Lewis Milestone
„I’ve got your happy ending. We’ll let the Germans win the war” – Lewis Milestone (do producenta domagającego się szczęśliwego zakończenia w Na zachodzie bez zmian)
Na zachodzie bez zmian (1931)
Przed seansem musicie wiedzieć jedno: to film o Niemczech z pierwszej wojny światowej. Bohaterowie są Niemcami, idą walczyć z Francuzami, Anglikami, bo kraj ich potrzebuje. I piszę o tym dlatego, ponieważ film jest bardzo oporny w przyznaniu się do tego. Produkcja jest bardzo typowa dla Ameryki: reżyser z Europy (wtedy Rosja, dziś Mołdawia), adaptacja zagranicznej książki (Niemieckiej) wykonana przez bandę scenarzystów pracujących w Hollywood. Aktorzy angielscy, gadają po angielsku, imiona też mają swojskie, jak Paul, albo… w ogóle, po co im imiona? Tylko te hełmy takie germańskie. I czasem jeden z drugim „Halt!” krzykną.
Śmiesznie było, jak jeden z bohaterów na wojnie osaczy wroga, ale zacznie żałować, i będzie go błagał (przypominam, po angielsku) by ten mu wybaczył… Ale ten będzie twardo milczeć, bez litości. Bo niby w jakim języku miał odpowiedzieć? xD
Ja to jestem, zaczynać opisywanie wrażeń z takiego filmu od żartu… Na zachodzie bez zmian to ciężki film, który aż chce się oglądać. Pokazuje dramat, ale jednocześnie nie niszczy ci dnia. Sprawia przyjemność, jaką potrafi sprawić dobrze wykonane kino, posiadające też duszę. Niby film antywojenny nie potrafi już niczym zaskoczyć, i wspominanie o kolejnym (chociaż też jednym z pierwszych) opisującym tragizm wojen wywołuje od razu znużenie, jednak Na zachodzie od zmian zwyczajnie zaskakuje. Mimo blisko 75 lat na karku jest świeży i bardzo prawdziwy.
Dobrym posunięciem było wyrzucenie za okno fabuły, ta produkcja składa się tylko z dwóch elementów: tła oraz doświadczenia. Opowieść składa się z łatwych do przewidzenia segmentów: na początku przedstawiono świat, w którym zaczyna się wojna. W szkołach profesorowie zachęcają gorąco uczniów do przywdziania munduru i ruszenia na pole walki, bo naród tego potrzebuje. I nie ma nic piękniejszego niż śmierć za ojczyznę. Uczniowie zainspirowani z radością zaczynają trening, i już tam przestaje być tak różowo… ale dopiero pierwsze bombardowanie rujnuje ich wyobrażenia o czymkolwiek, co wcześniej słyszeli. I za każdym razem wszystko sprowadza się do pokazania oglądającym, jak to wyglądało, przeżycia we własnym zakresie i jeśli chcesz, wyciągnięcia wniosków.
Dziwne, że to jednocześnie film opowiedziany w bardzo obiektywny, ale też i żywiołowy, emocjonalny sposób. Czuć, że to kręcono w latach 30’tych, czuć ten okres międzywojenny. W poczuciu humoru, w zachowaniu postaci, w ekspresji. Profesor zagrzewający do ruszenia w bój wymachujący rękoma i krzyczący, jakby przemawiał na stadionie do tysięcy ludzi. Młody mężczyzna wyrażający radość poprzez spontaniczne złapanie kolegi i pocałowanie go w oba policzki. Sporo tu romantyzmu w słowach, jakimi żołnierze opisujące swoje przeżycia, swój ból i przeżycia. Co jeszcze dziwniejsze, bardzo łatwo to połączono z tym, co pisałem wcześniej. Nie czułem się, jakby ktoś za mnie myślał i podawał mi gotowe opinie. Rozumiałem i czułem wszystko we własnym zakresie. Niby do podobnych wniosków dochodziłem już przed ekranem wielokrotnie, a tutaj czułem się, jakbym robił to pierwszy raz.
Udział w tym miał fakt, że pokazano całą drogę. Od werbunku, napakowanie altruistycznymi ideami, przez zniszczenie marzeń, po nudę, utratę przyjaciół, pierwszy wypoczynek gdy może najzwyczajniej w świecie wypić piwko z poczuciem bezpieczeństwa… aż po dni wolne, gdy wrócił do domu na parę dni. Zero wybuchów, brak karabinów, nikt nie umarł, a to zdecydowanie najmocniejsza część opowieści. Gdy bohater dowiedział się, jak to wszystko jest widziane przez dowództwo, żerujące na altruizmie naiwnych.
