Stanley Kramer

Stanley Kramer

11/12/2021 Blog 0

Używał ekranu do rzeczy ważnych, zachowując przy tym rzemieślniczą bezbłędność. Miał rękę do aktorów i był artystą z wewnętrzną potrzebą do podnoszenia istotnych tematów. Nakręcił trzy filmy znajdujące się na liście moich ulubionych w historii. Oto Stanley Kramer i przegląd jego twórczości.

Maybe I’m out of step with the times, because a lot of movies are made today with no statement at all, just shock and sensation, or a motivationless kind of approach to a story, a senseless crime, a pointless love affair. . . . Like lots of kids in the 1930s, I wanted to right all the wrongs of mankind. . . . I’m not interested in changing anyone’s opinion, just in telling a story.” – Stanley Kramer

Zacznę od napisania czegoś, co niedawno przeczytałem o panu Kramerze: że jest moralizatorski, prawiący kazania, pouczający. A przynajmniej jego filmy takie są. Po pierwsze ciężko to stwierdzić dzisiaj, te filmy powstały ponad pół wieku temu. Nie umiemy powiedzieć, czy wtedy były potrzebne czy właśnie nachalne, narzucające się, pouczające – bo gdy myślimy o takich hasłach, na myśl przychodzą dobranocki dla dzieci uczące młodych odbiorców, żeby nigdy nikogo bezpodstawnie nie oceniać, albo żeby traktować wszystkich równo. Kramer jednak tworzył filmy dla dorosłych. Gdy pokazywał rasizm, to nie wstawiał do filmu postaci, która będzie pouczać rasistę, że rasizm jest zły – zamiast tego wstawiał rasistę, który używa takich słów, jak „czarnuch”… I to tyle. W innym filmie biała kobieta wychodzi za murzyna, a nowocześni rodzice nie mają z tym problemu – ale tylko osobiście. Problem jest dużo większy i głębszy, tutaj magicznym rozwiązaniem nie jest „przejrzenie na oczy, że wszyscy jesteśmy równi”. Gdy wziął się za temat udziału narodu Niemieckiego w działaniach Trzeciej Rzeszy, to pokazał sędziego przyznającego, że Hitler zrobił też dobre rzeczy. A w filmie o zagrożeniu atomowym doprowadził do sceny, w której bohaterowie sami chcą poznać przyczyny takiego konfliktu. I wtedy naukowiec musi odpowiedzieć, że taka odpowiedź nie istnieje. Stanley Kramer kręcił czarno-białe filmy pamiętające, że kolor szary składa się z czerni i bieli. Trzeba pokazać każdą stronę, żeby pokazać coś więcej. Jego „artystyczne zaangażowanie” oznacza wewnętrzną potrzebę do podnoszenia takich tematów, a nie potrzebę moralizatorstwa, kręcenia głową i powtarzania raz za razem, aż w końcu do nas dotrze jego objawiona prawda.

I w żaden sposób nie wpływało to negatywnie na jakość samego seansu. Filmy Kramera trzymają w napięciu, ujmują pięknem, bawią. Nie wszystkie równocześnie, ale te najważniejsze dla nas cechy filmu są obecne w jego produkcjach. Wyrok w Norymberdze przez lata był dla mnie najdłuższym seansem kinowym, jaki odbyłem na jedno posiedzenie (Iluzjon, rok 2009, chyba wrzesień – dopiero lata później na Nowych Horyzontach zetknąłem się z kinem Lava Diaza, gdzie pobiłem ten rekord ponad dwa razy), ten film po prostu utrzymywał moją uwagę przez cały czas: przy pomocy tematu, pracy kamery i gry aktorskiej. A przecież umiał jeszcze prezentować kino niemal katastroficzne (wychodzenie z dołu podczas deszczu w Ucieczce w kajdanach), kino dialogu (rozmowy o tabletkach w Ostatnim brzegu) czy dramat (Statek szaleńców). Kevin Spacey zażartował, że najodważniejszym ruchem w karierze Kramera było zrobienie komedii trwającej trzy godziny i dwanaście minut. To więcej niż Dwie wieże w wersji kinowej. I przy okazji to jest po prostu kino godne uwagi, warte seansu ze względu na ich treść, postępowość, znaczenia dla tego, co najważniejsze w nas jako ludziach. Pierwiastek humanitaryzmu jest stałym punktem programu dla Kramera. To i miłość do łodzi – czy to statek transportowy (Statek szaleńców) albo okręt podwodny (Ostatni brzeg), to zawsze byłem pod wrażeniem tych pojazdów. Sposób, w jaki je zaprezentowano – sprawiał, że sam czułem do nich miłość.

