobie echo wojny (Drugiej światowej, żeby nie było wątpliwości), będącego pod wpływem ogólnego upadku z każdej strony, przez co jest przekonany, że teraz „czasy się zmieniły, metody się zmieniły”, teraz kryteria są inne, moralności są inne. Nie „dobre” lub „złe”, tylko uległy zmianie. I teraz życie polega na czym innym, niż gdy był młody. Symbole znaczą co innego, słowa znaczą co innego, ten kraj znaczy co innego. To opowieść o ludziach – konkretnie jednym – dla których wszystko wokół jest powodem, wymówką, argumentem za czymś, np. zmianą w ich zachowaniu, w ich życiu. Teraz wszystko jest inne. Wartości odchodzą na drugi plan, gdy na pierwszym najważniejsze jest przetrwanie, tak po prostu. W imię przetrwania oraz innych trzeba sobie jakoś radzić. I tak już jakiś czas, ale wątpliwości nadal są.

Aktorstwo jest z jednej strony świetne, z drugiej zdominowane przez głównego bohatera: Jacka Lemmona. To postać bezwzględna, ale nie jest zła. Zmęczona, ale nie pozbawiona empatii. Starzejąca się, ale jeszcze o tym tak nie myśląca. Mówi szybko i wręcz naturalnie, łatwo przychodzi mu zdominowanie oponenta w każdej rozmowie – co chyba zawsze jest potrzebne i sprowokowane przez drugą stronę. Ma być tak, jak on mówi – i innej opcji nie ma. Ma doświadczenie, ma fach w ręku, udowodnił już wszystko – jest najmądrzejszy, wie wszystko najlepiej, jest najpotężniejszy… I jednocześnie najłatwiejszy do złamania, bo cały czas siedzi w nim wspomnienie wydarzeń wojennych i co one oznaczały dla ludzi, którzy byli mu bliscy. To opowieść o więcej niż jednym człowieku: to nawet opowieść o społeczeństwie, teraźniejszości, pokoleniu i zmianach które nadeszły, utworzyły naszą współczesność. Wszystko na poziomie zwykłego dnia, jaki może mieć każdy z nas.

Znaczący jest też nie tyle tytuł, ile metoda, idea za nim stojąca. Nie opowiada on obietnicy fabularnej, nie prezentuje tytułu w chwytliwy lub wizualny sposób – wręcz może być mylący, to nie jest kino o ratowaniu zwierząt, tu w ogóle nie ma żadnego tygrysa. Nie, to rodzaj tytułu, którego rolą jest podkreślić moment w fabule filmu. Ostatnio tak miałem z No Bears (2022), w przypadku filmu Jacka Lemmona chodzi o krótki moment, gdy po wyjściu z kina protagonista zostaje zaczepiony o petycję w sprawię tygrysów. Robi to bez namysłu, bez komentarza, bez konsekwencji. Tygrys potem wróci jeszcze raz jako tło, ale poza tym – to wszystko. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by widz dostrzegł ten moment sam z siebie, ale tytuł pomaga w tym każdemu widzowi – teraz każdy przypatrzy się tej scenie i dostrzeże, że to jedyny moment filmu, gdy bohater zrobił coś pozytywnego, w jakimkolwiek sensie. Wyraził nadzieję: pokazał, że jednak to ma w sobie, ale nie jest tego świadomy.

Rocky (1976)

