Woody Allen

Woody Allen

13/06/2020 Blog 0

Jeden z najbardziej pracowitych ludzi w biznesie. Ceniony za swój wkład w rozwój komedii i stand-upu, uwielbiany za swoje lekkie i poważne filmy - a dziś aktorzy są krytykowani w Internecie, jeśli zadeklaruję ochotę do współpracy z tym człowiekiem. Oto Woody Allen i przegląd jego twórczości.

Nothing makes me happier than to tear open a ream of paper. And I can’t wait to fill it! I love to do it” – Woody Allen
Zaczynał od pisania do gazet i telewizyjnych programów komediowych – tworzył żarty, których inni używali. To był najbardziej intensywny okres w jego karierze – większość ludzi jest pod wrażeniem, że w ciągu pięciu dekad niemal co roku reżyserował jeden film, ale dla niego to raczej jak wakacje. W końcu co za problem pisać jeden scenariusz rocznie? Na początku pisał pewnie jeden dziennie. Na początku lat 60 tworzył stand-up, gdzie wykształcił w sobie osobowość sceniczną niepewnego siebie neurotyka i intelektualisty. Potem często będzie grać tę postać w swoich filmach. Obok niego w tamtym czasie można było oglądać na scenie Elaine May, Joan Rivers, George’a Carlina, Richarda Pryora, Mike’a Nicholsa, Billa Cosby’ego i Morta Sahla – dzięki tym ludziom stand-up z opowiadania dowcipów zaczął przepoczwarzać się w satyrę i komentarz społeczny. Woody był w stanie pracować 15 godzin na dobę, z przerwą na kawę i spacer, pisząc i pisząc. Później udzieli jednej z najlepszych rad dla młodych pisarzy, którzy obawiają się porażki – a w niej wymaga od artysty, by ten poświęcił się całkowicie pisaniu. Na pół roku porzucił wszystko inne, niech zacznie żyć jak pisarz. A jeśli się nie uda mimo to, jeśli nikt nie kupi twojej pracy, jeśli będziesz musiał wrócić do swojego starego życia – „cóż, zawsze będziesz mógł powiedzieć, że prowadziłeś życie pisarza”.
For some reason I’m more appreciated in France than I am back home. The subtitles must be incredibly good.” – Woody Allen
Był doceniony również za swoje filmy, te poważniejsze jak i te lekkie. Pisał seriale, nowele do filmów antologicznych oraz libretto do musicalu na podstawie własnego filmu (Strzały na Broadwayu). Pierwsze filmy współtworzył – najpierw z Mickey Rosem, potem z Marshallem Brickmanem. Kręcił głównie w Nowym Jorku, dopiero pod koniec swojej twórczości przeniósł się do innych miast (Rzym, Paryż, Oviedo w Hiszpanii – postawili mu tam nawet za to pomnik w 2002 roku). Uwielbia jazz, umieszcza go w swoich filmach i samemu gra, będąc docenionym za swoją pasję i osiągnięcie pewnego „znośnego” poziomu w graniu na klarnecie. Wyrównał rekord Billy’ego Wildera (12), jeśli chodzi o ilość nominacji do Oscara za scenariusz – by następnie go przebić kilka razy, w 2014 roku zdobywając 16 nominację. Jest też rekordzistą, jeśli chodzi o ogólną ilość nominacji, licząc z tymi aktorskimi i reżyserskimi. Sam wyróżniłem go Garretem cztery razy – za scenariusze do Zbrodni, Zeliga i Annie Hall, oraz za reżyserię w tym ostatnim.
Join the army, see the world, meet interesting people–and kill them.” – Woody Allen
Inspiruje innych, samemu inspirując się Bergmanem czy Fellinim. Ma grono fanów, którzy przychodzą na jego filmy i zawsze znajdą w nich coś dla siebie. Jest pewną inwestycją, chociaż głównie dlatego, że mało kto pamięta o tym, że zdarzyło mu się zrobić wiele filmów pod rząd, które nie przyniosły zysku. Raz nawet zażartował, że więcej zarobił na sprzedaniu mieszkań, niż na filmach. Największym sukcesem kasowym okazało się O północy w Paryżu. Możemy uwielbiać go za jego humor czy scenariuszowe rzemiosło i rozpoznawalny styl wizualny, ale jest jeszcze jedna kwestia: rozdzielenie artysty od jego sztuki. I nawet nie chodzi o to, że lubi filmy, których my możemy nie lubić, albo że nie ogląda własnych filmów i może nie cenić sobie tych, za które sam jest najbardziej ceniony. Allen jest po prostu takim człowiekiem, który wkłada wiele z osobistych rzeczy do swoich produkcji – i to widać. A to może skłaniać do zastanowienia się: co jeszcze w jego filmach jest osobiste? By nie wgłębiać się za bardzo: w Hannie i jej siostrach jest wątek, że jego postać nie może zapłodnić postaci granej przez Mię Farrow. W rzeczywistości faktycznie się starali i nie wychodziło im przez długi czas – a jak już się udało, to oboje zaczęli gadać, że prawdziwym ojcem jest kto inny. Czy to więc oznacza, że myśli wewnętrzne postaci granej przez Michaela Cane’a – który marzy o stosunku z siostrą swojej żony – nie są wyłącznie fikcją i tak naprawdę oglądamy artystę wypuszczającego swoje wewnętrzne demony w świat fikcji, by mieć w ten sposób siłę na walkę z nimi w rzeczywistości? Łatwo w ten sposób zacząć ograniczać artystę – o czym może opowiadać, a czym nie może. I to jest dyskusja, którą wielu kinomanów będzie miało, podczas eksploracji filmografii Allena – znaleźć tę granicę, za którą skończy się ocenianie czy omawianie jego filmów, a zacznie się ocenianie jego jako człowieka. A to wszystko w oparciu na plotki i czyjeś subiektywne interpretacji sztuki. Każdy kinoman będzie też musiał zdecydować, czy powinno się oddzielać sztukę od artysty, który ją stworzył. W końcu łatwo jest się wzruszać, widząc Mię Farrow wzruszoną na sali kinowej w Purpurowej róży z Kairu. A potem człowiek czyta opowieści jednego z jej dzieci i poznaje pogłoski o tym, jaką była okropną matką. I teraz jest problem: czy nadal umielibyśmy podczas seansu Purpurowej róży… zobaczyć aktorkę? Czy człowieka, który tylko przed nami udaje?

Allen powiedział o sobie, że nie stworzył jeszcze żadnego wielkiego kina, jak Przygoda albo 400 batów. Marzył kiedyś o zrobieniu filmu poświęconego Sidneyowi Bechetowi, sopranowemu saksofoniście z Nowego Orleanu. W 2005 roku Allen w wywiadzie powiedział, że – biorąc pod uwagę długowieczność swoich rodziców – ma przed sobą jeszcze jakieś 17 lat robienia filmów. Dzisiaj to oznacza, że – jak dobrze pójdzie i fortepiany nie zaczną latać, by spadać nowojorczykom na głowę – to dostaniemy jeszcze ze dwa czy trzy filmy Allena. Osobiście mam nadzieję, że będzie z nich zadowolony.

Jako komik postanowiłem strzelić mu w dupę.
Życie i cała reszta

Man Ray: Mężczyzna zakochuje się w kobiecie z innej epoki. Ja tu widzę fotografię.
Luis Bunuel: Ja tu widzę film.
Woody Allen: Ja tu widzę sytuację patową.
Salvador Dali: A ja widzę… Nosorożca.
O północy w Paryżu

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać (1972)

4/5

Zbiór krótkich filmików, tematycznie powiązanych z różnymi dziedzinami seksu: kobiecy orgazm i jego zagadka, zboczenia, stosunek ze zwierzętami, przebieranie się za drugą płeć i tak dalej. Niezłe, choć te najbardziej udane żarty pojawiają się raczej na poczekaniu niż wynikają z historii i postaci. Absurdalność wielu momentów jest bardzo zabawna, a reakcja Gene’a Wildera na jedną z nich jest jedną z najśmieszniejszych jakie w życiu zobaczyłem. W pamięci pozostaje błazen, który nikogo nie śmieszy; czarny plemnik zastanawiający się, co tu robi; gigantyczny cyc terroryzujący miasto i… jakieś tam drobiazgi.

