Sto lat w kinie – 1923

Sto lat w kinie – 1923

26/01/2023 Blog Opinie o filmach 0

Rok 1923 w Polsce, w kinie, na świecie. Co się wtedy działo - i czy były wtedy dobre filmy?

Czterech braci Warner zakłada w Kalifornii Warner Brothers, a dokładnie mówiąc: Warner Bros. Pictures, Inc. Nazwa ta wcześniej i później przejdzie ewolucję, a za cztery lata powstanie tam Śpiewak Jazzbandu. W Kansas City Walt Disney kręci Alice’s Wonderland, gdzie aktorzy wchodzą w interakcję z rysunkiem (a konkretnie dziewczynka ogląda, jak rysunki na kartce ożywają). Aktorka grająca Alice ma wtedy 5 lat, później nie zrobi szczególnej kariery. Wyjdzie za mąż, zostanie agentem nieruchomości, w 1998 roku dostanie nagrodę Disney Legend (razem z Dickiem van Dickiem, Kurtem Russellem czy Wilfredem Jacksonem). Walt dostanie propozycje realizacji kolejnych krótkich metraży, ale najpierw przeniesie się do Kalifornii, gdzie dołączy do brata Roya chorego na gruźlicę, razem założą Disney Brothers Studio. Roy jakby co jeszcze trochę pożyje, nawet dłużej niż Walt. Louis B. Mayer proponuje Victorowi Sjostrom pracę w Hollywood – ten zgadza się i tworzy tam pod angielszczonym nazwiskiem Seastorm. William A. Wellman oraz Georg Wilhelm Pabst debiutują jako reżyserzy, Akira Kurosawa ogląda Koło udręki Abela Gance’a i jest zachwycony, a najbardziej dochodowym filmem roku było Dziesięcioro Przykazań (ulubiony film Roberta Wise’a).

Zakończyła się Irlandzka Wojna Domowa oraz wojna Turcji z Grecją, przeprowadzono pierwsze w historii tankowanie w powietrzu, na wzgórzach nieopodal Los Angeles umieszczono napis HOLLYWOODLAND, we Włoszech wprowadzono włoski jako jedyny język urzędowy, trzęsienie ziemi w Tokio i Jokohamie spowodowało śmierć 142 807 osób (rodzinny dom Yasujiro Ozu zostaje zniszczony, życie ludzkie pozostało nienaruszone), w USA nowy prezydent nazywa się Calvin Coolidge i zaczyna sprzątać po poprzednim (mało znany, ale wydaje się ogarnięty – tak jakby „na jego część” kilka dekad później nazwano sytuację, gdy z częstą zmianą partnerów wzrasta libido, tzw. „Efekt Coolidge’a”), w Hiszpanii odbywa się zamach stanu i jakiś typ zostaje dyktatorem, Hitler też tego próbuje w Niemczech (ale bez skutku), Ankara zostaje stolicą Turcji, hiperinflacja osiągnęła w Niemczech najwyższy poziom (jeden dolar amerykański osiągnął wartość 4 200 bilionów papierowych marek). W Polsce kłopoty i ciężkie życie, pod koniec roku w reakcji doszło do Zamieszek krakowskich, w których zginęło 15 robotników, 3 cywilów niebiorących udziału w protestach, 14 żołnierzy oraz 37 koni. Protesty trwały jeden dzień.

Urodzili się: Jean Hagen (aktorka z Singing in the Rain), Jerzy Passendorfer (reżyser), Leon Niemczyk (aktor) Charlton Heston i Gustaw Holoubek (aktorzy), Richard Attenborough (reżyser Ghandiego), Franco Zeffirelli (reżyser Romeo and Juliet), Gene Reynolds (producent i twórca MASH), Henryk Jerzy Chmielewski (2021) i Glynis Johns (najdłużej żyjąca obecnie osoba posiadająca nagrodę Disney Legend).

Zmarli m.in. tata Aleksandra Forda (Misza będzie mówić, że grał z nim w tenisa, ale dopiero po drugiej wojnie, bo po niej dopiero zacznie grać w tenisa) i Włodzimierz Przerwa-Tetmajer.