5/5

Życiowa bajka o ludziach, którzy marnują życie. Tytułowy bohater serio ma na imię Rocky, wymyślił sobie pseudonim „Włoski Ogier” i dobija do 30-tki. Pracuje za grosze, dorabia za grosze, pije piwo po pracy i uczestniczy w walkach bokserskich, gdzie zarabia grosze. I to w zasadzie tyle. W tej historii to by naprawdę mogło wystarczyć. Można sobie wyobrazić, jak życie tego bohatera toczy się dalej, gdyby to był film Mike’a Leigh albo Kena Loacha. Po prostu pogodzić się z losem, wydobyć z niego tyle szczęścia, ile damy radę… I doczekać końca swoich dni. Mija prawie połowa filmu, skupiona wyłącznie na poznawaniu życia naszego protagonisty, zanim dostanie on swoją szansę. I ją odrzuci, bo wie, że to nie dla niego. Przemówi do niego gadka o tym, że Stany są krajem możliwości, ale zachowuje jednocześnie przytomny umysł: to nie jest opowieść o wygranej. To prawdziwy geniusz dramaturgiczny tej historii: gdy dochodzi do finałowej walki, to liczy się tylko jedno – aby ją przeżyć. Aby dotrwać do jej końca, żeby stać o własnych siłach, żeby tym samym udowodnić sobie samym to, co mówiliśmy w duchu przez te wszystkie lata, gdy inni mówili nam, że jest zupełnie inaczej. Mówili nam, że jesteśmy do niczego, a my, chociaż zbywaliśmy takie teksty, to jednak po trochu w nie wierzyliśmy przez te wszystkie lata. Nie mieliśmy szczęścia, nie mieliśmy swojej szansy i nie mieliśmy dowodu na to, że coś jesteśmy warci. Psychologia i dramaturgia łączą się w jedno w tej fabule o zwykłym człowieku, który ma szczęście pierwszy raz w życiu.

Nie jest to idealny obraz. Osobiście dopieściłbym albo wyciął wątek Pauliego, który ma o coś ból i chyba sam autor nie wiedział, o co mu chodzi, gdy pisał scenę, w której Paulie demoluje własny dom. Zbyt często słyszałem też kwestie wyraźnie dograne później, różnica jest diametralna. Poza tym? Same zalety. Dialogi to złoto („Dla ciebie to Święto Dziękczynienia, dla mnie to czwartek”), historia też, symbolika i detale również („Mój strój jest niewłaściwy; – To nie ma znaczenia”). Każda scena może być zwykła, ale niech będzie ciekawa. Pierwsza randka? Na lodowisku, ale Rocky nie chce założyć łyżew. Trening bokserski? W zamrażalce dla mięsa. Bieganie? Niech Rocky wbiegnie po schodach w najładniejszym miejscu Filadelfii. A wcześniej jeszcze wypije 5 jajek. Mamy go polubić? Dajmy mu dużo zwierząt w bliskim otoczeniu. Niech jego dziewczyna będzie nieśmiała, ale wspierająca. Niech przeciwnik będzie jego idolem, człowiek autentycznie zasługujący na szacunek. Niech ich pierwsze spotkanie będzie dopiero na ringu, a wcześniej ledwo nawet widzimy Apollo Creeda. Nie jest antagonistą, a jego wadę (lekceważenie Rocky’ego) można zrozumieć – jest w końcu mistrzem, a to miała być walka na pokaz. I jeszcze genialna decyzja, żeby umieścić akcję filmu na przestrzeni Święta Dziękczynienia, Gwiazdki i Nowego Roku. Każdy element tego scenariusza zasługuje na pochwałę i uznanie, to naprawdę wzorowa historia. Wszystko jest tutaj wiarygodne i życiowe: uśmiech losu jest naprawdę takim uśmiechem, a nie filmową magią Hollywood. Rocky jest każdym z nas, kto nie dostał swojej szansy.

Słynny motyw muzyczny, świetni aktorzy (szczególnie Stallone, który odgrywa idealnie każdą scenę – pocałunku, ujawnienia wrażliwego wnętrza, ćwiczenia żartu przed lustrem, fizycznego postępu swojej postaci). Parę razy mogło mi zabraknąć zdjęć z ręki, ale jednak doceniam, że kiedyś komponowali kadry i ujęcia, zamiast podążać tylko za bohaterem z trzęsącą się kamerą. Scenografia jest bezbłędna (łóżko Rocky’ego!), atmosfera idealna. Piękny film. Daje nadzieję, że gdy i my dostaniemy naszą szansę, to ją wykorzystamy.

Rocky 2 (1979)

3/5

W finale jedynki Apollo mówił, że nie będzie rewanżu. Na początku dwójki już się jej domaga. To w sumie dobrze ustawia poziom oraz ton kontynuacji. Streściłem nawet fabułę: Apollo domaga się rewanżu, Rocky w końcu się zgadza i będą się bić. To wszystko. Żona (tak, teraz żona) będzie kręcić nosem, ale potem się wyśpi i już będzie kibicować mężowi na ringu. No i jest jeszcze kwestia tego, że jest duża szansa na to, że Rocky oślepnie podczas walki na jedno oko (w zasadzie nie widzi nic z prawej strony), ale najlepiej o tym zapomnieć. Film zrobił to samo.