Filmiki nie są równe, jedne śmieszą bardziej, inne mniej; jedne trwają 25 minut, inne 10. I bardziej śmieszyła mnie ich konwencja – włoska nowelka nawiązująca do klimatów Felliniego, teleturniej o zboczeniach, szalony naukowiec jako parodia monster-movie i tak dalej.

Film warty obejrzenia, ale bez oczekiwania zbyt wiele.

Miłość i śmierć ("Love and Death", 1975)

4/5

Woody Allen pracował nad innym scenariuszem, przy którym miał blokadę twórczą. Zauważył na półce książkę poświęconą Rosji i stwierdził, że zajmie się tym, kiedy terminy go gonią na kolejny skrypt – zrobił więc parodię radzieckiego ducha uwiecznionego w literaturze oraz kinie. Liczne nawiązania wizualne oraz dialogowe do klasyki (ze szczyptą Bergmanowej Persony) tworzą dojmującą większość tej komedii głównie skeczowej. Od jednego żartu do drugiego idziemy w tej historii o neurotycznym bohaterze typowym dla Allena, który teraz istnieje w XIX wiecznej Rosji, która promuje odwagę, wojnę i dylematy moralne. Allen gra Borysa, który z okularami i pacyfizmem nie pasuje do swoich czasów, nie nadaje się do wojny z Napoleonem, ale tam jest jego miejsce, pchając go tym samym do rozmyśleń egzystencjonalnych.

Humor głównie pochodzi tutaj z destylacji głównych elementów, które kojarzymy z rosyjską kulturą, to tak jakby przyspieszona wersja Wojny i pokoju skrojona do półtorej godziny. Konflikty zbrojne, dusza i ciało oddane państwu, wiara w śmierć w imię wartości, romanse, pojedynki, zgony postaci pobocznych, poświęcenia, spisek o randze państwowej, tragedia – to wszystko w jednej historii, z obowiązkowym i najbardziej mnie bawiącym dylematem moralnym w najmniej odpowiednim momencie. Na dodatek w debacie o tym, co jest właściwe i nie, bohaterowie do niczego sensownego nie dochodzą – zatrzymują się nad próbują zdefiniowania terminów, których używają. Humor jest tutaj zróżnicowany – od czarnoskórego sierżanta drącego japę w wojsku, po odtworzenie rozmachu scen batalistycznych z ekranizacji Wojny i pokój Bondarczuka.

Ten film działa, nawet jeśli większość czasu zajęty jest parodiowaniem, nawiązywaniem oraz składaniem hołdu, zapominając o tworzeniu własnej osobowości. Gagi spaja neurotyczność bohatera i jego niepewność najważniejszych ludzkich aspektów – strach przed śmiercią albo co tam jest, po drugiej stronie. Gdy gagi się skończą, autor powraca do tych motywów i stara się coś złożyć z obrazu człowieka, który całe życie był pełen obaw oraz niepewności wobec rzeczy, na które nie miał wpływu. W ostatniej scenie tańczy razem ze śmiercią, gdy jego troski dobiegły końca wraz z zakończeniem żywotu. Nie poznał odpowiedzi na pytania, które uważał za ważne, tak samo jak na pytania, które faktycznie okazały się ważne – ale to już część życia. Jako trup próbuje podsumować życie i wychodzi mu bełkot, co jest uniwersalnie zabawne – jako podsumowanie bohaterów Dostojewskiego jak i żart sam w sobie czy z siebie, przeintelektualizowanego intelektualisty. Woody Allen śmieje się tutaj przede wszystkim z samej idei jaką jest próba objęcia takich rzeczy jak miłość czy śmierć w jednym dziele.

W Miłości i śmierci Allen nadal jeszcze jest bardziej stand-up’erem niż filmowcem. Jednak już niedługo zrobi Annie Hall oraz Manhattan.

Annie Hall (1977)

5/5
Allen wtedy był jeszcze w okresie łączenia skeczy z nadawaniem im jakiejś ramy. W Annie Hall ta rama jest bardziej filozoficzna i fabularna, niż w Miłość i śmierć, ale jeszcze nie jest to spójna, ciągłą fabuła, jaka będzie np. w Manhattanie. Skeczowość najczęściej jednak działa na korzyść Annie Hall, ponieważ wyłączając pojedyncze przypadki (czemu odwiedzają dom rodzinny z Robem?) jest to wiwisekcja życia w związku z kimś, kto prawdopodobnie był „tą właściwą” połową, ale jednak doszło do rozstania. Całe życie podzielona na momenty i analizowane wspólnie oraz oddzielnie, poza kolejnością, więc ta „skeczowość” typowa dla Allena znajduje tutaj idealne zastosowanie. Połowa „gadania do kamery” jest tutaj łamaniem czwartej ściany – przynajmniej do momentu, gdy nie zdamy sobie sprawy, że bohater wcale nie mówi do nas. Mówi do samego siebie, w przeszłości lub przyszłości. Ma na imię Alvy Singer, jest komikiem, który początkowo nie miał odwagi prezentować własne żarty, więc pisał je dla innych komików, a pod koniec opowieści pisze już własne sztuki – jeden z wielu tak-jakby-autobiograficznych elementów tej opowieści, innym jest chociażby fakt, że tytułową partnerkę gra tutaj Diane Keaton, z którą reżyser był w nieformalnym związku na początku lat 70. W tej produkcji jednak nie jest najważniejsze, że autor mówi prawdę o sobie. Najważniejsze, że mówi prawdę – nie o tym konkretnym związku, relacji Allena i Keaton, ale o relacjach jako takich.
 
Podstawą filmu są dwa żarty – jeden o gościu, który nie oddaje brata uważającego się za kurę do psychiatryka, bo potrzebuje jajek. Drugi jest cytatem Groucho Marxa, który nie chciał być członkiem klubu, który by go chciał. Anhedonia opisuje zaburzenie psychiczne polegające na niezdolności do odczuwania przyjemności i nie pojawia się osobiście w filmie (była tytułem roboczym), co było dobrą decyzją – gdyby była, to mogłaby być idealną odpowiedzią na granicy z byciem wymówką, wyjaśniającą wszystko w filmie w zbyt prosty sposób. Allen pomimo zamiłowanie i częstego żartowania z psychoanaliz, nie ma zamiaru wchodzić na taki poziom. Zamiast tego opowiada o ludziach próbujących zrozumieć samych siebie oraz skomplikowany temat relacji miłosnych i jak to jest, że coś tak wspaniałego oznacza również przykre momenty, czemu się zmieniamy, czemu sabotujemy coś dobrego i czemu coś się nie udaje, chociaż nie było ku temu logicznego powodu.
 
Cała artystyczna wolność tego filmu jest jednoznacznie dziełem geniusza – począwszy od dwuczłonowych wypowiedzi (krótki wstęp i krótka puenta) nastawionych na żarty tak naturalnie brzmiących w ustach postaci, kontynuując na nielinearnej narracji, kończąc na setkach drobnych pomysłach, z których najbardziej zapadają w pamięci wszystkie łamania czwartych ścian, podróże przez czas oraz scena na balkonie z napisami informującymi o tym, co naprawdę bohaterowie myślą, gdy ze sobą rozmawiają. Cała ta produkcja jest wypełniona milionem fantastycznych pomysłów i każdy można by analizować oddzielnie, tylko ich piękno polega na tym, że wcale nie jest to potrzebne: film bawi, śmieszy, wzrusza i rozbraja szczerością tak naturalnie, jak to tylko możliwe. Widz jest w stanie zrozumieć, co autor chce swoim dziełem wyrazić, więc sposób wyrażania tego jest niemal niepotrzebny. Treść jest zachwycająca sama w sobie, ale artystyczna swoboda oraz samoświadomość z możliwości zarówno filmu jak i fikcji, zachwyca całkowicie obok: że można tak prowadzić historię, że można tak robić… I że widz za tobą nadąży!
 