Obecnie Stanley Kramer znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #7

Top

1. Wyrok w Norymberdze
2. Ostatni brzeg
3. Kto sieje wiatr
4. Ucieczka w kajdanach
5. Zgadnij, kto przyjdzie na obiad
6. Ten szalony, szalony świat
7. Statek szaleńców

Moje wyróżnienia:

1961 – reżyser roku, wygrana („Wyrok w Norymberdze”)

Ważne daty

1913 – urodziny Stana (Hell’s Kitchen)

1933 – ukończenie New York University (majoring in writing), rozpoczęcie pracy w Hollywood jako asystent producenta

1934 – urodziny trzeciej żony

1949 – premiera filmu Pod jednym sztandarem, który dostał pozwolenie, aby użyć w nim słowa „czarnuch”; producentem filmu jest Stan i był to jeden z niewielu filmów, który przyniósł zysk w tym roku; wszystkie trzy fakty są niepowiązane

1955 – debiut reżyserski

1966 – trzecie małżeństwo (do jego śmierci)

1979 – ostatni wyreżyserowany (i wyprodukowany) film

2001 – śmierć Stana (LA, komplikacje po zapaleniu płuc)

2021 – żona Stana wraca do zawodu, wcześniej będąc przed kamerą w 1967 roku

Ucieczka w kajdanach ("The Defiant Ones", 1958)

5/5

Ku mojemu zaskoczeniu zapamiętam głównie świetnych aktorów, dramatyczny pościg oraz miłą wizję przyjaźni. To po prostu kino przygody.

Założenia są proste: dwóch skazanych połączonych łańcuchem korzysta na kraksie pojazdu transportowego: udaje im się uciec. Teraz trwa za nimi pogoń, a każda kolejna sekwencja to jakieś wyzwanie: ukrycie się w dole sprawi, że z tego dołu teraz trzeba wyjść – podczas deszczu i przy grząskim gruncie. Łańcuch wymusza konieczność współpracy, a bohaterowie nie zgadzają się nawet co do kierunku, w którego stronę mają zwiewać. Dodatkowo – mają dwa różne kolory skóry. Wtedy był to większe problem, niż dzisiaj. Dzisiaj problemem byłoby, że są obaj facetami i co chwila muszą dodawać: „No Homo”, ale wtedy było łatwiej. Jakby ich złapali, to czarnego powieszą, a białego zwrócą do więzienia – no chyba że zdecydują się powiesić obu, kto wie? Zezwierzęcenie jest w końcu dosyć uniwersalne.

Realizacyjnie ten film zachwyca od początku do końca – w końcu wszystko, co widzimy, było zorganizowane naprawdę. Łańcuchem byli połączeni, woda lała im się na twarz, biegali po tym lesie i bagnie, a gdy pociąg przejeżdżał, to on też był prawdziwy. I naprawdę za nim biegli. Pod względem samej esencji, a nie rozbudowanych planów, Ucieczka… ma więcej akcji niż Indiana Jones trzydzieści lat później. Dzisiaj nadal trudno uwierzyć oczom w niektórych scenach w filmie Kramera.

Najważniejsze jest jednak to, że możemy oglądać losy ludzi, którzy stopniowo zaczynają liczyć się z żywotem drugiej osoby. Na początku jeden wyciągnie drugiego z wody, żeby nie musieć później ciągnąć ciała. Będą się kłócić, wyzywać, kpić jeden z drugiego – i nie będą za to przepraszać. Nawet niekoniecznie będą dopuszczać drugą osobę do ważnych dla siebie tematów, nie będą dzielić się swoją przeszłością czy tajemnicami. Niespecjalnie nawet poznamy powody ich pobytu w zakładzie o ograniczonej wolności. Gdy jednak przyjdzie co do czego, najważniejsze będą inne kwestie. A my możemy w to uwierzyć, zarówno dzięki scenariuszowi, jak i aktorom. Doskonałe kino!