Większość zalet pierwszej części poszła tutaj za okno. Wielowymiarowość finałowej walki czy jej złożoność to jedno, ale tak szczerze to nawet miałem w dupie jej wynik. Wygra to wygra, przegra to przegra. To niestety tego rodzaju pojedynek, o nic innego tutaj nie chodzi. Jak wygra, to zarobi więcej, ale i tak nic z tym nie zrobi, znów będzie musiał się bić w kolejnej części. Dla pieniędzy. Pierwsza część pokazała ten świat tak, jakby Rocky musiał sobie w nim poradzić nawet wtedy, gdyby film się nie wydarzył, gdyby los się do niego nie uśmiechnął. Nie wykorzystał szansy i jakoś musi dożyć do pierwszego – w tym filmie nie jest już w stanie zrobić czegokolwiek w życiu poza biciem się dla pieniędzy, aby utrzymać rodzinę. I nawet pomimo to, potrzebuje innych postaci, aby one motywowały go do dania z siebie wszystkiego podczas pojedynku w ringu. To ich jedyna funkcja w tym filmie, a to dodatkowo osłabia postać głównego bohatera. W pierwszej części było dokładnie na odwrót. Tam było całe życie poza boksem. W dwójce nie ma życia poza boksem.

Nie ma też unikalnych pomysłów na sceny. Nie ma nic na miarę treningu w lodówce, powtórzono bieganie po schodach. Apollo stał się antagonistą, mało tego: dupkiem po prostu. Był przecież uwielbiany, a teraz nie ma jakiejś odpowiedzi na jego zmianę. Ot, jest agresywny tylko po to, aby konflikt w filmie był bardziej mięsisty – mało to życiowe. Dialogi też już nie są takie dobre – Rocky wydaje się bardziej prymitywny, ale równocześnie jest zawsze wyluzowany, w jego kwestiach jest naprawdę dobry humor. Mnie osobiście zupełnie to nie pasowało, w ogóle już w to nie wierzyłem. W całym filmie tu i tam widać kicz typowy dla Stallone’a. Tutaj jeszcze pozwala sobie tylko na bieganie po ulicy w towarzystwie tysięcy dzieci, za parę lat będzie boksem rozwiązywać zimną wojnę.

Oglądałem z obojętnością. Podczas finałowej walki napinałem mięśnie, ale nie umiem powiedzieć dlaczego. Jej przebieg był dalece mniej zmienny i interesujący, opowiadał mało historii. Ot, biją się, ale to i tak sukces – w końcu musieliśmy zapomnieć o ryzyku oślepnięcia i fakcie, że Rocky idzie do pojedynku z mistrzem świata nie widząc prawej połowy. Debilizm wszechczasów.

Karate Kid 2 (1986)

4/5

Film o tym, że bicie się jest zbędne, który byłby faktycznie lepszy, jakby wyciąć z niego bicie się po twarzy. Szanuję.

Bezpośrednia kontynuacja pierwszej części, serwująca na dodatek jeszcze konkretne przypomnienie wydarzeń i tematów z wcześniejszego filmu. Po wygranym turnieju przychodzą wakacje, a z nimi list do pana Miyagi, wzywający go do domu. Daniel-san pojedzie z nim aż do Okinawy, gdzie spędzą lato na nauce karate, podrywaniu dziewczyn i kończeniu niedokończonych spraw.

Plusem na pewno jest to, że nie mówimy o powtarzaniu formuły lub tanim tworzeniu na fali popularności. To dalszy ciąg, który rozumie, na czym polega sukces poprzednika. Nie ma tutaj wiele samej walki, za to sporo uczenia się o zrozumieniu karate i korzystaniu z nauk poza ringiem.