Szesnaście lat później to nadal jeden z moich ulubionych filmów. Kreatywność oraz humor jest tutaj ponadczasowa i bawi mnie nadal. Pewnie każdy znajdzie tutaj jakąś sekwencję, która jest mu obojętna – moment, gdy film przenosi się na chwilę do Los Angeles, zawsze mnie trochę traci – ale cała reszta filmu to w zasadzie złoto za złotem, jedna cudowna scena i dialog za drugim, a przy tym ponadczasowe obserwacje i uwagi, wciąż aktualne i ewoluujące z odbiorcą, dojrzewające razem z nim. Annie Hall ma coś do zaoferowania w każdym wieku i zyskuje na kolejnych powrotach. Ten film kocha się od pierwszego seansu, ale potem kocha się go jeszcze mocniej – bo jest dokładnie takim, jakim go pamiętamy.
 
Pamiętam mój pierwszy kontakt z tym tytułem. Jeden z pierwszych Allenów i pierwszy, kiedy już miałem świadomość, że ten człowiek jest artystą (a nie człowiekiem od prostych komedii romantycznych, które dodawali do gazet). Wtedy TCM zaczynał nadawanie o 21 i tego dnia puszczali Annie Hall dwa razy: o 21 i o 1 w nocy. Tak bardzo zakochałem się w tym filmie, że nastawiłem nagrywanie na 1 w nocy. Na kasetę VHS. Jeszcze nie spałem o 1 i zacząłem nawet oglądać drugi raz, tylko zasnąłem, jeśli dobrze kojarzę. I nie pamiętam, czy obudziłem się o 3, by wyłączyć nagrywanie… Tak czy siak, nadal nie widziałem Smutek i litość. Za rok wezmę się za lata 60., wtedy obejrzę.

Manhattan (1979)

5/5

To film dla starszych ludzi. Nie koniecznie starych, ale takich, którzy już poznali życie. Zresztą sam film implikuje, że to może nastąpić zarówno w wieku 42 lat, jak i 17. To produkcja o miłości do miasta, w którym fabuła zdaje się ledwo obecna, ale koniec końców wszystko tu było na swoim miejscu. Jedynie opowiedziane zostało w luźny sposób. Całość tyczy się Isaaca, granego przez Allena, który z jednej strony rezygnuje z pracy jako scenarzysta, by zacząć pisać książkę. Z drugiej, niedawno rozstał się z żoną która teraz zaczęła pisać autobiografię o ich związku. Z trzeciej strony, Isaac przeżywa kryzys miłosny. Chodzi z dziewczyną, której ojciec jest od niego młodszy, ale też na boku zakochuje się w innej kobiecie.

Nawet opowiadając o tym filmie trudno go ująć jako film inny niż autorski. I to jest jego ogromną zaletą, ponieważ film zdaje się dosłownym zapisem z życia, z którego wybrano jedynie kilka chwil które były istotne dla siebie nawzajem, a usunięto wszystko inne. Dzięki temu zdołano opowiedzieć konkretną historię i podjąć wszystkie tematy na których zależało autorowi.

Widać to już po pierwszej scenie, w której Isaac z offu próbuje wymyślić jak zacząć swoją książkę. Jak powinno brzmieć pierwsze zdanie w jego arcydziele? Na ekranie w tym czasie lecą ujęcia życia w Nowym Jorku – jego inspiracje i myśli towarzyszące mu podczas tworzenia ich. Robi wiele podejść, krytykuje swoją robotę, mówi sam do siebie, ale w końcu zaczyna tworzyć coś, co mu się podoba. Pada wtedy wiele zbędnych w teorii zdań, których widz nie musiał usłyszeć – ale jest inaczej. Bo istotna była wymowa całej sceny. Tak jest z resztą opowieści, i dzięki temu pozostaje ona świeża i naturalna, bez cienia fałszu.

W tym stylu Allen opowiada o popełnieniu błędów, dawaniu drugiej szansy, braku szczerości z samym sobą, publicznej autoterapii, życiu na Manhattanie, kręceniu się wśród wyższych sfer… Ta opowieść ma z pewnością mnóstwo uroku. Patrzymy na miasto przez czarno-biały obiektyw człowieka, który spoglądając na te ulice słyszy jazz. Współczesność miesza się z klasyką, nostalgia z dojrzewaniem. Tu i teraz z tym, co by się chciało.

Jeden z najbardziej spełnionych obrazów Allena. Znajdźcie dla niego czas w przyszłości.

Woody Allen

Obecnie Woody Allen znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #2

Top

1. Zelig
2. Manhattan
3. Annie Hall
4. Zbrodnie i wykroczenia
5. Purpurowa róża z Kairu
6. Miłość i śmierć
7. Złote czasy radia
8. Życie i cała reszta
9. Cienie i mgła
10. Hannah i jej siostry

11. O północy w Paryżu
12. Oedipus Wrecks (segment z filmu „Nowojorskie opowieści”)
13. Scoop – Gorący temat
14.Wszystko gra
15. Celebrity
16. Strzały na Broadwayu
17. Wspomnienia z gwiezdnego pyłu
18. Danny Rose z Broadwayu
19. Vicky Cristina Barcelona
20. Bananowy czubek

21. Koniec z Hollywood
22. Śpioch
23. Klątwa skorpiona
24. Drobne cwaniaczki
25. Przejrzeć Harry’ego
26. Bierz forsę i w nogi
27. Jej wysokość Afrodyta
28. Sen Kasandry
29. Seks nocy letniej
30.Tajemnica morderstwa na Manhattanie

31. Słodki drań
32. Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać
33. Mężowie i żony
34. Melinda i Melinda
35. Deszczowy dzień w Nowym Jorku
36. Co nas kręci, co nas podnieca
37. Wnętrz
38. Poznasz przystojnego bruneta
39. Alicja
40. Inna kobieta

41. Wrzesień
42. Wszyscy mówią: kocham cię
43. Sounds From a Town I Love
44. Blue Jasmine
45. Jak się masz koteczku?
46. Zakochani w Rzymie

Ważne daty

1935 – Allan Stewart Konigsberg przychodzi na świat w Bostonie, jak wiele innych gwiazd kina (m.in. Mel Brooks). Potem zmieni imię na Heywood Allen i przyjmie pseudonim Woody na cześć muzyka jazzowego: Woody’ego Hermana (1913-87).
 
1956 – pierwsze małżeństwo Allena. Skończy się w 1959 roku.
 
1960 – Woody pierwszy raz wykonuje stand up, namówiony przez Jacka Rollinsa i zainspirowany występem Morta Sahla. Bazuje na własnym materiale, nie improwizuje, a także długo i dokładnie ćwiczy każdy ruch.
 
1962 – tylko w tym roku Woody miał napisać jakieś 20 tysięcy żartów dla innych ludzi.
 
1964 – Woody razem z Bobem Dylanem, Allenem Ginsbergiem i innymi otwarcie protestują w sprawie protestu wytoczonego Lenny’emu Bruce’owi, który żartował z tego, z czego nie można było żartować. Potem powstanie filmowa biografia tego komika pt Lenny (1974), a on sam zostanie uznany za jednego z trzech najważniejszych wykonawców stand upu w historii. Woody będzie w pierwszej piątce.
 
