Throw Momma from the Train (1987)

Danny De Vito przerabia „Nieznajomych z pociągu” w dobry film, zachowując poziom niedorzeczności. Lubię się śmiać.
Billy Crystal jest autorem, któremu żona ukradła powieść i wydała pod swoim nazwiskiem. Teraz Billy nie może tworzyć, bo blokuje go nienawiść do żony. Prowadzi zajęcia dla pisarzy, gdzie Danny De Vito odreagowuje stres związany z własną matką, w której towarzystwie nadal żyje na co dzień. Jedno przejęzyczenie prowadzi do drugiego, jedno niedopowiedzenie zostaje dopowiedziane i De Vito myśli, że Billy proponuję mu umowę z filmu Hitchocka Nieznajomi z pociągu, gdzie oby ludzie mordują obcych ludzi, licząc w ten sposób na niewinność, bo przez brak motywu nikt ich nie będzie szukać. Jeden zabije drugiemu byłą żonę, drugi pierwszemu matkę. Logiczne. I Danny to robi, a teraz Billy musi dotrzymać swojej części umowy…
Całość jest cudownie mroczną i czarną komedią, ale jednak logika oraz psychologia i moralność są tutaj zachowane. A przynajmniej lepiej o nie zadbano (oraz o całą fabułę) niż u Hitchcocka. Cała warstwa filmu poświęcona mordowaniu, zabijaniu oraz pozbawianiu życia drugiej żywej istoty jest tutaj poprowadzona naprawdę bez większego zarzutu. Czuć, że bohaterowie są prawdziwi, że żyją w naszym świecie, że myślą jak my, ich widzowie. Ich reakcje są naszymi reakcjami i jest to odświeżające, że film ma odwagę porzucić swoją gatunkowość na rzecz powiedzenia głośno: „no kurwa, no nie”. Jest w tym coś pięknego.
Reżyser dba o to, abyśmy poczuli frustrację pisarza oraz maminsynka, który nadal żyje z matką. Rozumiemy, czemu Danny nie może wytrzymać z rodzicielką. I chociaż nasze pytania w stylu: „Czemu nie wyprowadzi się?” pozostaną bez odpowiedzi, to zamiast tego spędzamy więcej czasu z tą dziecinną, niedojrzałą, emocjonalną stroną tego bohatera. Możemy sobie dopowiedzieć, że ta postać może sobie nie wyobrażać innego życia poza domem, który zna. To jego baza, jego dosłowny dom, jedyny jaki kiedykolwiek będzie mieć.
Wizualnie dużo tutaj niecodziennych kątów, cieniów i niepokojących wizualiów, które mogą przestraszyć, zaszokować, zadziwić. Nawet w codziennych czynnościach. Dużo więcej tutaj humoru wizualnego, niektóre są wręcz mistrzowskimi przykładami, które powinny przejść do historii – jak dzwonienie co chwila z innej budki telefonicznej, znajdującej się w całkowicie innej lokacji. Twórcy nie szukają dowcipów, raczej wykorzystują okazję, która sama się napatoczyła – przez co gagów nie ma wcale tak dużo w tym obrazie. Pierwsza połowa wręcz można nazwać wolną, ale gdy się śmiałem – to się śmiałem. To naprawdę udany film, który polubiłem. Również za zakończenie.
PS. Aktorka grająca tytułową mamę ma tylko 10 minut czasu ekranowego. Podczas kręcenie chorowała na raka krtani, przez co miała głos jaki miała, a potem umarła jakieś pół roku po premierze. W międzyczasie dostała nominację do Oscara.
Najnowsze komentarze