Ranking filmów z 1923 roku

1. Koło udręki („La Roue” / „The Wheel”) + Jeszcze wyżej („Safety Last!”) + Wierne serce („Cœur fidèle / The Faithful Heart”)
4. Karawana („The Covered Wagon”)
5. Rozkosze gościnności („Our Hospitality”)
6. Uśmiechnięta pani Beudet („La Souriante Madame Beudet”)
7. Skarb („Der Schatz”)
8. Dzwonnik z Notre Dame („The Hunchback of Notre Dame”)
9. Paryżanka („A Woman of Paris: A Drama of Fate”)
10. Dziesięcioro przykazań („The Ten Commandments”)
11. Trzy wieki („Three Ages”)
12. Małżeńska karuzela („Merry-Go-Round”)
13. Dziewczęta z Norrtull („Norrtullsligan”)
14. Go West
15. It’s a Gift
16. A Waggin’ Tale
17. The Rivals
18. Pomarańcze i cytryny
19. Dziennik Głumowa

Trzy filmy na pierwszym miejscu, ponieważ tego nie da rady porównać. Siedmiogodzinny melodramatyczny monument obok slapsticku trwającego ledwo godzinę? Z czego ten drugi lepiej opowiada o codzienności i portretuje szarego człowieka w ponadczasowy sposób, ale nadal to pierwszy jest najbardziej niezwykłym doświadczeniem roku… A co, dam je razem na pierwszym miejscu.

Wierne serce ("Cœur fidèle / The Faithful Heart", 1923)

Scenariusz miał na siebie naprawdę dobry pomysł – ponieważ jest to w zasadzie film o tym, że kobiety nie są poważnie traktowane i nikt nie zwraca uwagi, gdy są maltretowane (co innego, jak mają kochanka, o tym wszyscy będą szeptać – tak jakby reżyserował sugerował, że społeczeństwo nie pozwoli kobiecie na szczęście, ewentualnie, by to ona decydowała o swoim losie: tata jej wybrał męża i ma tak zostać). Kto chce jednak oglądać sto lat temu film o kobietach? Albo: jak sprawić, by widz się tym przejął? Otóż to maltretowanie jest ukazane z perspektywy wrażliwego faceta Jeana, który widzi krzywdę Marii i źle się czuje z tym, że nie może nic z tym zrobić. W ten sposób do historii wprowadzony jest więc aktywny bohater, który ma jakąś potrzebę i cel, zamiast tylko bezbronnej kobiety, która czeka, aż się coś samo stanie. Zaskakujące, że drugą aktywną postacią będzie kobieta, ale ta poruszająca się o kulach, nie sama Marie.

Historia jak historia – dzisiaj większości widzów przeszkadza i ją pomijają, aby przejść do właściwej atrakcji „Wiernego serca”. Łatwo to zrozumieć i dopatrzeć się np. syndromu białego rycerza. Fabuła sama w sobie – rozwój wydarzeń, ich realistyczność czy puenta – nie jest ważna sama w sobie, ile to, co bohaterowie czują w związku z tym, co się dzieje. I jak to jest ukazane. To też część historii, pozwalające ukazać niby zwyczajne tęskne spojrzenie przez okno, ale uczynić z tego wydarzenia. W ten sposób zaczyna się cały film i od tamtego momentu nie zwalnia tempa.

Niech o skali tego dzieła świadczy wysokie prawdopodobieństwo, że po seansie pomyślicie: „Kino coś utraciło, od kiedy wraz z dźwiękiem musiało się stać tak bardzo dosłowne”. To zawsze będzie próba oddania czegoś, ale wtedy mogli mieć te smutne, długie twarze i nadawać im tyle znaczeń dzięki ekspresji niemego kina. Dzisiaj już tego nie da się kupić.

PS. Jakbym zdążył z seansem w styczniu, to do supercut bym dodał… Cholera, sporo. Pewnie kombinowałbym, jak zmieścić całą sekwencję na karuzeli, ale jak się prawie pobili (te zbliżenia na zaciśnięte dłonie!) albo jak rozmawiał z tą dziwną babką tuż przed karuzelą, był wtedy taki najazd twarzą do kamery. I chciałbym też zawrzeć kalekę z drugiej połowy, też niezwykle ekspresyjna. Na nieszczęście doszło do pomyłki i usunąłem plik, a ponowne pobranie oznaczało długie czekanie. Co wy, ludzie, nie seedujecie?