Ostatni brzeg ("On The Beach", 1959)

5/5

Niesamowity seans, od razu chcę to zaznaczyć. I najlepiej nie wiedzieć za dużo na temat tego filmu przed seansem, niech rozwija się on przed wami w takim tempie, w jakim planował sam reżyser.

Musicie wiedzieć, że to film opowiadający o strachu przed Zimną Wojną i promieniowaniem po użyciu broni nuklearnej. O zagrożeniu, które wisiało nad wszystkimi w takim samym stopniu, niezależnie od miejsca zamieszkania i stopnia zaangażowania. Ofiarami były nie tylko osoby świadomie zapisujące się do służby czy ich rodzina, teraz wszyscy mogliśmy się nimi stać. A film robi doskonałą robotę w sprawieniu, że możemy zrozumieć tę sytuację i ludzi biorących w niej udział. To opowieść o nich, jak świat na nich wpłynął, jak się zmieniają, jak z nim żyją. To ten rzadki przypadek kina, w którym oglądanie spotkania dwóch postaci jest wystarczające: ich rozmowa, dwoje aktorów w kadrze, spokojna tonacja i tempo, a ja nie mogłem oderwać wzroku. Szczególnie rozmowa Anthony’ego Perkinsa i jego żony o tabletkach. Ja i wy wiemy, jakie to są tabletki, ale w filmie długo zwlekają z podaniem skutków wzięcia takiego specyfiku. Długo zwlekają z podaniem jasnego celu tej rozmowy oraz ujawnienia jej prawdziwego tematu. A mimo to oglądałem w napięciu. Pięknym i smutnym napięciu.

To w sumie dobrze oddaje ten film. Kino pięknych i smutnych rozmów między ludźmi. Później jeszcze Gregory Peck na peronie o miłości rozmawia, albo podczas łowienia ryb o przyszłości. Dżentelmeni mówiący o tym, że niepodobna wypić 400 butelek wina w pięć miesięcy. Przemowa Sinatry na przyjęciu też robi wrażenie. Cały film robi ogromne wrażenie.

Żeby nie zdradzać za wiele – to film o ludziach, którzy nie mogą żyć. Źle się czują, będąc sobą, w tej historii powoli rośnie nienawiść ludzi wobec samych siebie. Tematem jest w końcu wojna, gdzie ludzie zdradzili ludzi: wiedzieli o konsekwencjach, ale i tak kontynuowali, co zaczęli. Zrobili rzecz nieludzką, ignorując konsekwencje. Bohaterowie filmu nie mogą pogodzić się z myślą, że ludzie byli do tego zdolni. Nie „tamci”, „oni”, jacyś konkretni ludzie – po prostu, ludzie. W tej wojnie nie ma nikogo innego. Przy takich produkcjach zazwyczaj używa się słów: „mroczny”, „bezlitosny”. Ja napiszę, że jest surowy. Znamy konsekwencje, a te w końcu przyjdą. Możemy mieć nadzieję, możemy się oszukiwać czy wierzyć, w co tam chcemy, ale w tym filmie reżyser surowo prowadzi nas do finału. Przepięknej i smutnej sekwencji pełnej pożegnań, w której świat… Nadal istnieje. Ta konkretna tragedia jest w końcu niewidzialna. To tylko ludzie nie chcą już na nim żyć. Z wielu powodów. Ich ostatni dowód na to, że tutaj, kiedyś, byli ludzie. Ich testament, którego nikt nie przeczyta.

PS. Początek filmu i scena wynurzenia! Ogólnie to tytuł, gdzie okręty podwodne są zajebiste.

Wyrok w Norymberdze ("Judgment at Nuremberg", 1961)

5/5

II wojna światowa to naprawdę ciekawy przypadek – największa zbrodnia w historii, której wszyscy najważniejsi sprawcy popełnili samobójstwo. Jak się nad tym zastanowić – co to oznacza? Że już po wszystkim? Sprawiedliwości stało się zadość, mamy ruszyć dalej? Czy drążyć dalej i zająć się wszystkimi po drodze, którzy działali w tej strukturze i robili „swoją część” na drodze tych ludzi do śmierci? Robili w końcu to, czego od nich wymagało prawo. Prawo, którego nie ustawiali, mieli tylko go przestrzegać. Zbrodnia jest w końcu ogromna i coś rzuca człowiekiem od środka, żeby ukarać winnych, żeby doprowadzić do sprawiedliwości, żeby COŚ zrobić… A to w końcu film o prawdziwych wydarzeniach, adaptacja dramatyzująca prawdę (m.in. zmieniono liczbę oskarżonych z 12 na 4).

