Jean-Jacques Annaud

Jean-Jacques Annaud

04/02/2025 Opinie o filmach 0

As a commercial director, you learn to direct actors and place a camera. But you don’t learn how to tell a story. You learn how to be superficial.” – Jean-Jacques Annaud

Jean-Jacques Annaud

Obecnie Jean-Jacques Annaud znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #104

Top

1. Niedźwiadek
2. Wróg u bram
3. Siedem lat w Tybecie
4. Walka o ogień
5. Imię róży
6. Notre-Dame płonie

Ważne daty

1943 – urodziny (Francja)

1976 – debiut kinowy

2022 – najnowszy film

Imię róży ("Der Name der Rose", 1986)

3/5
Z ciekawości wróciłem do filmu, który ostatnio oglądałem jeszcze za dzieciaka… I możliwe, że nawet nie skończyłem, bo kończył się zbyt późno i musiałem iść spać, bo następnego dnia do szkoły czy coś. Mama mi opowiadała potem rozwiązanie zagadki morderstwa… Ale tak, wiele rzeczy z tego filmu pamiętałem. Nie tylko wizualnie, ale też momenty fabularne, jak to (dziś) idiotyczne ganianie się po labiryncie. Wtedy byłem motywowany miłością do kryminałów Agathy Christie i chciałem poznawać kolejne tego typu historie, dzisiaj… Cóż, chodzi o osobę reżysera. Byłem ciekaw, jak wypada jego najsłynniejszy i najwyżej oceniany film. Odpowiedź: dosyć przeciętnie.
 
Jest to historia zakonnika, który w średniowieczu dostaje za zadanie rozwiązać zagadkę śmierci jednego z oddanych ludzi Boga. Wkrótce potem umiera inna osoba – ślady i wskazówki są podobne, więc o wypadku nie może być mowy. Czemu ktoś ich morduje? Za co i co tę osobę motywuje? Jak w każdym wielkim kryminale, tutaj sama zagadka też stanowi tło tudzież zasłonę właściwej treści – w tym przypadku mówimy o obrazie świata religii w średniowieczu, relacji zakonników z pospólstwem oraz jak to ludzie religijni popełniali/ją najcięższe grzechy w imię Boga, nie interesuje ich prawda i tak dalej… Oczywistości, tutaj nie są zbyt dobrze przedstawione. Sama zagadka intryguje i pobudza wyobraźnię, śledztwo też jest angażujące, ale finałowy akcent opowiada o zagrożeniu, jakim jest komedia dla wiary i film w ogóle nie porusza tego tematu poza ostatnią sceną. Efekt nie jest przekonywujący – brzmi tylko jak typowe gadanie złego charakteru, a nie coś głębszego. Obraz średniowiecza też jest głównie w tle, zarysowany, schematyczny i uproszczony… Oraz niespójny. Raz mnisi używają staroangielskiego, by zaraz potem nagle wyskoczyć z ejtisowym sarkazmem („Ten raczej nie był wypadkiem”), jakby autor tych słów za dużo naoglądał się tanich sitcomów. Ciężko w to uwierzyć, ciężko to traktować poważnie. Na zbyt wiele trzeba przymknąć oko – osobiście poddałem się już na fakcie, że protagonista nazywa się William z Baskerville. A jak ktoś się zaprze, to odpadnie na widok uczonych, którzy nie znają języka włoskiego. Łaciny pewnie też nie panimaju.
 
Atmosfera jest bezbłędna. Scenografia, zamek czy klasztor, te stare księgi, ogień, śpiewy i modlitwy… To wszystko jest w tym filmie z całą pewnością. I raczej nikt nie miał artystycznej wizji podczas realizacji. Zdjęcia nie są zachwycające ze względu na kompozycję czy opowiadanie historii, ale zawartość – ten widok mnichów idących mordować ludzi na stosie był naprawdę podniosły. Montaż jest tragiczny – rwany, z wieloma niepotrzebnymi przejściami, ale to też wina reżysera, który zbyt często realizował jedynie zbliżenia na twarz aktora i nie było do czego przejść albo użyć ujęcia zawierającego coś więcej niż mówienie lub reakcję. Aktorzy sprawdzają się ze względu na casting.
 