PS2. Przez odrestaurowanie widać też niestety w 33 minucie, jak Jean ukradkiem spogląda, czy Marie z Petit Paulem są we właściwym miejscu, aby obrócić się wokół nich. Wiecie, że niby ich nie widzi w tłumie. Fajnie 🙂

Koło udręki ("La roue / The Wheel", 1923)

Oczywiście wersja 6h56min. Taki film to przeżycie właśnie ze względu na skalę całości. Nie trzeba czytać wywiadów czy wpisów o reżyserze, bo sam seans pozwala dostrzec w nim ambicje do popchnięcia kina w stronę wielkich powieści albo oper. Gdy 95% filmów to krótkie metraże o dwóch idiotach kopiących się po dupie, Abel Gance tworzy wielogodzinny melodramat otwierający się od cytatu Victora Hugo o tytułowym kole – chodzi o to, że wg pana Hugo istota tworzenia jest kołem na zasadzie takiej, że musi nastąpić wymiana. Gdy coś stworzysz, to koło ruszy do przodu, niszcząc to, co było przed nim. Stworzeniu towarzyszy destrukcja, destrukcja jest ceną za powołanie czegoś do istnienia. Pan Hugo tego nie tłumaczy w obrębie swojego cytatu, a pan Gance trochę nagina… W sumie to przegina z wciskaniem tej symboliki widzowi. To niestety prawda, podobnie z telenowelową całością. Cztery osoby na ekranie i wszyscy się zakochali w jednej kobiecie, w tym przyrodni ojciec i brat, który nie wie, że tak naprawdę nie są rodzeństwem. Czemu Sisif wyjawił prawdę akurat temu biznesmenowi? No nie kupuję tego. Gadanie bohaterów o Kole akceptuję jedynie z uprzejmości.

To jednak – słuszne, bo słuszne, ale jedynie – uwagi osobiste, bo trudno jest nie oddawać szacunku tej produkcji. Ta podróż trwa siedem godzin, rozciągając każdy i bijąc nim widza po oczach tak długo, że to wydaje się przekraczać ludzkie możliwości. Ekspresja obrazu i żywy montaż uderzają oglądającego cały czas – całość otwiera się katastrofą kolejową i faktycznie czujecie tę kolizję, która musiała opróżniać sale kinowe w momencie premiery. Przecież ledwo ćwierć wieku minęło od czasu, gdy zwykłe nagranie jadącego pociągu miało podobne efekty, a tutaj możemy zobaczyć… to.

Ludzka tragedia i nieszczęście wylewa się z ekranu, depresja, samobójstwo, śmierć, poczucie winy, odkupienie, oślepienie, pożegnania, rozstania… Matko, ile tego tu jest. To naprawdę jakaś sześciogodzinna opera Wagnera, tylko w formie filmu niemego. Remaster ma oczywiście cudowną ścieżkę dźwiękową, ale wiadomo, o co chodzi. Śmierć pociągu czy finałowy taniec na szczycie góry to przepiękne sekwencje. Film-wydarzenie, a nie zwykły seans. Widać, że to film zrobiony przez młodego człowieka, który musiał pożegnać swoją miłość. Pomysł na film przyszedł wtedy, gdy usłyszał, że jego narzeczona ma gruźlicę. Dla niej naciskał, by drugą część filmu osadzić na lokacji, czyli w Alpach – by narzeczona miała dostęp do zdrowego powietrza. Zdjęcia skończył w 1921 tuż przed śmiercią aktora grającego główną rolę i pan Abel przez śmierć narzeczonej nie mógł mentalnie edytować całości, pierwszą wersję publikował pod koniec 1922 roku (wtedy całość liczyła dziewięć godzin). Wiele razy całość montował, zszedł ponoć do dwóch godzin.

Merry-Go-Round (1923)

Jeden z wielu przykładów sytuacji, gdy kariera Ericha von Stroheima poszła w poprzek. Zwrócili się do niego o zrobienie filmu, zaczęli razem coś kreślić, potem go wywalili i zrobili prosty film, który można podejrzewać o coś więcej. A póki co jest to zwykła historia o bogatym typie, który podaje się za przeciętniaka finansowego, znajduje miłość, ale nie może, bo jest zaręczony z księżniczką, a na to wchodzi I wojna światowa, która boleśnie uświadamia, co się w życiu liczy.

W obecnej wersji nawet trudno jest mi powiedzieć, czy ten bogaty typ miał być śmieszny, czy mieliśmy się z niego śmiać. Sposób, w jaki traktuje służbę, jest trochę wyjęty ze slapsticku, a trochę z satyry. Trochę ze zwykłego filmu, a trochę z takiego, którego reżyserem jest Erich von Stroheim.