Tak naprawdę niewiele jest walki. 70 minut trzeba czekać na jakiekolwiek karate, a na bicie się po twarzy jeszcze dłużej. I to pasuje, ponieważ główną nauką filmu mówi, że najlepsza walka to walka uniknięta. I faktycznie znakomicie się ogląda ten film wtedy, kiedy nikt się nie chce z nikim bić, ludzie się poznają. To w zasadzie kino obyczajowe, które konsekwentnie buduje napięcie wokół jednego pojedynku – i do niego w sumie w końcu dochodzi, ale wydaje się on… Zbędny. I to jest prawdziwe osiągnięcie, jakby nie było. Zrobić film o karate, który wydaje się lepszy, gdyby wyciąć z niego pojedynki. Mogę nawet snuć fantazję, że w pierwszej wersji scenariusza walki w ogóle nie było. Producent jednak miał wymagania, żeby w filmie o karate była chociaż jedna solidna walka i ją dostał. A ja… Nie będę kręcić nosem. Przyjemny seans.

Karate Kid 3 (1989)

2/5

Scenariusz ma słabe tempo. Mimo to wciąż szanuję ten film za wystawienie widzów na takiego antagonistę.

John Krees po przegraniu zawodów w pierwszym Karate Kid nie może się pozbierać. Pomaga mu więc inny wojownik, równie zły. Plan jest taki, aby tym razem (dla odmiany) pokonać Daniela w zawodach. Problem w tym, że Daniel nie chce startować, bo to niewłaściwe wykorzystanie karate. Trzeba więc go zmusić…

Z jednej strony – był jakiś nowy pomysł. Miyagi prowadzi sklep z bonsai, Daniel buja się w dziewczynie robiącej garnki i nadal jest tak naprawdę narwanym nastolatkiem, który chce się wykazać. Wciąż jest przed nim droga, wciąż kłóci się ze swoim senseiem pomimo miłości, którą jeden czuje do drugiego. Na początku nawet chce startować w turnieju, a fabuła wykorzystuje wszystkie te motywy, w pewnym momencie nawet wystawiając Daniela na manipulację. Był w tym wszystkim jakaś dobra idea na kontynuację. Poza tym trudno jest mi nie szanować tutejszego antagonisty, który naprawdę nachodzi Daniela, demoluje mu w życiu to, co nasz bohater uważa za najcenniejsze, prześladuje go i jest autentycznym zagrożeniem dla jego życia. Nic go nie powstrzyma i dostanie to, co chce. Może dlatego, że dawno już nie oglądałem takich filmów z lat 80., gdzie podobny antagonista był chyba w każdym filmie, albo może dlatego, że dziś takich typów już się nie spotyka, ale wciąż: współcześnie widzowie już nie są wystawieni na takie postaci. A nawet jeśli, nie są równie groźni. Są śmieszni i schematyczni, gdy w Karate Kid 3 taka postać przychodzi, kiedy chce, robi, co chce i odchodzi, kiedy chce – cały czas będąc krok dalej od bohatera, za każdym razem pokonując go na każdy sposób, poniżając go i raniąc.

Z drugiej strony – ten film ma poważne wady. Finał niczego nie rozwiązuje, kolejny raz zastanawiam się nad spójnością pana Miyagi (tyle gada o pacyfizmie, a bije się więcej niż reszta postaci razem wzięta – i najwyraźniej jednak bójka jest dobrym rozwiązaniem), historia wlecze się (z pierwszych 70-80 minut dałoby radę wyciąć połowę albo i więcej – niech Mike raz nastraszy Daniela, zamiast nachodzić go trzy razy z tym samym!) i tym razem naprawdę przeszkadza fakt, że to świat bez policji… A nie, policja jednak jest, tylko wyśmiała naszego protagonistę, jak im powiedział, że zbiry zdemolowały mu sklep. Nie łapię. To dlatego, że byli biali?

Nie jest łatwym traktować też na poważnie historię o tym, że dwoje dorosłych ludzi ma obsesję na punkcie nastolatka i chęci doprowadzenia go do płaczu. A o tym jest tak naprawdę ten film! Trudno też jest mi chwalić tę produkcję za budowanie napięcia wokół jednej walki oraz za przesłanie, że lepiej walki jest unikać, kiedy oglądając ostateczne starcie naprawdę widać, że Daniel-san… Nie umie karate. Za grosz. W pierwszej części wygrał kopniakiem i ogólnie był waleczny. W trzeciej części pięć razy z rzędu spieprza z ringu, a wygrywa, robiąc przerzut.

Cobra Kai (2018-)

sezon I

4/5

W dalszych losach bohaterów Karate Kid udało się znaleźć sporo rodzinnego dramatu. Dobra rzecz.