Tworząc taką produkcję, trzeba mieć po prostu jaja. I tyle. Jeśli miałbym robić kiedyś listę najlepszych filmów w historii, to byłoby w czołówce, obok 2001 i Obywatela Kane’a – bo jest czymś więcej, jest sztuką użytą przez człowieka do filozoficznej medytacji, bez którego nie możemy ruszyć dalej jako ludzkość. To film, który stawia nas pod ścianą i nie pozwala po prostu pominąć tego, co się stało. Tak samo jak nie pozwala nam na żadne wymówki: to nie jest kwestia tego, czy wiedzieliśmy albo nie wiedzieliśmy, mieliśmy coś do powiedzenia czy nie, czy interesuje nas historia, prawo albo filozofia, czy jesteśmy za mali na takie tematy albo zbyt zajęci. Jesteśmy ludźmi i dlatego musimy stawić temu czoła. Brać się za taki temat, to przyjąć na siebie ciężar większy, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, że weźmie na siebie w ciągu całego swojego życia – bo to nie jest ciężar tworzenia sztuki albo historii. To ciężar brania na siebie odpowiedzialności za całą ludzkość w tym jednym momencie w historii i pokazania kolejnym tysiącleciom, kim byliśmy wtedy i jak odpowiedzieliśmy na te wydarzenia. To nie jest tylko film, zbiór scen następujących po sobie, to nie suma zdjęć, aktorstwa i scenariusza. Wyrok w Norymberdze to sztuka w imieniu całej ludzkości radząca sobie z największą zbrodnią w dziejach. To nie sztuka dla rozrywki, to sztuka użyta do najważniejszych celów. Tak dla nas ważna, o ile sami jesteśmy samoświadomi i zaangażowani w samorozwój, w te wszystkie rzeczy ważne dla nas jako ludzi, ale z których możemy zrezygnować. Taki nasz wybór, ale ten film tego nie akceptuje. Musimy stawić czoła temu dylematowi.

Kto jest winny? Czy faktycznie kieruje nami żądzą zemsty albo potrzeba sprawiedliwości? Czy wiedzieli? Czy to by coś zmieniło? Czy ten proces cokolwiek zmieni? Czy w ogóle mamy prawo ich sądzić? Czy mamy prawo czuć się lepsi od nich?

W tym filmie proces odbywa się głównie w głowach. Nie tylko na sali sądowej, gdzie jest zawsze jakaś setka ludzi, a kamera krąży i zawsze pokaże wszystkich, chociaż na sali jest może trzech czy pięciu aktorów, na których koncentruje się akcja. Reszta tylko siedzi i słucha, reaguje. Jest wśród nich przecież James T. Kirk, więc to nie są wyłącznie statyści. Po rozprawie istotny jest spacer po mieście. Wsłuchanie się w echo jego historii. Istotna jest rozmowa ze zwykłymi ludźmi. Tutaj nie są istotne wyłącznie zeznania i dowody, tutaj trzeba poznać i zrozumieć o wiele więcej. Tutaj usłyszymy, że Hitler zrobił dobre rzeczy. Że wiedzieli i robili to celowo, w imię dobra kraju. A jeśli nie wiedzieli, to tylko dlatego, że nie chcieli wiedzieć. To film, w którym współczujemy, nienawidzimy, męczymy się, mamy dosyć, ale oglądamy w napięciu, bo to kino wartości. Nie chodzi o wymierzenie wyroku. My jesteśmy tymi dobrymi: boimy się, że możemy ukarać kogoś niesprawiedliwie. I myślimy o tym, czym jest sprawiedliwy wyrok? Nie ma w końcu ludzi, którzy czynili wyłącznie złe rzeczy. Mamy dowody, które wskazują, że było w nich kiedyś dobro. Co się więc stało później? Czy to oni jeszcze są tego winni, czy ten, kto ich do tego zmusił? Czy więc będziemy mogli ich ofiarom potem spojrzeć w twarz i powiedzieć, że tamci są niewinni? Ten film przeciąga przez błoto każdego – stawiamy tu czoła samym sobie, swoim przekonaniom i swojej przeszłości. Taki nasz obowiązek. Najpierw mamy pewność, później wątpimy. Patrzymy z góry, potem z dołu, by w końcu patrzeć równo, człowiek z człowiekiem.