1965 – Allen nagrywa wideo ze swoim stand upem. W tym samym roku pisze scenariusz do filmu Co słychać, koteczku?, ale nie jest z niego zadowolony. Podejmuje decyzję, aby reżyserować swoje następne filmy.
 
1966 – Allen pisze sztukę Don’t Drink the Water. Będzie też przeniesiona na ekran przez Howarda Morrisa, ale Allen nie będzie zadowolony z efektu, dlatego w 1994 roku sam nakręci własna wersję. W tym roku drugi raz wchodzi w związek małżeński, który zakończy się w 1970 roku.
 
1967 – Allen prowadzi własny program w TV: Woody Allen Looks at 1967.
 
1968 – wychodzi trzeci i ostatni krążek audio z zapisem występów komediowych Allena na żywo.
 
1969 – premiera sztuki teatralnej Zagraj to jeszcze raz, Sam, na podstawie tekstu Allena. Tam pozna Diane Keaton, z którą będzie przez parę lat. Zrobią razem osiem filmów. W tym samym roku Allen wyreżyseruje film, który uzna za swój właściwy debiut na tym polu: Bierz forsę i w nogi.
 
1976 – powstaje komiks o Allenie. Będzie wychodzić do 1984 roku.
 
1977 – Mia Farrow adoptuje Soon-Yi Previn. To będzie istotne, obiecuję. Dziewczynka była porzucona, wiek trzeba było ocenić (w przybliżeniu) na podstawie jej kości. Wyszło im, że ma jakieś sześć-siedem lat.
 
1979 – Allen poznaje Mię Farrow, będą ze sobą blisko od następnego roku. Mia miała wtedy już siedmioro dzieci – trzech własnych synów z poprzedniego małżeństwa, dwoje adoptowane z Wietnamu i dwoje z Korei Południowej. Starali się z Allenem o własne, ale nie wyszło, więc adoptowali kolejne. Później jednak Mia urodziła syna Allena (chociaż są plotki, że prawdziwym ojcem jest Frank Sinatra), który jako Ronan Farrow (imię zmienione przez matkę po rozstaniu z Woodym, ten nazwał syna Satchel) jest znany z ujawnienia w 2017 roku przypadków molestowania przez Harveya Weinsteina, za co dostał Pulitzera. Łącznie Mia Farrow ma piętnaścioro dzieci.
 
1981 – Allen nie wypuszcza w tym roku żadnego filmu, bo efekty specjalne do Zeliga są zbyt skomplikowane. Do tego stopnia, że Allen zrealizuje dwa kolejne filmy, zanim Zelig będzie ukończony. Następny taki rok będzie się nazywać 2018, gdy to jego nowy film (W deszczowy dzień w Nowym Jorku) z pewnych powodów będzie przesunięty na następny rok (Allen utraci dystrybutora w osobie Amazon Studios, któremu się przypomniała afera o molestowanie, Allen wytoczył im proces i się dogadali poza sądem).
 
1992 – Farrow znajduje nagie zdjęcia jej adoptowanej córki Soon-Yi w domu Allena. Allen mówi w wywiadzie: „I am not Soon-Yi’s father or stepfather”, bo nigdy nie żyli razem z Mią, nie spał w jej domu, nie spędzał tam ważnych wieczorów. „I was not a father to her adopted kids in any sense of the word.”. Później ogłosił, że jest zakochany w Soon-Yi. W tym samym roku Mia Farrow oskarży Allena o molestowanie jej dzieci. Rok później zacznie się półroczne dochodzenie w tej sprawie, zakończone stwierdzeniem, że do molestowania nie doszło. Dużo później, w 2018, jedno z dzieci Farrow zacznie opowiadać o swoim dzieciństwie. Jeśli wierzyć słowom tej osoby, Mia Farrow biła swoje dzieci, znęcała się nad nimi, mówiła im, co mają mówić policji, a jedno ze swoich dzieci doprowadziła do samobójstwa na początku XXI wieku (oficjalnie śmierć przez przypadkowe przedawkowanie). Dylan, dziewczynka, którą Allen miał molestować, musiała wcześniej chodzić do psychologa, bo miała problemy z odróżnieniem rzeczywistości od fantazji, po praniu jej mózgu przez matkę.
 
1997 – Allen wychodzi za mąż za Soon-Yi Previn. Są razem do teraz i mają dwoje adoptowanych dzieci. A to oznacza, że Mia Farrow jest jego teściową.
 
1998 – wraz z premierą Celebrity Allen ostatni raz współpracuje z Susan E. Morse, montażystką około 20 swoich filmów. Oboje wciąż żyją, więc może jeszcze kiedyś połączą swoje siły.
 
2005 – premiera Wszystko gra. Potem Allen powie, że to jeden z jego trzech najlepszych filmów (obok Purpurowej róży… i Wspomnień…). Najlepszych czyli takich, które po zrealizowaniu najbardziej przypominały to, co sobie planował. Nie znosi za to Manhattanu.
 
2007 – wychodzi na jaw, że Allen chce wyreżyserować operę. Sam skomentował to słowami: I have no idea what I’m doing.
 
2008 – Charles H. Joffe umiera. Był producentem ponad 35 filmów Allena.
 
2015 – Allen kręci ostatni film wyprodukowany przez Jacka Rollinsa, z którym zrobił ponad 40 filmów, zanim pan Rollins zmarł w wieku 100 lat.
 
2020 – Allen wydaje swoją autobiografię, ale najpierw była afera: niektóre dzieci Mii Farrow protestują, wydawca się wycofuje, Stephen King wyraża niezadowolenie (it makes me very uneasy. It’s not him; I don’t give a damn about Mr. Allen. It’s who gets muzzled next that worries me) i dopiero później znajdzie się nowy wydawca.

Seks nocy letniej („A Midsummer Night’s Sex Comedy”, 1982)

4/5

O roli seksu w związku. Ciepły i inteligentny film.

W domku letniskowym spotykają się przyjaciele. Przybywają oni z osobami towarzyszącymi, dzięki czemu powstaje kolaż przeróżnych relacji – niektórzy znali się wcześniej, inni dopiero teraz widzą się na oczy. Są tacy, co mieli wspólną przeszłość i ukrywają to przed innymi, inni otwarcie są w związku. Problemy każdego z nich są miłosne, często połączone ze sferą seksualności.

Woody Allen ma charakterystyczny styl, ale osiąga go niemal wyłącznie poprzez detale. Oczywiście najbardziej się rzuca w oczy jego miłość do dialogów i tematów takich jak psychoanaliza, seks lub nerwica, wstyd, depresja. Zawierają one sporo humoru dzięki bohaterom – ponownie u Allena są to intelektualiści, często osoby delikatne w mniejszym lub większym stopniu, lubujący się w mówieniu o swoich problemach wewnętrznych, ale też doznaniach lub uczuciach. Słuchałem tego z przyjemnością.

Obok tego jest jeszcze parę znaczących detali bardziej filmowych, dzięki którym uwaga widza skupia się na wybranych postaciach. W scenach grupowych pozostałe postaci mogą opuszczać kadr albo chodzić tak blisko obiektywu, że widać jedynie ich talię, ale twarz osoby, którą mamy widzieć, jej emocje i reakcje – to zawsze jest wyraźne i dostępne dla nas. Proste zabiegi, dzięki którym kino Allena nie tylko się wyróżnia, ale też jest przystępny, wręcz łatwy w odbiorze. Nawet w tych dialogach jest nieco więcej, bo przede wszystkim stwarzają wiele okazji do tego, aby bohaterowie Allena faktycznie ze sobą rozmawiali.