Cobra Kai to idealna kontynuacja Karate Kid. To dokładnie tamten film, tylko ma miejsce współcześnie i jest nieco poważniejszy, chociaż wciąż jest tu miejsce na posmak uroku tamtych produkcji sprzed 30 lat. To również tytuł kierowany do współczesnego widza, tak dzieci, jak i dorosłych. Johnny Lawrence trzy dekady temu w finale turnieju karate zajął drugie miejsce – dzisiaj jest na skraju alkoholizmu, nastoletni syn nie chce go znać, przeszłość ciągnie się za naszym protagonistą. Życie mu się sypie na głowę, liczne niesprawiedliwości spotykają go na każdym kroku i wydaje się, że ma tylko jedno rozwiązanie: zacząć uczyć karate. Reaktywuje więc tytułowe Cobra Kai – jako sensei jest twardy i bezwzględny, ale nie chce terroryzować swoich podopiecznych. Chce tylko żeby nauczyli się bronić – a najlepszą obroną jest atak.

Ten tytuł naprawdę robi wszystko dobrze. Mamy tych samych aktorów, co w oryginale: wrócili do swoich ról po wielu dekadach. Sprawdzają się bezbłędnie, jakby naprawdę ich bohaterowie postarzeli się, dorośli, założyli rodziny. Serial odświeża formułę filmu sportowego, w którym doskonalenie się w walce jest równocześnie stawaniem się lepszym człowiekiem i radzeniu sobie z osobistymi problemami. Cobra Kai bezbłędnie dociera do współczesnej młodzieży, która nie chce ćwiczyć czy nie wierzy w siebie – równie dobrze bierze się za temat współczesnej wrażliwości na słowa. Sensei Lawrence wprost nazywa swoich uczniów cipami, śmieje się z ich defektów na twarzy, ale też jasno wyjaśnia, dlaczego tak robi: ponieważ w prawdziwym życiu nikt nie będzie się z nikim cackać. Chcesz płakać, bo ktoś każe ci iść do kuchni – to zacznij płakać już teraz. Pojedynki też są całkiem udane, chociaż ich poziom jest naprawdę szeroki – jedne walki szczerze emocjonują (finał czy ten w stołówce), w innych część bohaterów zachowuje się, jakby pierwszy raz unosiła nogi w górę. Starsi aktorzy faktycznie się biją, ale już nie tak szybko, by nie trzeba było przymykać oka na ich wysiłek. Przede wszystkim jednak liczą się w tej produkcji nowe elementy w postaci dramatu oraz motywu wczuwania się w sytuację drugiej osoby, w patrzenie na świat z jej perspektywy. Johnny był w końcu antagonistą w pierwszej części, a teraz jest głównym bohaterem. Oglądamy nawet fragmenty filmu z 1984 roku, ale z nowej perspektywy. Dostrzegamy człowieka w Johnnym oraz rozumiemy, jak z jego strony Daniel-san mógł być „tym złym”.

Właściwie jedyna wada serialu leży w krytycznych punktach dramatu, czyli momentach zwrotnych. Resztę historii poprowadzono naprawdę znakomicie, ale jest coś sztucznego w tym, że dana postać zawsze jest we właściwym miejscu, że wszystko wraca do karate, jakby nie było innych sposobów na cokolwiek w świecie tej produkcji. Karate służy do uporządkowania życia, rewanżu, zdobycia dziewczyny… Jednak jest to część uroku, o którym pisałem wcześniej – i za moment do niego wrócę. Teraz tylko jeszcze napiszę, że Cobra Kai ma syndrom Skywalkerów i wszystkie postaci są w zasadzie jedną wielką rodziną: przypadkowy samochód, który wjedzie w Johnny’ego? Będzie w nim córka Daniela. Uczeń Daniela będzie synem Johnny’ego. I będzie mieć pewnie romans ze wspomnianą córką. Nawet całkowicie obcy nastolatek, który zostaje pierwszym uczniem Johnny’ego, zapewne za kilka sezonów zostanie jego przybranym synem, jak Johnny ożeni się z jego matką, na co sporo wskazuje.

