Robert Aldrich
„I don’t think violence on film breeds violence in life. Violence in life breeds violence in films.” – Robert Aldrich

Obecnie Robert Aldrich znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu 180
Top
1. Atak!
2. Parszywa dwunastka
3. Frisco Kid
4. Śmiertelny pocałunek
5. Co się zdarzyło Baby Jane?
Ważne daty
1918 – urodziny Roberta na Rhode Island
1941 – początek pracy w filmowym biznesie
1952 – debiut telewizyjny
1953 – debuit kinowy
1960 – umiera wujek Roberta, John D. Rockefeller Jr.
1966 – drugie małżeństwo, będą razem do jego śmierci
1981 – ostatni dorobek reżyserski
1983 – śmierć (LA, nerki)
Atak! ("Attack", 1956)
Obraz pełen świętego oburzenia na cały teatr wojny. Zdobył mnie na wiele sposobów.
Tytuł zapowiada kino wojenne – i to dostajemy, ale na drugim planie (w takim znaczeniu, że dane nam będzie oglądać żołnierzy w akcji). „Atak!” jest przede wszystkim adaptacją teatralną i najważniejsze konflikty mają tu miejsce podczas debat oraz starć charakterów. Tytuł jest wieloznaczny: „Atak” jako sygnał, który został nie wypowiedziany, przez co żołnierze obwiniają dowódcę o śmierć towarzyszy, którym nikt nie poszedł na ratunek. „Atak” jest kontratak z kilku frontów, aby pociągnąć owego dowódcę do odpowiedzialności. I w końcu: dużo tutaj postaci atakuje siebie nawzajem, w ten lub inny sposób. Proste słowo, ale uderza celnie.
Scenariusz jest wzorowy – konstrukcja pozwala na rosnące napięcie, każda postać jest czytelna i oddzielna od pozostałych, dialogi są twarde i bezpośrednie. Wszelkie ideologiczne i skomplikowane warstwy tej historii przedstawiono we właściwy sposób. Każdy aktor robi solidną robotę, a reżyseria jest bez zarzutu: ile tutaj jest pięknie skonstruowanych ujęć, jak potrafiono stworzyć moment i przykuć uwagę widza. Że wcześniej była to sztuka teatralna czuć jedynie w tych kilku momentach, kiedy stoją lub siedzą blisko siebie, dyskutując nad czymś, ale nawet wtedy każde kolejne ujęcie utrzymuje uwagę widza i daje mu coś, na co warto patrzeć.
U swoich podstaw jest to film, w którym twórcy wyraźnie wyładowują złość, z której nie mogli się oczyścić w prawdziwym świecie. Aldrich jak i wielu innych ma doświadczenia wojenne, był też zniesmaczony tym, jak przedstawia się życie żołnierskie w kinie. „Atak!” nie jest kinem antywojennym lub podważającym sens takich starć: wsadza jednak kij w oko każdego ślepo zakładającego, że wyższy stopniem są odważniejsi, że medale są wartościowe, a armia jest wolna od przywar ciągnących w dół wiele innych instytucji. Nie mówi się o tym wiele, ale wystarczająco: w jaki sposób ów niekompetentny dowódca znalazł się w takim miejscu i czemu nic z tym nie można zrobić od strony władzy. Więcej się mówi od strony żołnierza i jego bezsilności wobec rozkazu, który jest nie tylko niewłaściwy, ale też nie oferuje żadnego wsparcia. Śmierć jest tutaj całkowicie zbędna, niepotrzebna, niczego nie osiągająca – teraz się zastanawiam, czy już wtedy widzowie dopatrywali się tutaj alegorii do wojny w Wietnamie, czy film zyskał ten poziom dopiero później („Attack” opowiada o 2 wojnie). Misja samobójcza jest w tym tytule samobójcza podwójnie.
Naprawdę czuć podczas seansu, że ta historia wyraża złość i agresję nie tylko z powodu osobistych doświadczeń, ale też zasłyszenia o wielu podobnych incydentach mających miejsce na innych stronach konfliktu, przekazywanych w tajemnicy, półgębkiem – film Aldricha mówi o tym nie tylko głośno i mocno, ale robi to od strony żołnierzy i tego, przed jakim wyborem oni stoją tak naprawdę. Fabuła idzie dużo dalej, pokazując jak bardzo milczenie jest na rękę wszystkim i koniec końców o fałszowanie historii wcale nie walczą ci, którzy ryzykują życiem, jeśli prawda wyjdzie na jaw. I ta agresja do mnie przemawia jak cholera – a to nie jest takie pewne w waszym przypadku. Widzicie, twórcy od czasu do czasu odchodzą od twardej rzeczywistości na rzecz powiedzenia czegoś. Z pasją. Chociażby żołnierz obiecujący dowódcy, że jeśli i on zostanie zostawiony samemu sobie, to wróci do generała, żeby mu wsadzić granat w dupę – nikt nie uwierzy, że taka sytuacja mogłaby się wydarzyć naprawdę i z całą pewnością film straci wtedy część widowni, która po prostu przestanie traktować go poważnie. A ja owszem, nawet się z tym zgadzam, ale z drugiej strony dużo bardziej cieszę się, że w ten sposób twórcy mogą się zemścić na wielu prawdziwych dowodzących, którzy odpowiadają za śmierć podopiecznych i nigdy za to nie odpowiedzieli.