PS. Film jest adaptacją półtoragodzinnego odcinka serialu, który był wyświetlony na żywo. Scenariusz do obu produkcji napisał ten sam człowiek. Warto włączyć, żeby zobaczyć ten sam styl wizualny również na małym ekranie. Aktor grający obrońcę Janninga powtórzył swoją rolę w filmie, a lata później w kolejnej adaptacji zagrał samego Janinga. Taki zbieg okoliczności.

Judgment at Nuremberg („Playhouse 90”, 3×28) Od pierwszych ujęć widać, że to bardzo podobny utwór do wersji Kramera z 1961 roku – lokacja, praca kamery, nawet konkretne ujęcia były zapożyczone z tej telewizyjnej wersji. To ta sama historia: ci sami oskarżeni, o to samo, fabuła jest ta sama. Nawet niektórzy aktorzy powtarzają swoje role. Czym się więc różnią? Aspiracjami. Tam, gdzie film kinowy rozumiał swój ciężar, tam film telewizyjny krzyczy o tym, jak bardzo chce być ważny. Streszcza swoją tematykę i jej złożoność, tempo próbuje nadrobić gestykulacją i puszeniem. TV też pokazuje obóz koncentracyjny, ale obok tego pokazuje też fragmenty z życia przed wojną, jak ktoś ciągnie kobietę po ulicy – wyjęte to z kontekstu, ale sugerowane, że to Niemiec ciągnie Żyda. I że to jest codzienność. Gdy w filmie sędzia chodzi po ulicach i słyszy echo, tam telewizyjna dosłownie pokazuje przemowę Hitlera i wiwatujący tłum. Scenarzysta był ten sam, tylko Kramer był mądrzejszy. A także odważniejszy, subtelniejszy, miał większą klasę. Niemniej, to wciąż Wyrok w Norymberdze, to nadal ważna historia i wspaniały spektakl. I jeszcze te przerwy na reklamy z epoki! Coś wspaniałego.

Ten szalony, szalony świat ("It's a Mad, Mad, Mad, Mad World", 1963)

5/5
W tytule przydałoby się kilka „Mad” więcej. Kreskówka przeniesiona w świat realistyczny w imię czystej zabawy.
 
Akcja rusza z kopyta od samego początku, gdzie na wąskiej, pustynnej drodze we współczesnej Ameryce jedzie pięć samochodów – cztery swoim trybem, piąty ich wyprzedza i na zakręcie opuszcza drogę i umiera niemal na miejscu, dosłownie kopiąc wiadro („kick the bucket”). Zanim jednak wyzionie ducha, to powie zebranym wokół ludziom – świadkom wypadku, którzy zeszli sprawdzić, czy jeszcze mogą pomóc – o skarbie zakopanym w parku w mieście oddalonym o konkretną odległość. Uwierzyć czy nie? Próbują się dogadać i współpracować, ale ostatecznie poróżni ich fakt, że osoba mająca więcej osób w samochodzie dostałaby większą część skarbu, więc teraz obowiązuje zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Zwycięzca zgarnia wszystko – jeśli w ogóle jest coś do zdobycia.
 
Z perspektywy reszty seansu muszę przyznać – początek jest dosyć wolny, kiedy jeszcze wszystko jest stopniowane. Szaleństwo zaczyna się dopiero po jakimś czasie – i wszystkie hamulce są puszczane od razu. Nie będę zdradzać czegokolwiek, powiem tylko jedno słowo: rozwałka. Demolka będzie konkretna i ostateczna, niczym w najlepszych kreskówkach. Wszystko, co wtedy najlepsze w komedii sytuacyjnej, slapscticku i czym tylko chcecie, od Toma i Jerry’ego, poprzez Bustera Keatona na braciach Marx kończąc. I to wszystko w jednym filmie. Budżet widać w każdej scenie, wszystkie segmenty traktowano tak, jakby to była wisienka na torcie całego seansu. Plus najlepszy wstęp do antraktu, jaki widziałem na oczy. Aż człowiek nie może uwierzyć, że to połowa filmu. I twórcy nie mają zamiaru zwalniać później tempa, ich kreatywność nadal jest celująca.
 