Skarb ("Der Schatz / The Treasure", 1923)

Debiut Pabsta, późniejszego reżysera chociażby Puszki Pandrory. Opowiada o skarbie, ponoć też o zachłanności, pazerności i zgubie, jaką te rzeczy przynoszą. Stary dom pamiętający odległe czasy, ludzie zafiksowani na odkryciu skarbu i końcowa decyzja, co z nim zrobić – a raczej co uważają, że z tym skarbem mogą zrobić. I co za niego kupić.

Po prawdzie najbardziej zapamiętam scenografię, na której wyraźnie odcisnął swój wpływ doktor Caligarii. Jeśli najciekawszą częścią filmu są kanały, to takim filmem właśnie jest Skarb. Trochę chaotyczne w realizacji, mało wciągające czy fascynujące, przewidywalne. Pan Pabst jeszcze się uczył, ale już pokazuje, że sporo rozumie: wizualia, cel historii. Całkiem nieźle.

Trzy wieki ("Three Ages", 1923)

Próba parodii, bez sukcesu obrócono poważne wątki w slapstick. Pojedyncze gagi godne uwagi.

Trzy wątki, każdy rozgrywa się w innej epoce (kamienia łupanego głową kobiety, Rzymu i współczesność), wyraźnie wzorując się na Nietolerancji, wszystko pod patronatem hasła, że „miłość jest jedyną rzeczą, która nie zmienia się przez wieki”. Jak na film o takim postulacie, to niewiele tu miłości jako takiej. Bardziej zauroczenie będące motorem napędowym każdej standardowej komedii rom/slapstick, jaką wtedy realizowali Harold Lloyd czy Buster Keaton (i ludzie, którzy się na nich inspirowali).

Problem w tym, że same historie nie dają wielu okazji do komedii jako takiej, więc robią co mogą, ale trudno powiedzieć, by byli zaangażowani. Dwoje jaskiniowców się bije, więc spróbujemy kilku standardowych uderzeń przy przypadek, gdy ktoś trzyma maczugę na ramieniu i się obróci. Jakoś to będzie.

Film zapamiętam dzięki pomysłowym innowacjom pod epokę (parkowanie rydwanu i blokowanie kół kaskiem/hełmem – w ogóle sam wyścig też był super, szczególnie zmiana psa), pojedynczym gagom (poza wspomnianym – to na pewno granie w rugby) oraz ultra-słynnej scenie, gdzie pan Buster skacze z dachu na dach i nie dał rady (spadł), więc rozwinął cały gag o serię improwizacji. Piękny i zabawny ciąg.

Norrtullsligan ("The Norrtull Gang", 1923)

Przez przypadek sprawdziłem i okazało się, że Netflix ma stare filmy, o których nie słyszałem. Polska wersja językowa (nie zastępująca oryginalne plansze, tylko po prostu: napisy) i brak ścieżki dźwiękowej. Faktycznie obejrzałem prawie cały film w wersji niemej, tylko raz czy dwa próbowałem włączyć muzykę w tle… Żadna z tych wersji nie była lepsza, ale nie miałem pod ręką klasycznej muzyki do takich filmów.

Zaskakuje, że film podejmuje temat równości płci, walczy o prawa kobiet, mówi rzeczy dosyć współczesne (nawet jeśli niektóre zwroty od kilku lat znaczą co innego dziś niż wtedy) i faktycznie wplata w narrację istotne tematy, opowiadając o świecie zdominowanym przez jedną płeć, traktującą drugą z góry. Solidarność kobiet, równości społeczne… Dziwnie się ogląda film o takich rzeczach sprzed stu lat. I to jeszcze ze Szwecji!

Wizualnie jest to bardziej wizualizacja niż adaptacja (całość na podstawie powieści), plansze tekstowe nie służą tylko dialogom (nawet ledwo to robią), ale też opowiadają akcję. A pomiędzy jest film. I tak np. widzimy ujęcie kobiet przy stole, a plansza nam mówi, o czym rozmawiają. To powiedziawszy, jest tu kilka zachwycających momentów, gdy twórcy wizualnie prezentują nam stan wewnętrzny danej postaci. Naprawdę doceniam.

Nawet jeśli całość to niemal wyłącznie ciekawostka, to jednak interesująca.