Wszystko to prowadzi do dyskusji o roli seksu w związku i problemach z tym związanych oraz słuchania, co Allen ma do powiedzenia na ten temat. Subiektywnie? Nie poczułem się przekonany. Nie do końca, chociaż seansu nie żałuję. Ciepła, inteligentna rzecz.

Zelig (1983)

5/5

O człowieku, który chciał się dostosować do wszystkich. Fabuła, która bardzo do mnie trafiła, gdy oglądałem to w gimnazjum. To był jeden z tych momentów, gdy pewien czas po seansie zdałem sobie sprawę, że rozmyślam nad tym filmem i widzę jego głębię. Nie jest to tylko zbiór anegdot, ale coś więcej. Opowieść o człowieku, który był na świeczniku, każdy miał na niego oko, każdy miał coś do powiedzenia na jego temat. Każdy był urażony czymś innym, każdy chwalił za coś innego, każdy zadawał pytania, każdy szukał innych odpowiedzi, każdy inaczej wszystko interpretował. Nie jest to coming of age, rozgrywa się w latach 30., ale przemawiało to do mnie. Dzisiaj też. 

Trudno jest mi najzwyczajniej w świecie nie docenić tylko za to, że jest – że mówi, to co mówi, że komentuje to, co komentuje. Bawi i śmieszy, ale bierze się za temat poważny dla tych, co zaobserwowali go sami w rzeczywistości. Ten obraz pomaga zrozumieć świat, który nas otacza – gdy zauważymy ten temat w naszym codziennym życiu i nie umiemy nawet go nazwać. Dlaczego wszystko jest takie płynne, dlaczego te rzeczy się zmieniają i wszystko od czegoś zależy, o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego ten sam żart opowiedziany przed dwóch ludzi w ten sam sposób zbiera inną reakcję? Czemu to samo zachowanie u jednych jest chwalone, by u innych było przywarą? Dlaczego ta sama rzecz lub idea ma inną nazwę w ustach innych ludzi?

Ponadto ten film potrafi zaobserwować w nas samych, że się na to zgadzamy, że bierzemy w tym udział, że sami inaczej traktujemy te same rzeczy, że względem różnych ludzi zachowujemy się inaczej… To znaczący obraz dla tych, co sami się z tym zetknęli i nawet nie wiedzieli, że chcą to zrozumieć.

Purpurowa róża z Kairu ("The Purple Rose of Cairo", 1985)

5/5

Kino zawsze będzie z tobą, gdy będziesz go potrzebować.

Bohaterką jest kobieta, która jest szczęśliwa tylko w kinie. Mąż nie traktuje jej, jak należy, w pracy szef nie jest z niej zadowolony… Więc chodzi do kina, na ten sam film. Aż tu pewnego dnia aktor z ekranu wychodzi, wyznaje jej miłość i bierze za rękę. Ta opowieść to fantastyka, ale potraktowana w realistyczny sposób – co by się stało, gdyby naprawdę aktor opuścił ekran? Oczywiście aktor, który się wcielał w tę rolę, obawiałby się, że będzie ona się pod niego podszywać.

To opowieść z elementami baśni, ale najważniejsze jest, że tutaj oglądamy życie wzbogacone przez baśń – w tym wypadku, przez kino. Kino, które daje nam siłę i nadzieję, nakłania do marzeń i patrzenia w przyszłość. Kino, na które zawsze możemy liczyć. Kino, które zmienia życie – na lepsze. Można się wzruszyć, to prawda.

Hannah i jej siostry ("Hannah and Her Sisters", 1986)

5/5

Nie ma sensu przedstawiać tej produkcji, więc zacznę trochę inaczej.

Ten film ma też jedną z najlepszy obsad w jakimkolwiek obrazie Allena. Każdy też gra doskonale, zamieniając scenę w sztukę, wydobywając dramat z każdego momentu. Mia Farrow, Michael Caine, Max von Sydow… Scenariusz ma liczne, genialne momenty, które idealnie i w ludzki sposób oddają nasz stan emocjonalny, duchowy, fizyczny i mentalny – zarówno wtedy, gdy stawiamy czoła trudnym chwilom, jakie zapamiętamy do końca, jak i wtedy, gdy zaczynamy przesadzać, panikować, nakręcamy się i myślimy w górnolotny sposób… Chociaż to może scenarzysta faktycznie próbuje być natchniony i powiedzieć coś o życiu, co jest trochę zbyt patetyczne, by traktować w pełni poważnie. Niemniej, uwielbiam cały wątek z czekaniem na diagnozę lekarską. Oraz historię o randce, która nie wypaliła, bo jeszcze nie byli na siebie gotowi.

Doskonały montaż i zdjęcia, podkreślający ludzki aspekt tego wszystkiego. Co i tak jest sporo jak na film z niejasną myślą przewodnią. Proste pytanie, jakim jest „o czym to film?”, nie znajduje odpowiedzi. To losy kilku ludzi, którzy mają różne życie, znają się nawzajem i przy niewiedzy innych mają swoje tajemnice, sekrety, ciężkie wybory i sytuacje. To może być pożądanie wobec siostry swojej żony, ktoś inny czeka na wieści od lekarza, inna osoba szuka miłości. I tak naprawdę seans późniejszych Zbrodni i wykroczeń odpowiada na pytanie, jakie były intencje artysty w tym przypadku. Chciał opowiedzieć o moralności, o ludzkich, wątpliwych historiach, które powinny doczekać się komentarza, moralnego kompasu i klarownego podziału na dobre i złe… Tego jednak nie ma. Pewne rzeczy zostają w cieniu, zamiast wyjść na światło dzienne. Nikt nie dowiaduje się o tym, co miało miejsce i życie toczy się dalej, jakby nic się nie stało. Ta myśl jednak nie jest tutaj wyraźnie wskazana przez autora i mało prawdopodobne, by przyszła do odbiorcy. To zadanie o wiele lepiej udało się zrealizować we wspomnianych Zbrodniach…. Po seansie Hanny i jej sióstr pomyślimy raczej o tym, że obejrzeliśmy kilka historii i każda nam się podobała. Była taka ludzka.

Złote czasy radia ("Radio Days", 1987)

5/5

Uniwersalna nostalgia. Allen wspomina dzieciństwo, jakby wspominał dzieciństwo każdego z nas. Opowiada o radiu tak, jakbyśmy my mogli opowiadać o telewizji, grach czy Internecie.

Całość ma strukturę zbioru anegdot, jedna idzie za drugą, czasami będąc kontynuacją tego lub tamtego wątku. Dla przykładu naga sąsiadka, którą bohater z kolegami przez przypadek będą podglądać, później okaże się być ich nauczycielką na zastępstwie. Potrzeba, aby uzbierać pieniądze na zabawkę, doprowadzi przypadkiem do poznania zawodu, jaki wykonuje ojciec protagonisty – co jest zaskakujące, bo samo pytanie o jego profesję wraca kilkukrotnie podczas tej opowieści.

Allen ma zdolność opowiadania o czymkolwiek tak, by to wychodzi interesująco. Mówi o roli radia w codziennym życiu jego bliskich i jego pokolenia, co kto słuchał, jakie były ulubione audycje tej lub innej osoby. Jest nawet sekwencja, w której po prostu przytacza różne piosenki i opisuje sytuacje, w której pierwszy raz ją usłyszał. Bo on o tym pamięta, a pamięć w tej produkcji staje się bardzo cenna. Pamiętamy to wszystko, pamiętamy ich głosy. I to jest dobre. Skończyłem seans z myślą, że pamiętanie o tych małych, osobistych rzeczach jest bardzo ważne. A zapomnienie o nich z czasem jest… częścią życia.

Oedipus Wrecks (segment z filmu "Nowojorskie opowieści", 1989)

5/5

O panie, to jest zajebiste przecież!

