William A. Wellman

William A. Wellman

04/02/2019 Opinie o filmach 0

Get a director and a writer and leave them alone. That’s how the best pictures get made.” – William A. Wellman

Wróg publiczny nr 1 (1931)

3/5

Droga i życie Toma Powersa, od dzieciństwa po dorosłe życie gangstera, wypełnione szantażem, biciem się, handlem alkoholem i szacun na dzielni – wtedy jeszcze był to pełnoprawny szacunek, połączony z obawą przed odezwaniem się i nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Ludzie inaczej mówili, dzieciństwo było inne, a w kinie przechodziły sceny z ojcem bijącym swoje dziecko pasem. Dziś by to przeszło chyba tylko u Hanekego.

Jest to jedno z pierwszych kontaktów kina z gatunkiem gangsterskim, i to absolutnie widać. Choćby po kreacji Cagneya, który na szczęście wzorował się na prawdziwych przestępcach. Każda tego typu postać odegrana w późniejszych filmach nosi w sobie cień charakteru Toma Powersa. Trudno mi nie docenić takiego wkładu, chociaż ogląda się to tak sobie. Trwa krótko, ale jednocześnie się dłuży. Tej opowieści brak właściwego tempa – twórcy wzięli na warsztat cały życiorys jednego człowieka, i zmieścili to w półtorej godziny. Większość tylko przemyka, a postaci są zagrane po najmniejszej linii oporu, byle tylko spełniały swoją mechaniczną rolę dla fabuły.

Do tego wydźwięk nie jest tak poważny jak można by się spodziewać. Może to wina lat 30., może znamiona tak wczesnego kontaktu z tym gatunkiem, nie wiem. Ale gdy na samym początku usłyszałem wyraźnie komediową muzyczkę, i Jamesa Cagneya w kółeczku uśmiechającego się do kamery, to wiedziałem, że coś tu będzie nie tak. I było, aż do końca, gdy to pokazała mi się ściana tekstu z jasno wyłożonym morałem. Jest taka scena, w której gangster wchodzi do sklepu. Wchodzi i na początek prosi o broń. Pyta jak się to ładuje. Sprzedawca mu pokazuje. Ten pyta: „o tak?”, wyjmując z kieszeni naboje i ładując do pełna. A sprzedawca: „o tak, bardzo dobrze!”. Zgadnijcie, co nastąpiło potem…

Narodziny gwiazdy (1937)

2/5

Miałem okazję zobaczyć pierwowzór na Mubi (dodali pod koniec grudnia) i powiem tak: to nie był dobry film. Bohaterka pochodzi ze wsi i chce osiągnąć sukces, rodzina trzyma ją za gardło i mówi: „Nigdy nic nie osiągniesz!”, na co bohaterka mówi: „Jestem… bohaterką… tego… filmu… na… pewno… mi… się uda…!”). Jedzie więc do dużego miasta i chce być aktorką, a tam wszyscy łapią ją za gardło i mówią, że jej się nie uda, po czym zaczynają ją traktować w wyjątkowy sposób, bo wiadomo – jest bohaterką tego filmu – więc pokazują jej ten świat, objaśniają jak trudno się w nim wybić, a na koniec nawet dorzucą słowo zachęty. W końcu „nigdy nie wiadomo, trzeba wierzyć, c’nie?”. Wszyscy się z nią cackają i prowadzą ostatecznie za rączkę, żeby osiągnęła sukces – w którym w ogóle nie czułem osobistego spełnienia bohaterki. Fabuła z kolei rozwija się w taką stronę, że wschodząca gwiazda przyćmiewa starą gwiazdę, tamta za to się obraża… I czemuś takiemu mamy poświęcić naszą uwagę. Ja tam jestem na nie. Najlepszy moment – finałowe złamanie czwartej ściany.

