Jean-Luc Godard
„What I want above all is to destroy the idea of culture. Culture is an alibi of imperialism. There is a Ministry of War. There is a Ministry of Culture. Therefore, culture is war.” – Jean-Luc Godard
Obecnie Jean-Luc Godard znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #174
Top
1. Żyć własnym życiem
2. Szalony Piotruś
3. Żołnierzyk
4. Do utraty tchu
5. Pogarda
6. Amatorski gang
7. Męski – żeński: 15 scen z życia
8. Made in U.S.A.
9. Kobieta jest kobietą
10.Kobieta zamężna
11.Alphaville
12.Imię: Carmen
Ważne daty
1930 – urodziny (Paryż)
1955 – debiut krótkometrażowy
1960 – debiut pełnometrażowy
2022 – śmierć (eutanazja, Szwajcaria)
2024 – pośmiertna premiera krótkich metraży
Pogarda (1963)
Zaczyna się od najgłupszej rozmowy, jaką w życiu słyszałem… I w sumie wtedy już mnie traci na zawsze. Tym samym ostatni film Godarda, wobec którego miałem pozytywne wspomnienia, przestaje takim być w mojej pamięci. Na papierze wszystko jest w porządku, to adaptacja ponoć udanej książki od tego samego pisarza stojącego za „Matka i córka” czy „Konformista”: krytyka biznesy filmowego na przykładzie historii związku, który się rozpada wraz z rozpadem integralności artystycznej scenarzysty, który zgadza się poprawiać skrypt na życzenie producenta. W praktyce Godard po prostu operuje na poziomie ideałów, a nie rzeczywistości i unosi się tak wysoko, że jego uwagi zdają się nie mieć zastosowania w praktyce. Postać producenta musi sprowadzać do poziomu klauna, żeby samemu na takiego nie wyjść. Ostatecznie ten film w ogóle nie bierze udziału w rozmowie, jaką moglibyśmy mieć na temat tego, czy w tworzeniu filmu osoba z pieniędzmi może podejmować artystyczne decyzje. Debata swoją drogą, film swoją drogą – ten drugi tylko jest ujściem frustracji reżysera, zapewniający samego siebie, że ma rację. I że jest artystą.
Godard umie tylko używać sztuki do takich zdań, jak: „Kamera jest magiczna, rozbierze każdą kobietę”. Fajny tekst, zapada w pamięci i widzowie będą go cytować, jakby mówili coś inteligentnego, bo „coś w tym jest”, koniec treści. Tylko że postać siada w krześle i po prostu to mówi, nikt nie ma na to reakcji ani tym bardziej komentarza. Autor pewnie by sobie z tym nie poradził, tylko on może mówić, reszta ma słuchać. Nie umie też tego umieścić w kontekście opowieści, raczej całą scenę umieszcza w kontekście tego zdania.
I taka uwaga na koniec… Przecież to jest film o tworzeniu. I pewnie autor chciałby, żeby to był apel do tworzenia wartościowego. Czy ktokolwiek po seansie czuł natchnienie do tworzenia? Ja z całą pewnością nie. Jak większość Godarda nie wywarł na mnie żadnego wrażenia, ale w tym kontekście brak jest… smutny. To wygląda tak, jakby sam reżyser nie był świadomy takiego aspektu swojego dzieła. Może o tym mówić, bo w filmie Lang powie kilka zdań w tym kierunku, ale nie potrafi nic więcej, niż mówić. Filmem.
Żołnierzyk („Le Petit Soldat”, 1963)
Drugi film Godarda i pierwszy, w którym podejmuje tematy polityczne: opowiadając o młodym człowieku chcącym zaangażować się w konflikt algierski. Otrzymujemy film, który wydaje się twórczą podróżą – jakby Godard na bieżąco uczył się, jak robić filmy, jak zrealizować konkretne sceny bardziej wymagające od chodzenia z kamerą za dwojgiem aktorów na ulicy (np. tortury). To też tytuł, który chce być zaangażowany, chce coś powiedzieć, ale tylko tyle właśnie mówi: że chce coś powiedzieć. Widzę raczej film, w który nie weszło wiele przygotowania, jedynie chęci apatycznej osoby. Wtedy w Europie widać nie mieli problemu z pozwalaniem robić filmów z takim zapleczem. Dzisiaj trzeba udowodnić, że się umie zrobić film, zanim ci na to pozwolą, wtedy można było kręcić kilka na rozgrzewkę.