Teraz z tego seansu wyłaniają się dwie rzeczy – miłość autora do książek, apel do ich zachowywania i przetrwania, do mądrości jaką potrafią zachować. To jest faktycznie w tym filmie, ale nie jest wystarczająco inspirujące, żeby coś wywołać. To tylko coś, co się spodoba odbiorcą, którzy już tak myślą. Druga rzeczy to zakończenie, gdzie czytają wprost ustęp z książki Umberto Eco… I czułem wtedy o wiele więcej emocji niż podczas oglądania. Nie przekreślam więc pierwowzoru i mam nawet nadzieję, że jest ona lepiej napisana niż ten film nakręcony. Ten drugi pozostaje tylko ciekawostką – przede wszystkim dla fanów poszczególnych aktorów. Cała reszta chyba woli „Filary Ziemi” (tylko grałem, tak sobie zgaduję).

Wróg u bram ("Enemy at the Gates", 2001)

4/5

Przyzwoite kino wojenne. W sumie fajnie się ogląda, jak Rosjanie i Niemcy zabijają Rosjan.

To z całą pewnością obraz wyjątkowy na tle reszty kinematografii wojennej – skupia się nie tylko na ukazaniu pola bitwy z perspektywy snajpera, ale też Rosjanina, wprowadzając do popkultury świadomość, że żołnierz ZSRR szedł do boju bez karabinu. Pozyskiwał go od trupa znalezionego po drodze. A gdy chciał się wycofać – bo sytuacja była beznadziejna – to miał do wyboru stawić czoła działku swojej strony, które strzelało do dezerterów. Parł więc do przodu i ginął. Co prawda film dosyć to podkręca, ale w ten sposób widz szybciej się przekonuje, że to wszystko jest na serio. Naprawdę szli zabijać ludzi bez broni palnej.

Na samym początku bohater grany przez Jude’a Low wychodzi na brzeg, rozgląda się – kamera kontynuuje ten ruch i patrzy na rozległe działania wojenne. I nagle wraca, jakby przypomniała sobie o bohaterze – i jego już nie ma. A raczej trudno go dostrzec i śledzić w zalewie ludzi. To chyba najbardziej treściwe ujęcie w całym filmie. W następnym kamera znowu mu towarzyszy, ale wrażenie pozostaje. Ogólnie cały seans jest masywny – widać tutaj masę ludzi, scenografii, wybuchy. Jedno ujęcie za drugim powtarza to samo: ludzie giną, giną, giną. Biegną i obrywają – od naboju, od eksplozji. Jest też kilka interesująco skonstruowanych sekwencji akcji, chociażby w openingu, gdy snajper wykorzystuje dźwięk wojny, aby zagłuszyć strzały. To naprawdę trzyma w napięciu: precyzja strzałów i krótkie okienko czasowe, kiedy można zaryzykować, aby przeżyć. Potem to wróci chociażby w scenie w fabryce, gdy podczas bombardowania spadnie grad szkła.

Jest więc trochę powodów, aby wyróżnić ten film i go pamiętać. Nie mogę jednak napisać, aby dało się go traktować poważnie. Aktorzy przechodzą z niemieckich lub rosyjskich zwrotów do gadania po angielsku. Zresztą połowa z nich w tej roli jest absurdalna sama w sobie. Bob Hoskins? Ron Perlman? Zabrakło Mela Gibsona z całą pewnością. Nikt na ekranie nie jest niedożywiony lub zniszczony wojną – bród może i jest, ale delikatny, jak tygodniowy zarost na obliczu Jude’a Low. Jego wątek romantyczny tylko przypomina podobny wątek z „Czerwonego anioła”, który bił po oczach i uświadamiał, jak bardzo upokarzający może być seks na wojnie, jak bardzo nie jest to miejsce, gdzie można mieć erekcję i celebrować tak głęboką przyjemność. Jest tu sporo krwi, tylko nie ma efektu oddziałowującego na ciała. Te eksplodują punktowo krwią, ale nie widzimy bólu czy tragedii, jedynie takie baloniki wybuchające sztuczną krwią.

Nie przypisuję więc temu obrazowi niczego szczególnego, ale chyba nie muszę. Wystarczający obraz do zobaczenia, który nawet zapadnie w pamięci.

Notre-Dame on Fire

1/5

Annaud inspiruje się „Trudnymi sprawami”. Absurdalny poziom niekompetencji po obu stronach kamery.