A o czym to jest? Chyba to jest tutaj właśnie najlepsze, bo oto Stanley Kramer po latach serwowania ciężkich dramatów – niemal egzystencjalnych – tworzy komedię, która celowo nie ma nic pod spodem. Ani nauki, że żądza pieniądza nie popłaca, ani że chciwość jest fuj, ani że trzeba umieć się dogadać czy coś w tym stylu. To po prostu mistrz, który niczym bohater Podróży Sullivana rozumiał istotność rozrywki w życiu. I dał ją w całości. Najlepsze widowisko pełne momentów, od których nie można przestać się uśmiechać. W prawdziwym świecie każdy gag jest na wagę złota, nawet poślizg na skórce od banana. Bo człowiek może wtedy uwierzyć, że taki poślizg jest faktycznie możliwy. I ten smutny świat nabiera wtedy barw…
 
Istnieją różne wersje czasowe tego filmu – na Amazon Prime jest wersja trwająca ponad 2,5 godziny. Jak na komedię to dużo, ale oficjalnie przecież film liczy 3h12 min. Ta druga wersja zawiera to samo, tylko w bardziej rozbudowanej wersji. Na przykład podczas sceny demolki warsztatu, całe wydarzenie jest obserwowane przez policjantów i nic za bardzo nie dodają. Po wszystkim przychodzą i pytają ocalonych, czy wszystko dobrze. Cięcie. Na dodatek ten „rozszerzający” materiał jest często w gorszej jakości, bo został odnaleziony, albo w ogóle oglądamy wtedy tylko nieruchome fotosy uzupełnione o dźwięk. Mi to tam rybka, Chciwość z 1924 roku też oglądałem w wersji rozszerzonej do czterech godzin, chociaż filmu to tam była tylko połowa, ale w przypadku dzieła Kramera wolę wersję krótszą. Nadal jest rozległa niczym dramaty Davida Leana. A pod względem spektakularności nawet bardziej. Cudowny film, czekam wciąż na nową wersję. Wielki wyścig, Its a Mad, Mad, Mad World, potem Wyścig szczurów… I tyle. Ludzie, weźcie się, dajcie coś nowego już.
 
Może Christopher Nolan by to nakręcił? Z Tarantino. Ślicznie proszę.

Statek szaleńców ("Ship of Fools", 1965)

4/5

Dwie i pół godziny na statku transportowym, bogaci i biedni, każdy ma swoją historię, rzadko kiedy łączą się z innymi. Nie ma tutaj jakieś historii – statek wypływa, dopływa i koniec. Dla poszczególnych bohaterów oznacza to poznanie życia i samych siebie, tego typu rzeczy. Jedne wątki są bardziej angażujące, inne mniej. Jednych bohaterów darzymy większą sympatią, innych mniejszą lub wcale. Nie są szczególnie rozbudowani, dlatego sympatia to wszystko, nie mogą liczyć z naszej strony na większą reakcję. Ogląda się to naprawdę dobrze jak na taki metraż pozbawiony czegoś „więcej”. Ot, super statek, atmosfera na nim. Reżyser dba, byśmy poczuli się jak w podróży – nawet oglądamy występy artystyczne, tańce.

Ważne jest, że akcja filmu ma miejsce w 1933 roku, więc słyszymy: „Co, myślisz, że zabiją nas wszystkich? Tam jest nas milion Żydów, jak niby nas zabiją wszystkich?” albo „1933 będzie dobrym rokiem, tak czuję”. Najbardziej w tym wszystkim jest pociągająca ostatnia kwestia, kiedy narrator podchodzi do kamery i mówi: „Wiem, o co chcecie zapytać: co to ma wspólnego z wami? Nic!” i odchodzi, śmiejąc się… I wtedy naprawdę trzeba przysiąść i zastanowić się, czy to kwestia aż tak genialna, co mi się wydaje.

To kino, które bardziej imponuje aspiracjami czy ochotą, zamiast faktycznym efektem. Jakby twórca chciał zawrzeć na pokładzie całą ludzkość w jednym, konkretnym momencie w historii.