Obecnie William A. Wellman najduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #155

Top

1. Zdarzenie w Ox-Bow
2. Droga do Yellow Sky
3. Szczęśliwie się skończyło
4. Wróg publiczny nr 1
5. Narodziny gwiazdy

Ważne daty

1896 – urodziny Willa (USA)

1913 – urodziny piątej żony 

1915 – Will dołącza do wojska i uczy się latać, zabijał ludzi

1919 – pierwsza praca aktorska (odkryty przez Douglasa Fairbanksa), później u Raoula Walsha będzie pracować; zostanie wylany za spoliczkowanie aktorki, która okaże się żoną reżysera

1923 – debiut reżyserski

1934 – piąte małżeństwo (do jego śmierci)

1945 – Will robi Żołnierzy, swój ulubiony film

1958 – ostatni film (według syna: „just got tired of fighting with the studios.”; na planie Will wkurzył się, że studio zastąpiło człowieka od kawy automatem na monety – wywalił automat na ulicę i człowiek wrócił)

1975 – śmierć (LA, białaczka)

2009 – śmierć piątej żony (ostatni raz była przed kamerą w 1945 roku)

Narodziny gwiazdy („A Star Is Born”, 2018)

4/5

Jeden z najszczęśliwszych filmów ostatnich lat. Nie jestem w stanie tego ocenić niżej.

Jack jest muzykiem. Zbiera tłumy na każdym koncercie, jest też alkoholikiem i nie stroni od innych używek. Po jednym występie idzie do baru, gdzie widzi amatorkę Ally śpiewającą na scenie. Poznają się, idą do innego baru i przez całą noc Jack zachęca Ally do tego, żeby się otworzyła, żeby zaczęła śpiewać własne piosenki, żeby się odważyła. Następnego dnia bierze ją na scenę, razem prezentują jej utwór, publika ją kocha. Tak zaczyna się jej kariera.

Zacznę od tego, że scenariusz jest najsłabszym elementem całości. Gubione są wątki („sprzedanie się” Ally i Jack krytykujący ją za to), rozwój postaci stoi pod dużym znakiem zapytanie (ponownie – szczególnie u Ally, która z szarej myszki w ciągu jednej sceny staje się kręcącą dupą na scenie piosenkarką pop, która poza sceną jest wciąż tą samą dziewczyną, którą polubiliśmy wcześniej), sukces i sława przychodzą z dnia na dzień bez szczególnego wysiłku, a całość wieńczy jedno z najgorszych możliwych zakończeń, jakie tylko można było wymyślić. Twórcy stawiają tam na łatwe rozwiązania i zwrot akcji, który oparli o jedną scenę, która zresztą była oparta o rozmowę. O nic więcej. Pojedynczy dialog i jedna z postaci stwierdza, że kompletnie zmieni swoje życie. Finał jest prawdziwie skandaliczny – reszta razi z uwagi na to, jak ładnie inne elementy filmu się udały, szczególnie pierwsze półtorej godziny, ale ostatnie sceny zasługują na potępienie w każdych warunkach.

Nie znaczy to, że w skrypcie nie było udanych rzeczy (pomiędzy słowami wspomina się o ciężkiej pracy Ally przez całe życie i o tym, jak rodzina ją wspierała, co zaprocentowało w momencie, kiedy ją poznaliśmy), ale to jednak film oparty przede wszystkim o reżyserię. O ton tej opowieści, o prowadzenie aktorów i chemię między nimi. Oglądanie Jacka i Ally na ekranie jest przyjemnością. Dwoje ludzi, którzy po prostu do siebie pasują i znaczą dla siebie bardzo dużo. Najbardziej polubiłem ten etap na początku, kiedy było między nimi jeszcze seksualne napięcie, ale bez zaspokojenia go. Miałem nawet podejrzenie, że pozostaną tylko przyjaciółmi do końca seansu, niemniej dosyć szybko idą do łóżka – ale potem film wciąż jest dobry. Cała opowieść jest bajką, ale taką, którą kino musi sobie przypomnieć, jak opowiedzieć. Nie myślę o niej w kategoriach naiwności czy przypadkowości. To po prostu historia osoby, która miała szczęście. Spotkała właściwego człowieka, jej życie zmieniło się z dnia na dzień, otrzymała szansę i ją wykorzystała. Jest tu miejsce na uwierzenie w tę opowieść. Można w końcu wyglądać jak Stefani Germanotta, ale jak ci mówią, że masz za duży nos, by osiągnąć sukces, to wtedy już nie wierzysz w siebie.