Dziesięcioro Przykazań ("The Ten Commandments", 1923)

Prawdziwy spektakl. Przeważnie jednak śmieszny wysilonym przesłaniem i przekonaniem o swojej wyższości.

Film dwuczęściowy: pierwsza połowa toczy się w starożytnym Egipcie i jest ekranizacją Księgi Wyjścia, historii Mojżesza. Plagi egipskie, zły Faraon, rozstąpienie morza, otrzymanie 10 przykazań. Druga część filmu toczy się współcześnie, tzn. w 1923 roku. Pokazuje losy braci: jeden jest religijny i skromny, drugi odrzuca religię i idzie za pieniądzem. Obie części są mocno religijne, zrealizowane z rozmachem, dramatyczne, robiące wrażenie takimi scenami, jak okrucieństwo Faraona bez problemu miażdżącego niewolnika pod swoim „kołem”, czy też zawaleniem katedry. Film przeważnie jednak śmieszny wysilonym przesłaniem, wyniosłością, przekonaniem o swojej wyższości i ciągłym gadaniem o tych Przykazaniach.

Nie wiem – może sto lat temu temat Dziesięciu Przykazań był bardziej obecny w kulturze powszechnej, ale ja, jak żyję, jeszcze się z tym nie spotkałem. Jeśli już, to jestem otoczony wyłącznie przez Chrześcijan, którzy nie umieją nawet wymienić tych Przykazań w kolejności. Z własnej inicjatywy czytałem o pominiętych przykazaniach czy też o tym, jak spoili kilka w jeden. Generalnie, dekalog jest ciekawostką dziś taką samą jak wszystko inne. A tutaj włączamy film sprzed 100 lat, który zaczyna się od słów: „Współczesny świat śmieje się z Dziesięciu Przykazań, bo są staromodne. Potem, ze śmiechem, przyszła Pierwsza Wojna Światowa. I teraz zniszczony świat już się nie śmieje, tylko błaga o pomoc”. Czyli przez śmiech z dekalogu przyszła Wielka Wojna? Niby w jaki sposób? Kto się niby śmieje? Jak to ma działać? Te pytania pozostaną bez odpowiedzi, a my zostaniemy z filmem, gdzie bohaterowie nie mogą usiedzieć 5 minut bez mówienia o tym dekalogu. Jeden brat dosłownie na pożegnanie powie, że idzie „łamać każde z twoich dziesięciu przekazań i osiągnie wielkość, bo nie wierzy w boga”. Trudno jest z tego nie kpić. Najwyraźniej tradycja „chrześcijańskiej paszy” sięga naprawdę odległych czasów, gdzie twórcy robią absolutnie wszystko, by się śmiać z osób religijnych. Na szczęście wiem, że osoby religijne wcale nie są fanatykami.

Cecil B. DeMille tego nie wiedział. Każdego przedstawia jako fanatyka, zarówno z jednej jak i drugiej strony. Osoby teoretycznie miłujące boga są pełne nienawiści, którym z łatwością przychodzi zachowanie pasywno-agresywne, manipulacja drugim człowiekiem, wywoływanie poczucia winy. Zły brat nienawidzi boga i osiąga władzę, ale jednak powody pieniężne są przyczyną jego oszczędności na budulcu przy budowie katedry, nic innego. Gdzie więc ta jego władza i bogactwo, że musi oszczędzać na cemencie? Gdzie w tym logika? Nieistotne to, póki prowadzi do wielkiego punktu kulminacyjnego. Nawet jeśli we właściwym finale widzimy kobietę szukającą pomocy, a w odpowiedzi chłop jej zaczyna czytać Stary Testament, co oczywiście pomaga. Ubaw po pachy…

Pierwsza Wojna Światowa wybuchła, bo śmialiśmy się z dziesięciu przykazań, pamiętajcie.

Karawana ("The Covered Wagon", 1923)

Niczym pierwszy, współczesny blockbuster. Rozmach, tłumy na ekranie, wielki punkt kulminacyjny.