Główny bohater ma 50 lat i nadal nie udało mu się nawiązać z matką normalnych relacji. Ta go zupełnie nie rozumie, poniża i wywołuje wyrzuty sumienia. Zapewne nawet nieświadomie. Protagonista ma nawet sen, w którym na pogrzebie matki słyszy z trumny głosy krytyki, że źle prowadzi auto i powinien prowadzić karawanę inną drogą, będzie szybsza. I czemu tak pędzi? Wszystko zmienia się, gdy mama zostaje wybrana z publiczności na pokazie magicznym. Zamykają ją w pudle i… Znika. I nikt tego nie rozumie. I jeśli myślicie, że to będzie najbardziej szalona rzecz – to jeszcze nic nie widzieliście! Los znajdzie sposób, by bohater musiał skonfrontować się ze swoimi lękami. 

Efekt jest taki, że to jedna z najśmieszniejszych rzeczy, które Allen stworzył. Widać tutaj jego bogate doświadczenie w stand upie, to bardzo anegdotyczny scenariusz. Nie mówi, że mama bohaterowi robi przypał, zamiast tego opowiada życiowy żart sytuacyjny, z którego wynika, że matka robi mu często przypał. 

Całość trwa 40 minut i w znacznym stopniu opiera się na aktorstwie Allena, jego mowie ciała. Szczególnie ostatnia scena może wyrażać różne rzeczy – wszystko zależy, jak zinterpretujemy mimikę Allena. Tak czy inaczej to piękna i zabawna opowieść o tym, że swoich problemów lepiej nie unikać. 

I dla porządku dodam, że pozostałych segmentów (reżyserowanych przez Scorsese i Coppolę) nie widziałem. Jeszcze. Szczególnie ostatni owiany jest taką legendą, że muszę to zobaczyć. 

Zbrodnie i wykroczenia ("Crimes and Misdemeanors", 1989)

5/5

Allen w dojrzały sposób o moralności. Niezwykły seans…

Produkcja ta składa się z dwóch fabuł opowiadanych naprzemiennie. W jednej niezależny, żonaty artysta zakochuje się w rozwódce. W drugiej okulista jest szantażowany przez kochankę, że ta o wszystkim opowie jego żonie. Obie te fabuły z początku wydają się nie mieć nic wspólnego, by z czasem… Nic się nie zmieniło. Nie wiemy, co łączy te opowieści. Czy jedna rozgrywa się w przyszłości, a druga w przeszłości? Czy jedna jest fikcją opowiadaną przez artystę? Czy może to po prostu dwie oddzielne historie, bez wspólnych postaci i historii, tylko miejscem akcji (Nowym Jorkiem)? Trudno powiedzieć.

Trudno nawet coś więcej pisać, gdyż jest to tytuł wybitnie stworzony do samodzielnego odkrycia. I to nie tylko na poziomie fabularnym, ale i filozoficznym. Allen gra tutaj znowu tę samą postać, jej obiektem uczuć znowu jest Mia Farrow, Alan Alda gra nadal swoją postać z serialu MASH (tylko tym razem dokładamy do tego dodatkowy poziom), znowu zobaczymy miłość do kina, miasta i sztuki, wspomnienie żydowskiego dzieciństwa czy rozmowy, w których trakcie jedna ze stron opuszcza pomieszczenie i do niego wraca. Są żarty, są dramaty, ale tym razem wszystko jest ujęte zupełnie inaczej. Nie chodzi tutaj o nic osobistego nawet, tylko o… o moralność. Już sam tytuł nawiązuje do Dostojewskiego, tylko tym razem nie ma żadnej kary.

W tej przypowieści Allen buduje świat, w którym nie ma właściwym i niewłaściwych odpowiedzi, ruchów, decyzji, sposobów. Jest tylko wynik. I w tym świecie nikt nie dowie się całej prawdy, jesteś z nią sam i jeśli postanowisz, że nic w tej kwestii nie trzeba robić, tak właśnie się stanie. Świat bez boga i jedynego, słusznego sposobu na wszystko. Tylko ty i twoja decyzja. Tak, aby z tym żyć. Tak, aby móc dalej żyć. W końcu nie kończymy na żadnym z tych dwóch wątków – kończymy na trzecim, ledwo obecnym, gdy widzimy postać, która oślepła w trakcie filmu. Teraz tańczy na weselu. Nie poddawała się. Co jednak musiała najpierw zrobić, aby do tego dojść?

Cienie i mgła („Shadows and Fog”, 1991)

5/5

Fritz Lang, Kafka, Fellini, szczypta Tarra i bardzo dużo Allena.

Obywatel Kleinman zostaje obudzony w środku nocy z powodu dusiciela grasującego po ulicach w nocy, gdy zapada mgła. Policja nie daje rady go złapać, dlatego teraz mieszkańcy biorą sprawę w swoje ręce. Mają plan i potrzebują Kleinmana, ale nie mówią mu, na czym plan polega, ani też, jaka jest jego rola w nim. Kleinman wychodzi więc na miasto, nie mając pojęcia, co tak naprawdę ma zrobić.

Skojarzenia z Procesem Kafki są oczywiste – jednak inspiracji jest tu dużo więcej i poziomów. Cała przygoda głównego bohatera po mieście zdaje się podróżą przez wymiary jak w jakimś fantasy, ale bardziej w kierunku takiego Gabinetu doktora Caligari. Poszukiwaniem mordercy wydają się zainteresowani tylko nieliczni, wiele osób wciąż podróżuje po ulicach, a nawet sami poszukujący mordercy zdają się mieć inne priorytety niż pojmanie mordercy – a tymczasem ludzie wciąż giną. Cienie i mgła powstało w czerni i bieli, akcja rozgrywa się wyłącznie w nocy, niemal każde ujęcie zawiera jakiś element dymu. Za operatorkę odpowiada Carlo Di Palma, który skonstruował stronę wizualną na wzór M Fritza Langa, filmów noir, ale dodał też od siebie artystycznego połysku, dzięki któremu miasto pod stopami bohatera zdaje się mówić o tematach egzystencjalnych, pustce życiowej we wszechświecie. Motywy postaci uciekającej z cyrku przywodzi na myśl Felliniego, a niektóre ujęcia – jak spotkanie Malkovicha i Cusacka, albo Kleinman krzyczący do kobiety w oknie – każą podejrzewać, że Allen przed 1991 rokiem dał radę zobaczyć jakiś film Beli Tarra.

Najbardziej imponujące jednak w tym wszystkim jest, że Cienie i mgła to przede wszystkim film, w którym widać rękę Allena. We wszystkich dialogach słychać jego finezję (tylko on mógł spytać osobę połykającą miecze o to, co się stanie, gdy ta podczas wykonywania numeru dostanie czkawki), a wymowa całości została bardzo uproszczona – nie trzeba znać tych wszystkich nawiązań i inspiracji, ponieważ to jest przede wszystkim opowieść o ludziach obawiających się zaangażowania w związek. To wszystko. Odkładają na przyszłość ślub, decyzję o poczęciu dziecka, karmią się wymówkami i niespełnieniem, zamiast ruszyć do przodu. To wszystko i nic więcej. Pojedynczy dylemat bliski każdej osobie wśród widowni, rozciągnięty na cały film.

A przynajmniej aż do finału, w którym pogoń za mordercą zyskuje wymiar metafizyczny, złapanie go staje się mniej istotne od udzielenie odpowiedzi na pytanie „Co się stanie, gdy go złapiemy?„, a samo zakończenie… To znak zapytania. Jedno z najlepszych, jakie stworzył Allen, obok tych w Annie Hall czy Życie i cała reszta. Z całą pewnością warto wybrać się w tę podróż.