Poziom piosenek jest dosyć średni. Takie utwory jak Shallow, I’ll Never Love Again czy Always Remember Us This Way będzie można jeszcze pamiętać dzień po seansie, reszta to krótkie przerywniki bez żadnej treści dramaturgicznej, bez duszy czy wartości. Nic nie mówią o postaciach czy danym momencie fabularnym. Takie tam krótkie kawałki, żeby nie było, że film muzyczny ma tylko trzy piosenki. Rockowe jamowanie za to było naprawdę miłe w słuchaniu.

To typowa opowieść o tym, że sukces jest łatwy – utrzymanie go i pozostanie później dobrym człowiekiem jest wyzwaniem. Do tego otrzymujemy jakieś półtorej godziny oglądania, jak ludzie się uśmiechają, cieszą i płaczą z radości. Widownia reaguje oklaskami na samo twoje wejście na scenę, przed występem nie trzeba nawet rozgrzewać głosu czy robić prób. Wchodzisz i jesteś na szczycie świata. Zakończenie jest minusem, ale tak szczęśliwych filmów powstaje zbyt mało, żebym mógł to ocenić niżej.

PS. Nie wiem, co tutaj bardziej mnie zastanawia. Występ Dave’a Chappelle’a, Sam Elliott mówiący Bradleyowi Cooperowi: „Ukradłeś mój głos” czy też fakt, że Sam Elliott dostaje jakieś wyróżnienia za swoją rolę w tym filmie, chociaż jest może z minutę dłużej, niż w Lebowskim i jest przedmiotem fabularnym, a nie postacią, w której jest miejsce dla aktora.

PS 2. Naprawdę szanuję Coopera. Inni idą na debiut reżyserski, żeby coś osiągnąć, powiedzieć, udowodnić coś sobie, obsadzić się w niesamowitej roli albo mieć sceny seksu z cholera wie kim. A Cooper robi swój film tylko po to, żeby mieć pretekst walnąć kobietę ciastem w twarz. Mój bohater.

Szczęśliwie się skończyło (Nothing Sacred, 1937)

4/5

Opis tego filmu obecny na serwisie może wprowadzać w błąd, bo ujmuje on wiele serca każdej z postaci. Bohaterami w tej historii są dwie osoby: Wally Cook, czyli przebrzmiały dziennikarz z Nowego Jorku, który popełnił błąd i teraz musi udowodnić ponownie swoją wartość, przynosząc do redakcji największy tekst w jej historii. Trafia tym samym na drugą osobę: Hazel Flagg z małego miasteczka o nazwie Warsaw (w stanie Vermont*). Dziewczyna jest przekonana, że umiera, ale ponowna wizyta u lekarza weryfikuje te obawy: dziewczyna jest cała, zdrowa i… w sumie nie wie, z czego się cieszyć, bo wolałaby już otrzymać 200 dolarów**, polecieć do Nowego Jorku i się wyszaleć, bo w Warsaw i tak nic na nią nie czeka.