Takie kino wojenne chcę oglądać. Brutalne, ale nie wulgarne. Pozwala się przejąć dramatem, jednak bez poczucia się wytarzanym w błocie. Można go obejrzeć dla przyjemności, jakkolwiek to brzmi.
Ciekawostka: jeden ze scenarzystów dożył 107 lat, umarł w 1995 roku, a ożenił się ostatni raz w wieku 95 lat, i żyli sobie razem przez 12 lat. Co to SFU ze mną robi…
Obecnie Lewis Milestone znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #84
Top
1. Na zachodzie bez zmian
2. Ryzykowna gra
3. Bunt na Bounty
4. Blask na wschodzie
5. Dziwna miłość Marty Ivers
+Braciszek
Ważne daty
1895 – urodziny Leva (wtedy Cesarstwo Rosyjskie, dzisiaj Mołdawia)
1903 – urodziny żony (Washington)
1917 – emigracja do USA
1918 – pierwszy short
1925 – pierwszy pełny metraż
1936 – małżeństwo (aktorka, do jej śmierci w 1978)
1962 – ostatni film
1964 – ostatni dorobek reżyserski, na planie serialu
1980 – śmierć (LA)
Blask na wschodzie („The North Star”, 1943)
Pejzaż ku pokrzepieniu serc o walce do ostatniej kropli krwi podczas WW2. Dużo nadziei i dużo wybuchów.
1939 rok. Niemcy atakują Polskę, zaraz biorą się za inne kraje. Mała wieś na Ukrainie zostaje zaatakowana – na razie tylko przez samoloty, ale za chwilę dołączy reszta germańskiej armii. Mieszkańcy decydują się więc rozdzielić: część zostanie, żeby żyć w miasteczku razem z najeźdźcami. Pozostali będą zajmować się partyzantką z pobliskiego lasu. Obie ścieżki są równie niebezpieczne, obciążone ryzykiem bolesnej śmierci.
Blask… nie ma typowej fabuły z bohaterami, to raczej połączenie różnych wątków w celu ukazania tego, jak wygląda wojna. W pierwszej części oglądamy codzienne życie mieszkańców przed wojną – planują, są oczywiście szczęśliwi, zakochani, niewinni i pełni nadziei wobec przyszłości. Aż tu nagle przybywa wojsko, strzela i nikt nie jest w stanie zrozumieć, co się właśnie stało. Blask… nie operuje jakimiś szczególnymi obrazami okrucieństwa, nie epatuje też przemocą. To wciąż 1943 rok, tutaj osoba postrzelona po prostu łapie się za biodro, a następnie kręci piruet i z grymasem na twarzy upada na materac. Bez krwi, bez wnętrzności, bez bólu. I nie stoi to na przeszkodzie, żeby zaangażować się emocjonalnie. Oczywiście, jeśli ktoś ceni sobie egzaltację wczesnego kina amerykańskiego – szczególnie takiego robionego ku pokrzepieniu serc. Wszyscy bohaterowie przeżywają w wielkim stopniu każde wydarzenia, reagują silnie emocjonalnie na wszystko, grożą rękoma przelatującym samolotom i zawsze jest czas przed śmiercią, by strzelić pamiętną przemowę. W końcu śmierć to zawsze śmierć, strata też będzie stratą. Mój ulubiony moment nastąpił zaraz po ataku na wioskę, kiedy matka ostatni raz zobaczyła swoje dzieci przez okno. Przeleciał samolot, postrzelał i po dzieciach. Matka wyszła tylko i usiadła z niemym „Ale jak to?” na twarzy. Udało się w tym wszystkim uchwycić chaos po wejściu wojny do życia zwykłego człowieka. Nagle zaczynają dziać się rzeczy, o których nigdy byśmy nie pomyśleli. Nagle wszystkie zasady są łamane. Zostaje tylko szok i niedowierzanie.
Do tego całkiem sporoakcji – z wybuchami, strzelaninami, jest nawet opeacja skradana pełna napięcia. Całość zmierza w stronę zainspirowania odbiorcy, że walka do końca jest warta każdego poświęcenia. Nie wszyscy będą mogli zobaczyć finał starcia, ale poświęcenie z całą pewnością się opłaci. Każdy w tym filmie ma swoją rolę, by pokonać Niemców, i spełnia ją należycie. Jest tutaj nienawiść do wojny i obietnica walki z wojną do samego końca. A jaki będziecie mieć stosunek do tego, to już wasza sprawa.
Ja tam bawiłem się całkiem nieźle. Lubię urok takiego starego kina, przejąłem się losem bohaterów i doceniam, że ten kolejny film o wojnie dał radę coś od siebie dodać do puli filmów drugowojennych. Na plus!
Najnowsze komentarze