Terrence Malick
„I film quite a bit of footage, then edit. Changes before your eyes, things you can do and things you can’t. My attitude is always let it keep rolling.” – Terrence Malick
Obecnie Terrence Mallick nie znajduje się w moim rankingu reżyserów (cztery obejrzane, musi być min. 5)
Top
1. Badlands
2. Cienka czerwona linia
3. Niebiańskie dni
4. Drzewo życia
Ważne daty
1943 – urodziny (Illinois)
1969 – debiut krótkometrażowy
1973 – debiut pełnometrażowy
1998 – trzecie małżeństwo, są do dzisiaj
2025 – nowy film chyba zrobi
Cienka czerwona linia ("The Thin Red Line", 1998)
Stąd do wieczności jest uznaną produkcją i kontynuacja tej trylogii powinna być kwestią czasu. Warto tylko zaznaczyć, że to faktyczna trylogia, czyli zbiór trzech niezależnych książek, a nie jedna, długa historia w trzech częściach (bohaterowie tego autora lubią popełniać samobójstwo). Parę miesięcy temu czytałem Cienką czerwoną... i mogę powiedzieć, że film Mallicka nie jest dobrą adaptacją. Pierwowzór jest zbiorem charakterów i ich indywidualnymi podróżami przez piekło wojny, jak z „nikogo nie dam rady zabić” stają się maszynami do zabijania, wszystko na tle bitwy o Guadalcanal (ale z licznymi zmianami względem faktycznego przebiegu starć). Było tam dużo narracji w pierwszej osobie, a otwierająca prezentacja myślenia bohatera, jak jeszcze płynęli do celu, jest dla mnie jednym z najlepszych tego typu rzeczy w literaturze. Film w ogóle nie idzie w tę stronę – nie ma tutaj postaci. Naprawdę nie wiem, jaki procent widzów byłby mi w stanie podać prawidłowo nazwiska czterech głównych postaci tej historii*, czy raczej aktorów się w nich wcielających. Nie ma tutaj osobistego rozwoju kogokolwiek, ich perspektywy. To po prostu anonimowi ludzie na wojnie, nijacy i mający ogóle doświadczenia. Narracja z offu nie służy niczemu poza ogólnymi myślami egzystencjonalnymi o przemocy i wojnie, brzmiące jakby były dopisane pewnie przez samego reżysera, który musiał pochwalić się swoimi płytkimi spostrzeżeniami („Godziny jak dni, dni jak miesiące”). Nawet nie wiem, czy konkretne sceny są do zrozumienia przez widza nieznającego pierwowzoru – w prozie Jonesa był chociażby bolesny fragment, kiedy jedna z postaci musi się pogodzić z tym, że nie da rady pomóc umierającemu kumplowi, rannemu na polu bitwy. Nawet nie da rady go stamtąd zabrać, po prostu musi się z tym pogodzić i najwyżej da mu zapas morfiny, aby mógł umrzeć „bezboleśnie”. Technicznie rzecz biorąc to ma miejsce w filmie, ale nie idzie tego poczuć, tej zmiany w postaci, ale pytanie: czy widz zrozumie, że umierająca osoba dostał wtedy morfinę i w jakim celu?
Generalnie więc nie ma tutaj tego, co czyni z Cienkiej czerwonej linii arcydzieło, ale to nie znaczy, że nie jest to zły film. W sumie wręcz przeciwnie. Ścieżka dźwiękowa to dla mnie najlepszy soundtrack do słuchania poza samym filmem – a gdy na ekranie leci „Journey to the Line”, to dzieje się prawdziwa magia. Wizualnie to po prostu piękne kino – plenery, roślinność, naturalne światło, ruch przez dżunglę. To z całą pewnością kino urzekające swoją urodą, w jakiś sposób „antywojenna” myśl, chociaż płytka jak milion innych, wybija się jako coś świeżego. I w końcu: to jest udane kino wojenne. Ilość starć, strzałów, śmierci – to jest nie tylko kompetentnie zrobione (Mallick w końcu kręcił dramaty obyczajowe, z militariami nie miał dużego doświadczenia), to naprawdę potężna robota. Chyba w żadnym innym obrazie nie ma tyle znęcania i zabijania ludzi, którzy się poddali, unoszą ręce i powinni być wzięci do niewoli, powinni być zakwalifikowani jako POW, ale nie, nie! Bohaterowie nie wytrzymują ciśnienia i kontynuują masakrę, mszczą się albo po prostu już nie są w stanie inaczej funkcjonować. Cierpienie i masakra wokół modlącego się mnicha jest czymś, czego jeszcze nie widzieliśmy.
Jedną z cech tego filmu jest jego ego, gargantuiczność, przepych – wszystkiego po prostu było za dużo, a z samego filmu nie wynika nawet część tego, co się działo podczas kręcenia. Dość powiedzieć, że milion aktorów z pierwszej ligi Hollywood pojawiających się na minutę lub dwie czasu ekranowego, sto dni zdjęciowych w samej Australii oraz długi czas trwania (prawie 3h) są niczym wobec wielu godzin muzyki nagranej przez Zimmera, z której ledwo co trafiło do samego filmu; wobec ośmiu godzin narracji Billlego Thortona, z której nie tylko zrezygnowano, ale i zastąpiono gadaniem innych aktorów; do reżysera, który kręcił trzy wersje wszystkiego, w zależności od jakości światła… Niby były problemy z budżetem i produkcja mogła w ogóle nie ruszyć, ale jak już zaczęli kręcić, to zaczęło się wydziwianie. Ta megalomania jest wyczuwalna podczas oglądania i nie pasuje do samej narracji, ale dzięki niej teraz zawdzięczamy najbardziej spektakularne sceny batalistyczne. Coś za coś.
*Jim Caviezel, Sean Penn, John C. Reilly i Adrien Brody, ten ostatni (Fife) technicznie rzecz biorąc stanie się istotną postacią w finale trylogii (Marion) i podczas nagrywania filmu tak było, tylko sceny z nim wycięto w montażu.
Najnowsze komentarze