Tutaj pojawia się właśnie Wally, który o niczym nie wie, podziwia Hazel za jej odwagę wobec zbliżającej się śmierci i dlatego napisze o niej artykuł. I wszystko to jest szczere! Oboje trafiają do Nowego Jorku, gdzie wita nas nie tylko 1937 rok, ale też tworzenie amerykańskich filmów z 1937 roku: to świat nieprzyzwyczajony jeszcze do ludzi, którzy mają już zaplanowany nekrolog. Całe miasto jednoczy się w uczucie do Hazel Flagg w iście przytłaczającym stylu. Dość powiedzieć, że Hazel otrzymuje klucze do miasta, a w planach jest jeszcze ustanowienie święta narodowego na jej cześć. Mały i nieszkodliwy numer szybko wymyka się spod kontroli, nikt nie mówi o niczym innym niż nasza bohaterka, wszyscy na nią patrzą, a ta przesada sprzyja komizmowi. Humoru nie ma tutaj za bardzo w dialogach czy slapsticku, ale w samej konstrukcji fabularnej i kolejnych absurdach, które wynikają z tego prostego pomysłu. Co najbardziej zaskakujące – to finał był naprawdę sensowny! Obraca całą historię w coś więcej, dodaje nawet nieco szlacheckiego rysu wszystkim bohaterom. Robi swoją robotę tak dobrze, że wręcz grozi zbytnią pompatycznością – ale i tego udaje się uniknąć. Szczęśliwie się skończyło jest właśnie tym: małym, uroczym filmem dla poprawy nastroju.

*fikcja literacka, chociaż po prostu dziwna – bo miasteczko Warsaw jest naprawdę w USA, po prostu w stanie Nowy Jork, ponad 600 kilometrów od Vermont. Cóż, mi dowiedzenie się tego zajęło 20 sekund, ale w 1937 roku Internet chodził trochę wolniej – albo nie chcieli, żeby Amerykanie z nowotworem jechali do Vermont po 200 dolarów?
**tyle Warsaw daje umierającym obywatelom; jeśli dobrze liczę to jakieś 66 tysięcy złotych dzisiaj;

Droga do Yellow Sky ("Yellow Sky", 1948)

4/5

Męski, męski, brutalny, gorzki i męski. Wtedy takie filmy nazywano „western-noir”. Bohaterowie są z tej drugiej strony barykady: gonieni za napad na bank. Ucieczka prowadzi przez pustynię – albo zawracają w ręce sprawiedliwości. Wybierają podróż za horyzont. I idą. I idą. Naprawdę idą. Walczą między sobą o napój, najpierw podróżują na koniach, potem konie nie mają siły, aby iść z takim ciężarem, więc nasze chłopy schodzą i idą na piechotę. Potem konie nie mogą nawet iść, a na horyzoncie niczego nie ma. „Jak padnę, to już nie wstanę”, na co towarzysz odpowiada mu: „To prawda”. I idzie dalej. Jak padniesz, to nikt cię nie podniesie. W tym świecie jesteś sam.

Nie jest to jakiś długi lub dłużący się fragment filmu, ale jest niezwykły i istotny. Jak w kinie Dardenne: nawet jeśli zrobi coś złego, to zdążyli przejść za to przez piekło, ale na tym się nie zatrzymujemy! Po prostu ich rozumiemy, widzimy w nich ludzi. Nawet jeśli są to ludzie agresywni i wojowniczy, to nadal są ludzie. Można się z nimi komunikować jak z ludźmi. Niewiele z tego filmu może zostać pewnie w pamięci, potem kopią złoto i jakieś czerwone twarze się pojawią czy coś, nie wiem, nie pamiętam – ale ta dynamika między bohaterami, to męstwo w każdym dialogu! Jest w tym wszystkim autorefleksja, że nie oceniają swoich towarzyszy, gdy ci robią coś złego lub niewłaściwego, bo wiedzą, że sami nie są lepsi. Nie zgadzają się, ale też mają przeszłość. I nie są w miejscu, które pozwoliłoby im mówić innym, że robią źle. Są przegrani – waleczni, ale każda walka może być tą ostatnią. Tylko przetrwanie się liczy. Nie mają ideałów, na to już za późno. Albo za wcześnie.

Plus Gregory Peck dostający lanie od kobiety, piękny widok. Do takich produkcji się wraca!

Frankly, if you examine my whole background, it’s not very good. I can tell you that for every good picture, I made at least five or six stinkers.” – William A. Wellman