Oceniając taki utwór jak Cobra Kai nie mogę zignorować jednego: ten serial nie mógł być po prostu dobrym serialem. Musiał być przede wszystkim udaną częścią Karate Kid i przez ten właśnie pryzmat twórcy chcieliby, aby ich utwór był oceniany. To oznacza trzymanie się pewnej konwencji oraz pewne ograniczenia. Nawiązania musiały się znaleźć, a nowe elementy musiały pasować do tych znajomych. Czasami więc mamy bezpośredni cytat, innym razem mrugnięcie okiem do fanów, dostajemy też sporo opowiadania o równowadze czy polerowaniu samochodów i malowania płotów. Trudno znaleźć w języku polskim odpowiednie słowa, które by oddawały specyficzny urok tego cyklu, ale rozpoznajemy je z całą pewnością, chociaż nie widzieliśmy głównych części cyklu już od wielu lat. Jest w tym odrobina naiwności i uproszczenia, ale też jest coś więcej, co wynosi prostą historią z cyklu „Nieudacznik pokazuje łobuzom, gdzie raki zimują i po drodze zdobywa dziewczynę” ponad inne, podobne. I ten serial jest doskonałą kontynuacją serialu – ma mnóstwo serca, ma wiele miłości do karate oraz znajdowania w tym sporcie metafor polepszających życie. Podchodzi do nich z humorem i świadomością, że nie brzmi to najlepiej, ale równocześnie traktuje je poważnie wtedy, kiedy musi. Dodaje nowe elementy, ale pamięta o tym, co najważniejsze: o dramatach osobistych oraz walkach wręcz. I robi to naprawdę dobrze.

Problemem trzymania się konwencji jest jednak to, że mieli pewne ograniczenia. Johnny Lawrence nie mógł być milczącym twardzielem do końca, takim w stylu Raya Donovana, który nigdy nie przepraszał, a zamiast tego naprawiał błąd. A gdy w ten sposób tylko pogarszał sytuację, to nie oczekiwał, że inni go zrozumieją, zamiast tego chowa wszystko w sobie i szuka nowego sposobu, aby coś polepszyć. Johnny Lawrence dla swojego syna, który go nienawidzi, ma tylko słowa i obietnice. Swoich uczniów zwyzywał od ciot, część zrezygnowała, pozostali domagali się przeprosin. I Johnny w zasadzie przeprosił: wyszedł przed tłum i powiedział: „Wiem, co czujecie. Byłem taki sam jak wy. Tatuś mnie nie kochał. Karate pozwoliło mi radzić sobie z problemami, więc teraz robią z wami to samo”. Nie żeby Johnny nie był twardzielem – jak mu zaatakowali w nocy samochód, to wyszedł do napastników, gołymi rękami nakarmił nimi asfalt, a po wszystkim wsiadł na jeden z ich motorów i pojechał skopać następnych; a serial pełny jest takich cool-momentów! – ale w obrębie tej konwencji nie może być takim twardzielem, jakim mógłby być. A może się mylę? Może ten serial mnie zaskoczy w przyszłości? Nie żeby wiele na to wskazywało.

Obawiam się, że Cobra Kai może sobie szybko zaszkodzić kolejnymi odcinkami. To historia o dostrzeganiu drugiej strony każdego wydarzenia, wybaczaniu i ruszeniu dalej – jednak bohaterowie raz za razem odmawiają nauczenia się tej lekcji. Wielokrotnie Daniel i Johnny mają okazję zostać kumplami, ale za każdym razem ma miejsce COŚ i któryś mówi: „CO?! TY SIĘ NIGDY NIE ZMIENISZ, ZAWSZE BĘDZIESZ…” i się rozchodzą w gniewie. Za którymś razem wyjdą w ten sposób na debili. Dzieje się tak jednak wyłącznie z inicjatywy scenarzystów, którzy wyraźnie chcą to ciągnąć. Albo znajdą oni inny sposób na to, albo niech kończą jak najszybciej. Niech bohaterowie się pogodzą, zamordują albo zrobią coś innego równie definitywnego. Już pierwszy sezon mógł momentami grać na nerwach w ten sposób. Do drugiego podchodzę po kawałku, po pewnej przerwie i ponownie mogę to przełknąć, ale ten serial nie powinien opierać się na tym, że będę sobie robić przerwy. Jeśli widz ma się czegoś nauczyć, to bohaterowie muszą zrobić to pierwsi. Czekam.