PS. Obsada jest jedną z najlepszych w historii kinematografii. Wyłączając Madonnę, która mnie nie interesuje, zobaczymy tu takie nazwiska jak: David Ogden Stiers, Mia Farrow, John Malkovich, Donald Pleasence, Jodie Foster, Kathy Bates, John Cusack, John C. Reilly, Kurtwood Smith, William H. Macy, Wallace Shawn i Peter Dinklage. A całość trwa poniżej 80 minut, to musi być jakiś rekord, taka Cienka czerwona linia lub Wszyscy ludzie króla są o wiele dłuższe.

Tajemnica morderstwa na Manhattanie („Manhattan Murder Mystery”, 1993)

4/5

Allen wykorzystuje tutaj wątki kryminalne do sprowokowania starego małżeństwa, by rozpoczęli rozmowy o ich związku. Ona podejrzewa, że sąsiad zabił swoją małżonkę. On uważa, że to głupoty, ale w końcu sam zaczyna się angażować w rozwiązanie tej sprawy. Równocześnie pytają samych siebie, czy to najciekawsze, co spotkało ich w życiu, czy są po prostu starzy i nudni, czy jeszcze interesują się sobą nawzajem i czy zainteresowanie śmiercią sąsiadki (oficjalnie z powodu zawału serca) nie jest oznaką znużenia partnerem oraz potrzebą znalezienia kogoś innego, z kim będą mieć wspólny język.

I te dwa wątki – kryminalny i terapeutyczny – wchodzą sobie w drogę. Motyw zabójstwa wydaje się przez większość czasu pretekstem do pokazania, jak dwoje ludzi siedzi na ulicy i pilnuje kogoś, rozmawiając wtedy o swoich uczuciach. Dochodzą do tego jeszcze bezpośrednie żarty z konwencji kryminalnej, które stają się żartami tak naprawdę po seansie, kiedy patrzę wstecz i zastanawiam się, jaki był cel tej lub innej sceny – po co w ogóle ona zgubiła okulary podczas włamania się do mieszkania podejrzanego? Wróciła tam potem, aby je odzyskać, a sąsiad sam jej je oddał i nic z tego nie wynikło.

Nie jest więc to film, który ogląda się bez żadnego problemu. Trzeba jednak przyznać, że koniec końców każdy motyw jest spełniony. Intryga kryminalna jest uczciwa (ale inaczej, niż byście podejrzewali lub zakładali), a gdy bohaterowie wyznają sobie miłość na koniec – jest to zasłużone. Fajne to.

Doceniam też takie naturalne podejście do schematu kryminału i pokazanie, jak irracjonalne jest podejrzewanie drugiej istoty ludzkiej o morderstwo. Masz podejrzenia, ale czujesz, że to z tobą jest coś nie tak. Ta egzystencjalna strona filmu podobała mnie się najbardziej.

PS. Ponoć gdzieś na planie kręci się młody Zach Braff, ale ja go tam nadal nie widzę. Przynajmniej już sobie przypomniałem, kogo Allan Alda grał tutaj.

Słodki drań („Sweet and Lowdown”, 1999)

4/5

Allen nie musiał tego robić, ale zrobił. Wciąż są powody, by obejrzeć. W imię muzyki!

Fikcyjny dokument o gitarzyście jazzowym pierwszej połowy XX wieku imieniem Emmet Ray, który był numerem 2 ówczesnej muzyki. Grał jak anioł, porywał tłumy, krążą o nim legendy i tak naprawdę nikt go nie poznał w pełni. Miał problemy z alkoholem oraz osobowością i podejściem do życia – jak przystało na każdą opowieść o artyście.

To coś w rodzaju wypełniacza u Allena. Nie film, który chciał zrobić, ale po prostu chciał zrobić film. Wciąż są tu jego ulubione motywy (jazz i opowieść o muzyku #2 w historii) i interesujące pomysły (wykorzystanie motywu „gadających głów” oraz nielinearna narracja), ale to tyle. Najciekawsze w tym wszystkim jest chyba sparowanie głównego bohatera z niemową płci najpiękniejszej. Ona słyszy i rozumie, chociaż ponoć jest trochę spowolniona – Emmet Ray traktuje ją źle, nawet nie chce z nią rozmawiać, ale ona wciąż przy nim jest, więc on to wykorzystuje i korzysta. Wszystko przez muzykę bohatera, dla której najwyraźniej można cierpieć, byle tylko móc ją usłyszeć. Tylko tyle chciała od życia. Ciekawy obraz!

To oferuje ładny kontrapunkt do głównego motywu opowieści, która jest (chyba) o tym, że artyści to zamknięci do wewnątrz ludzie, skupieni na sobie, cierpiący z tego powodu, ale też cierpiący z wielu innych – i w ten sposób tworzący sztukę.

PS. Polski tytuł jest idealny!

Wszystko gra ("Match Point", 2005)

5/5
Woody Allen znany jest ze swoich komedii i stand-up’ów, czyli: humoru, komedii. Od zawsze jednak robi wycieczki w stronę dramatów – najczęściej jednak o tym się nie mówi. Takie tytuły, jak „Wnętrza”, mają swoich zwolenników, ale jeśli chodzi o moją opinię, dopiero lata 2000s przyniosły te udane dramaty. Czy może bardziej: udane poważne filmy. „Wszystko gra” i „Sen Kasandry” pokazały z sukcesem inne oblicze Allena, które jest zafascynowane Dostojewskim, destylacją rzeczywistości, trudnymi wyborami i jeszcze trudniejszymi morałami. Akceptacja tego, że życie nie jest sztuką i historie kończą się inaczej, a złośliwość losu jest jedyną komedią życia. Nadal widać, że jest to film Allena i bohaterowie mówią w taki sposób, do którego mogliśmy się przyzwyczaić, ale robią to trochę bardziej… Wiarygodnie. Są inteligentni i potrafią mówić, ale bez potrzeby kończenia puentą. Mówią jak uczestnicy rozmowy.
 
Zapomniałem, jak bardzo wizualny to jest obraz. dwadzieścia lat minęło prawie od pierwszego seansu – teraz nawet nie pamiętam, to było w kinie czy na DVD?* – i natychmiast rozpoznawałem te kadry. Scarlett Johannson w deszczu, na łące, jej biała koszula – tutaj nie działał wyłącznie aspekt erotyczny, te kadry mówiły o wiele więcej, dzięki czemu zapadały w pamięci: przede wszystkim dzięki montażowi. Reżyseria też jest doskonała, podczas realizacji tych małych momentów, ale to montaż buduje z tych pozornie mało istotnych wydarzeń coś… dynamicznego. Jest po prostu w tych cięciach oraz tempie narracji, co przekonuje, że ta początkowo historia o niczym do czegoś jednak prowadzi. Naprawdę. Z czasem wręcz zacząłem podczas oglądania niemal złowieszcze poczucie nieuchronności, że cokolwiek się wydarzy, już zostało przesądzone. Im większy ciężar fabuły, im bardziej pętla na szyi postaci się zaciska, to widz może zacząć zadawać sobie pytanie: gdzie to się zaczęło? Gdzie był moment odwrotu? Czy w ogóle taki był? I film tylko na tym zyskuje właśnie dzięki montażowi, który łączy dynamicznie te drobne scenki w coś większego (już nie mówiąc o tym, że są tutaj cięcie będące tak po prostu idealne w kontekście danej sceny). Gdzieś tam musi być odpowiedzieć, prawda?
 
Właśnie… Niekoniecznie. I to jest tak mrożące w tej historii. Nie mogę wiele pisać, więc ujmę to tak: takie historie, jak w tym obrazie, zazwyczaj poznajemy od tyłu. Coś się dzieje i dochodzimy do tego, jak do tego doszło. Tutaj jest to odwrócone, wszystko oglądamy w porządku chronologicznym, ale widz i tak jest chwycony, a pytanie: „Jak do tego doszło?” reżyser zostawia odbiorcy na potem, po seansie. Ten obraz zostaje z nim. To film o sprawiedliwości i jej braku, o żarcie losu i o tym, że czasami dzieje się to, co się dzieje. Nic więcej. I nigdy nie możemy być pewni, kim jest człowiek obok nas. Do czego on będzie zdolny, gdy życie go przyciśnie. Właśnie: nigdy się tego nie dowiemy. Nigdy. Nasza historia skończy się bez potrzeby poznania czegoś więcej.
 