W 2019 roku ponoć naprawdę doszło do pożaru w Katedrze Notre Dame w Paryżu. Piszę „ponoć”, ponieważ ten film, będący fabularyzowaną rekonstrukcją tamtych wydarzeń, zrobił w sumie wszystko, aby przekonać mnie, że nic takiego nie było. Nie jestem w stanie uwierzyć, że cokolwiek z tego, co zobaczyłem, miało miejsce naprawdę. Twórcy otaczają te wydarzenia scenkami marnej jakości, na jakie pozwoliła im wyjątkowo ograniczona wyobraźnia, więc nie wiadomo, gdzie ich lenistwo się kończy, a zaczyna obraz faktycznych wydarzeń. I oczywiście nie można było nic zrobić bez bycia stronniczym, więc też nie wiadomo, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna propaganda czy obraz pochwalny strażakom, Francum, katolikom. Najłatwiej stwierdzić, że ja to w ogóle nie wierzę w tę Katedrę. Są ludzie, co nie wierzą w Księżyc czy lądowanie na nim, ja po tym filmie nie wierzę w Katedrę Notre Dame.

Początek pod względem realizacyjnym jest najgorszą częścią całości. Twórcy nie mieli żadnego pomysłu, więc chaotycznie skaczą od roboli na dachu palących papierosy (i zbliżenie na znak zakaz palenia), do turystów oprowadzanych na wycieczkach, przy okazji wspominając o relikwiach i historii tego miejsca. Sztuka montażu i narracji jest tutaj kaleczona. Oczywiście twórcy nie mają zamiaru niczego twierdzić, więc niedopałek papierosa jest jedynie jedną z możliwości pożaru. To równie dobrze mógł być gołąb jedzący druty albo zaniedbania w instalacji. Autorzy nie mają zamiaru się wysilać, aby te wydarzenia jakoś uzasadnić – faktycznie po zgłoszeniu alarmu, że trwa pożar, nie wezwano straży pożarnej, ale czemu tak zrobiono? To nie jest istotne, reżyser przecież nie opowiada o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, nie musi więc nadawać im wiarygodności, nie ma na sobie ciężaru reprezentowania ich swoim filmem. Jak piszę, Katedra Notre Dame nawet nie istnieje, więc nie mogła płonąć. Ten film to czysty fan-fick.

Część z właściwą walką z pożarem nosi w sobie znamiona jakiegoś rzemiosła filmowego. Katedra zachwyca wyglądem i naprawdę się czujemy, jakbyśmy byli tam na miejscu, podczas tego pożaru. Udało się nawet zrobić zdjęcia w ciasnych przestrzeniach w taki sposób, aby było wszystko widać, a jednocześnie czujemy ścisk. Na przeszkodzie do oglądania z uwagą stoi tylko debilizm twórców. Co oni sobie myśleli, żeby robić cięcia na babcię dzwoniącą co pięć minut, że jej kot wszedł na dach i nie może zejść? Po co oni wszyscy biegną do tej katedry? Na co oni są potrzebni? Czy oni naprawdę zrobili ewakuację całego budynku, a dopiero pół godziny później pomyśleli o tym, by wynieść bezcenne relikwie? Czy oni naprawdę musieli czekać na koniec filmu, aby spuścić z dachu kable, przez które popłynie woda i w ten sposób ugaszą pożar? Tego typu głupot jest tu mnóstwo i człowiek nie wie, gdzie zaczyna się głupota twórców w budowaniu dramaturgii, a zaczyna się ich niekompetencja w przedstawieniu prawdziwych wydarzeń.

To film ludzi, którzy widzą świat w pewien sposób, więc skupili się na podkreśleniu tego, że pracownik Katedry na widok ognia wyciąga telefon i robi filmik, a gaśnicę to mija. Czy cokolwiek z tego miało miejsce naprawdę? Wątpię. Dobrze, że tiktoka nie nagrał na tle tego pożaru. Nie kupuję, że kilkumilionowe miasto nie widziało pożaru przez ponad pół godziny. Nie kupuję, że strażacy musieli spojrzeć na mapę, aby wiedzieć, jak dojechać do Katedry. W nic nie wierzę w tym filmie. Może poza rekonstrukcją Donalda Trumpa piszącego głupiego Tweeta, w to akurat wierzę, ale… ale kurwa, w tym filmie jest rekonstrukcja Donalda Trumpa. No kurwa. A prezydent Macron puszcza oko w scenie, gdy mu mówią, że chyba trzeba będzie pozwolić Katedrze spłonąć.

Internet porównuje ten film do WTC Olivera Stone’a. Nie oglądałem, ale chyba wszystko się zgadza. I nie mam teraz zamiaru oglądać WTC. Dzięki, panie Annaud.