Alphaville (1965)
Szkoda, że Godard nie żyje. Madame Webb byłoby jego ulubionym filmem.
W pierwszej scenie dziennikarz/szpieg melduje się w hotelu. Każdy chce mu pomóc z bagażem, ale ten nie pozwala. W pokoju baba obca zaczyna mu się rozbierać, już chce seks. Za babą jest jakiś zbir, który atakuje dziennikarza, chce go zabić. Ganiają się po pokoju, jakby byli aktywni fizycznie pierwszy raz w tej dekadzie. Wszystko zrealizowane jest koszmarnie, sam zamysł jest absurdalny. Z off-u leci głos, jakby ktoś bekał alfabet od tyłu i z takich dźwięków zmontowali wypowiedzi (w rzeczywistości chłop miał nowotwór krtani). Tego nie da się oglądać. To wyraźna parodia Bonda czy filmów mu podobnych, ale nie uzasadnia to ogólnej tępoty tego, co oglądam. Nic tu nie ma sensu samo w sobie, to tylko bezsensowna naśmiewanie się z tego, co reżyser zobaczył dzień wcześniej w telewizji. Albo nawet tylko usłyszał, że to istnieje. Film mnie stracił w ciągu pierwszych minut i byłem już zmęczony na tyle, że wszystko później było mi obojętne. Pozostaje mi tylko smutny wniosek, że żeby lubić filmy Godarda, trzeba też lubić współczesne filmy pokroju Madame Webb, o której pewnie nikt nie będzie pamiętać, gdy za rok przeczytacie co tu napisałem. To są te same błędy filmowe, to jest to samo wykonanie. Żadna z postaci w Alphaville nie używa któregokolwiek ze swoich podstawowych zmysłów, sceny akcji są absurdalne, porywanie samochodu jest niedorzeczne. Zresztą wsiada do tyłu, a jak przyjeżdżają do celu, to wysiada z przodu – to jest ten poziom! Wchodzi cichaczem do tajnej placówki, żeby się ukrywać, a potem robi zdjęcia z flaszem i jak mu zwracają uwagę, to ten się boczy i na tym koniec. Nawet zaczynają go oprowadzać.
Najbardziej mnie tutaj interesuje co w sumie parodiuje Godard, do czego się odnosi? Wydaje się, jakby nawiązywał do tytułów, które dopiero powstaną, więc najwyraźniej śmieje się z czegoś, co zostało kompletnie zapomniane. Wiem, że pod spodem jest… No, coś na pewno. Wręcz kojarzy mi się to z Hymnem Ayn Rand (w finale nawet bohaterka odkrywa słowa „Ja” podobnie do bohaterów Hymnu), ale twórcy zrobili wszystko, żebym nie był tym nawet odrobinę zainteresowany. Wszelkie ambicje i możliwości zostały zabite przez twórcę.
MADE IN USA
Godard próbuje kina noir. W efekcie zobaczyłem chaotyczną parodię noir, czyli ani dobre noir, ani dobrą parodię. Plus najwyraźniej trzeba oglądać z podręcznikiem w ręku, bo ten tytuł odnosi się do jakiegoś wydarzenia, o którym nigdy nie słyszałem, i robi to w nieczytelny sposób.
IMIĘ: CARMEN
O ile dobrze rozumiem, to Godard cytuje tutaj samego siebie, odwołuje się do swojej twórczości i jeszcze raz śmieje się z tego, że wystarczy coś nagrać, żeby nazwać to potem filmem. Pozostaje mi tylko napisać o tym, co zobaczyłem na ekranie: kobieta korzysta z pisuaru, a obok facet spożywa (chyba) musztardę ze słoika środkowymi palcami. Zróbcie z tym, co chcecie.
Najnowsze komentarze