Na tym małym przykładzie – bo zdradzać więcej nie chcę – chciałem zaprezentować, jak ten obraz robi coś jednocześnie mogącego zdobyć widza jak i go odrzucić. I to trwa aż do zakończenia, które absolutnie pokochałem za jego pewność siebie. Nie kończy się w otwarty, tchórzliwy sposób – jednoznacznie twórcy dają nam do zrozumienia, co ta postać zrobi dalej. Ujmę to tak: gdyby powstała nowa wersja tego filmu z akcją osadzoną w jakimś współczesnym konflikcie, ten tytuł i jego opowieść nadal miałaby rację bytu, ale poszczególne aspekty uległyby zmianie. I myślę, że chociaż część pewnie bym popierał – raczej darowano by sobie dramatyczne monologi zatrzymujące akcję w tle – to jednak jako całość nadal bym tęsknił do tej wersji, która jest bogata w romantyzm, w agresję, święte oburzenie, misję. Dzisiaj pewnie starano by się oddać życie, ale wtedy wiedzieli, że film jest fikcją – i użyli tego, aby stworzyć coś więcej niż życie. Jeśli o mnie chodzi – to drugie podejście jest cenniejsze.
Parszywa dwunastka ("Dirty Dozen", 1967)
Zestarzało się, ale strzelają do Niemców, więc fajnie.
Przełożony w Armii niejako za karę dostaje zadanie, a raczej pod opiekę: dwunastu ludzi z definicji nie spełniających wymogów wojskowych, takich jak: dyscyplina, zdolność do wypełniania rozkazów, punktualność. Bo są mordercami, skazanymi na karę śmierci albo niewiele mniejszą. Przełożony (nie umiem w tłumaczenie angielskich tytułów) widzi wszystkie problemy, które z tego wynikają, ale wie, że gadanie nic nie da. Przechodzi więc do działania, czyli stara się zrobić z tej bandy coś na kształt wojska.
Pod względem tonacji film można nazwać kinem przygodowym: nie ma tutaj ambicji na nic poważnego, realistycznego czy prawdziwego, ale jednak całość zaczyna się od sekwencji z karą śmierci. I nie ma tam żadnych podstępów, bo postać faktycznie skończy martwa. Sporo ludzi ogólnie zginie w tym filmie, będą poświęcenia mniej lub bardziej niezasłużone, łatwe do uniknięcia oraz niepotrzebne. i nie piszę teraz o licznych zgonach statystycznych, w trakcie opowieści zginą ludzie, których poznamy z imienia i nazwiska. Umrą za sprawę, umrą przez przypadek, umrą ponieważ po drugiej stronie ktoś wierzył w sprawę i strzelał, chociaż sam przypłacił to życiem. Wojna, jednym słowem. Z drugiej strony – absurdalne założenia fabularne są jakie są, a tytułowa dwunastka to w większości banda przychlastów, którzy śmieszkują i bardziej popisują się przed sobą nawzajem, jak bardzo mają wszystko w dupie. Film generalnie nie oferuje wiele zaskoczeń – bohater pozyskuje szacunek przychlastów poprzez spuszczenie jednemu wpierdolu, a reszta się dostosuje.
Całość to w sumie kilka oddzielnych przygód z wielkim punktem kulminacyjnym w postaci akcji, gdzie część jest pod przykrywką jako Niemcy na przyjęciu. Tutaj właśnie film lśni, oferując dużo broni, dużo strzelania, szeroką skalę działań oraz satysfakcjonujące działania militarne (na granicy sadyzmu) dokonywane na zbrodniarzach wojennych. Finał to długa sekwencja, będąca naprawdę jednym z klasyków amerykańskiego kina wojennego. Cała dramaturgia i budowanie napięcia jest wtedy w punkt. Trochę tylko szkoda, że zaraz następuje epilog, trwający niecałą minutę. Dwie i pół godziny, gdzie nikt się nie śpieszył, zostaje zwieńczone w pośpiechu. Nie robi to dobrego wrażenia.
Ogólnie film jest już na granicy bycia seansem obowiązkowym. Wiele tutaj ułatwień w narracji, uproszczeń w budowaniu świata, prezentacji instytucji wojskowej. Dużo tutaj nagięć, byle tylko na siłę zrealizować opowieść o bandzie krnąbrnych ludzi, którzy zmieniają się i są gotowi umrzeć za siebie nawzajem, podczas gdy faktyczne wojsko prezentuje się jako małostkowe, pragnące gnębić naszych bohaterów – a oni się nie dają. W jakiś sposób zaczynamy im kibicować, chociaż przecież są mordercami z wyrokami. Nie wiem, jak długo jeszcze widownia będzie się na to nabierać. Pewnie to już ostatnie lata, kiedy da się oglądać ten film z przyjemnością. Zaraz pewnie będziemy wracać do fragmentów, a nie całości. Kto wie, może już teraz tak jest…
Najnowsze komentarze