*już pomijam, że to był jeden z moich pierwszych Allenów, poza jakimiś fragmentami słabszych filmów z lat 90 dodawanymi kiedyś do gazet.

O północy w Paryżu („Midnight in Paris”, 2011)

5/5

Mały film, który może znaczyć dla was bardzo dużo. W Paryżu zawsze powinien padać deszcz.

Gil (Owen Wilson) przyjeżdża do Paryża. Jest uznanym scenarzystą, ale teraz chce napisać powieść. Ma oczywiście problemy z tworzeniem, chce dać światu coś naprawdę istotnego. Jego narzeczona zaczyna fascynować się innym mężczyzną, który zdaje się doskonały w każdym calu. Gil podczas jednego z nocnych spacerów wsiada do taksówki, która przenosi go w czasie w przeszłość, do międzywojennego Paryża, kiedy równocześnie można było spotkać tam Hemingwaya, Bunuela, Salvadora Dali czy Pablo Piccaso. To ulubiony okres historyczny dla Gila, który czuje się tam jak w domu.

Woody Allen w szczery i uczciwy sposób o swoich problemach z kobietami, rozwiązany dzięki magii kina i podróżom w czasie. Widać, że twórca lubi spacerować nocą i rozmyślać nad swoim życiem, to film dla podobnych mu ludzi. O północy w Paryżu jest spełnieniem marzeń o spotkaniu nieżywych idoli, porozmawianiu z nimi i nabraniu perspektywy, uzyskaniu pomocy w trudnej sytuacji. Nie wiesz, czy to co robisz, jest właściwą decyzją – a jeśli nie jest, to co nią powinno być? Bohater jest artystą, więc tworzy sztukę – a tutaj nie ma łatwych odpowiedzi. Nie może polegać na opinii innych, sam sobie boi się zaufać w pełni. O północy w Paryżu jest podróżą do krainy, w której artyści jest lżej. To film, który sprawia, że można poczuć się komfortowo na tym świecie. Czy to poprzez tworzenie takiego tytułu, czy też tylko oglądanie go. Pomaga odciąć się od tego, co jest niepotrzebne – i skupić się na tym, co się kocha.

Pewna część mnie wie, że to nie jest tak wyjątkowy film. Ba, można wręcz posądzać ten tytuł o to, że jest powtórką z rozrywki, a autor jedynie scenografię zmienił. Prawda jest taka, że obiektywnie to tytuł poprawny i zasadniczo dosyć prosty oraz banalny w swoim przekazie. Podróż bohatera nie jest zbyt skomplikowana i tak naprawdę rozwiązana jest w jednej rozmowie. Kolejne podróże w czasie i spotkania z ludźmi z przeszłości to niemal wyłącznie atrakcje same w sobie, bez konkretnego połączenia z problematyką protagonisty. Faktem jednak jest też, że ten film nawiązał ze mnie relację. O północy w Paryżu jest mi zaskakująco bliskie – pokazuje życie od tej lepszej strony i przekonuje, że może być lepiej. Nawet jeśli to nic pewnego. Czasami w prostocie siła. Jest elegancki, ciepły i pewnie warty powtarzania wyłączenie za potrzebą. A to nie jest tak mało.

Blue Jasmine (2013)

3/5

Zdaje się, jakby były tu tylko wątki poboczne, i każdy z nich zmierzał donikąd. Bo zamiast opowiedzieć historię, chciano opowiedzieć postać. Która była nudna. Nie przedstawiono jej w ciekawy sposób, wszystko co do niej czułem to niechęć. Ale tylko z początku, potem była już tylko nuda i nuda. Allen wcale jej nie chwali, raczej tylko obserwuje i zauważa, że nie ma dla niej ratunku. W ciągu pierwszych kilku minut. A przez następne półtorej godziny niczego nie zmienia. Nie żartuję, jedna z pierwszych scen – Jasmine wraca do siostry i opowiada, jak to nie ma pieniędzy. Ale tamta zauważa, że przyleciała pierwszą klasą. Ok, zrozumiałem. A kilka sekund później – „Nie masz pieniędzy? To skąd masz taką drogą torebkę?”. Cały film to tylko kolejne przykłady na których opowiedziane jest to samo, co zostało przekazane na samym początku.

Dodać do tego brak zakończenia i mamy film, który można ominąć. Zresztą, czy Allen nie zrobił już tego filmu 20 lat temu? Alicja się nazywał… W sumie, jakby się nad tym zastanowić, to nie dziwię się Allenowi, że opowiada taką historię, skoro wciąż są ludzie którzy potrzebują ją usłyszeć.

Na karuzeli życia ("Wonder Wheel", 2017)

3/5
Fabuła tego nie zapowiada, ale jednak był tutaj potencjał na coś w stylu: „Wszystko gra”, które niedawno powtarzałem. W obu produkcjach są podobne elementy – nie napiszę tylko które, bo nie chcę zdradzać czegokolwiek. Chodzi mi o to, że mógł z tego wyjść poważny melodramat z trójkątami miłosnymi, w którym nie wiadomo, co jest właściwym rozwiązaniem. Problem tylko taki, że „Wonder Wheel” w ogóle mnie nie angażowało na poziomie postaci. Tematyki i motywów nie ma tutaj jakoś więcej niż poza fabułą, więc to wszystko. Podczas oglądania czułem, że bohaterowie mogliby się pokłócić, popłakać, rozstać, może nawet uderzyć. To wszystko. Życie by szło dalej. „Wszystko gra” miało o wiele większy ciężar konsekwencji i opowiadało o czymś więcej, wręcz dawało do przemyśleń. „Wonder Wheel” zaskakuje chyba tylko tym, że najwyraźniej „Wszystko gra” bez Scarlett (za to z Winslet, która miała początkowo grać jej rolę) byłaby mniejszym filmem. Albo że Justin Timberlake gra alter-ego Allena. Myślcie o tym, co chcecie.
 
Sam film jest raczej przewidywalny, bez pamiętnych momentów, powtarzający wątki, które już znamy. To solidna robota, nie groźna i bez jakiegoś ubytku na jakości. Nie jest to tytuł, którego twórcy mogliby się wstydzić. Z całą pewnością nie będę do niego wracać.

Deszczowy dzień w Nowym Jorku (2019)

3/5
Związek kontra Nowy Jork, który pozwoli poznać samych siebie. Plus za wspomnienie Hamiltona. 
 
Dwoje młodych ludzi jedzie na weekend do Nowego Jorku. Ona ma przeprowadzić wywiad z reżyserem, a potem wróci do Niego i razem będą spędzać czas. Historia potoczy się jednak inaczej, rozdzielenie będzie się przedłużać i każde z nich zostanie wystawione na nowe rzeczy, które zainspirują ich do przemyślenia pewnych rzeczy. 
 
Są problemy z tym filmem. Nie wszystkie wątki się kleją, część scen wydaje się zrealizowanych przez inną ekipę (drugiej kategorii, ale ta pierwsza też jakąś specjalna nie jest), a tempo historii nie jest angażujące. Nadal jednak jest w nim to ludzkie podejście do bohaterów w stylu Allena, do ich niepewności i zmęczenia nią. Nadal jest to wyraz miłości do Nowego Jorku i niespodzianek, jakie to miasto może sprawić. Nie ma w tym szczególnej energii czy siły przebicia, ale te dwie godziny nadal są miłym epizodem w życiu każdego kinomana.