To opowieść o pionierach zdobywających niezamieszkane jeszcze tereny Stanów Zjednoczonych. To utrwalenie mitu – ewentualnie jego początki – na dodatek złagodzone na potrzeby lekkości odbioru całości, ale najważniejsze tu faktycznie jest: długa podróż zmieniająca ludzi, nieustające ryzyko, pokonanie rzeki jest wyzwaniem, a na dodatek Indianie. Główny bohater jest atrakcyjny, męski, odważny i ma przeszłość – widać, że jego szlachetność uformowała się w przebiegu jego doświadczeń. W jego relacji z kobietą (no dobra, po prostu kobietą, osobowości trudno się doszukać, ale charakter już ma!) jest ten niezbędny element romantyzmu i nadziei, że gdy będą razem, to wszystko inne też się dobrze potoczy. Jest tu wiele elementów dramaturgicznych ponad wcześniej wymienionymi, np. osoby trzecie kłamiące na temat bohatera, wtrącające swoje trzy grosze do ich relacji.

Całość świetnie się ogląda: tańce, przygoda, preria, stada zwierząt, akcja pełna walki bitewnej czy bijatyk na pięści… I ta scena z koniem. Ponoć wtedy nie utonął, ale przy kręceniu innej sekwencji dwa utonęły. Co ciekawe, film bardziej chwali rolników niż ludzi marzących o wydobyciu złota. Oregon dominuje tutaj nad Kalifornią, rzadki przypadek.

Chciałbym nazwać tę produkcję pierwszym, współczesnym blockbusterem – nie w znaczeniu Narodzin narodu, który był dramatem rodzinnym, wojennym, politycznym itd., ale w znaczeniu dzisiaj rozumianego filmu letniego: mamy romans na ekranie, emocje, pokrzepiającą historię ludzi pokonujących trudności, składanie hołdu ludziom podbijających ziemię i budujących fundamenty pod to, co wiek później będziemy nazywać domem. Rozmach, tłumy na ekranie, wielki punkt kulminacyjny z udziałem Indian. Zaskakuje świadomość twórcza, dzięki której w tak wielu kadrach faktycznie widzimy te tłumy oraz ich dziesiątki wozów, ciągnące się w prawie prostej linii przez całe kilometry (wiele z nich były autentyczne, dostarczone przez rodziny będących potomkami ludzi, którzy dokonali tego, co zaprezentowano w filmie). A mnie najbardziej urzekła scena z robieniem zabawki dla dziecka, ta scena będzie nieśmiertelna – ta radość na jej obliczu, z biegiem dekad coraz mniej zrozumiała (a raczej: trudna do uwierzenia), ale w pełni szczera i wiarygodna.

Jeszcze wyżej ("Safety Last!", 1923)

On jest chłopcem, ona dziewczyną. Ona jest jego motywacją, świat torem przeszkód. Wtedy komedie więcej nie potrzebowały.

Lloyd komedią opowiada o dramacie. Młody człowiek wyrusza do miasta, gdzie udaje sukces przed kobietą przy pomocy listów i prezentów, które kupuje jakby były na promocji 10za1, ale tak naprawdę zapycha lombard swoimi rzeczami, by mieć na to pieniądze. Widzimy, że nie spożywa posiłków. Widzimy, ile trudu zajmuje mu nawet dotarcie do pracy – a co dopiero sama praca: wszystko to oczywiście przy pomocy przezabawnych gagów, ale pod nimi jest konkretny ciężar dramaturgiczny, czyli utrata pracy. Spóźni się, coś zawali, wtedy straci etat, jego życie legnie w gruzach. Pomysł na legendarną wspinaczkę, będąca punktem kulminacyjnym filmu, jest przezabawna na wiele sposobów, w tym jako groteska: sukces jest możliwy dla każdego z ulicy, jeśli tylko zdecyduje się ryzykować życiem i wspiąć na dwunastopiętrowy budynek dla promocji właściciela, który zgadza się na taką akcję bez chwili namysłu. Czy przygotowań albo zabezpieczeń. Jak spadnie, to spadnie, pewnie też będzie śmiesznie.

Nawet trudno nazwać błędem domaganie się lepszej promocji w sytuacji, gdy scenę wcześniej sklep pękał w szwach i pracowanie tam, próbowanie obsłużenie każdego, groziło utratą zmysłów. Może to był tylko efekt przesady komediowej, może to tylko efekt „przecen” przyciągających tłumy, może odklejony szef domagający się większych zysków.

Wspinaczka ma status legendy jeszcze z wielu innych powodów: to kolega miał się wspiąć, nie sam protagonista. Kolega umiał się wspinać, ale z powodu pomyłki Lloyda miał trudności z jego uczestnictwem, więc w ostatniej chwili Lloyd zaczął się wspinać. Widzieliśmy, że to jest możliwe – i widzieliśmy też, że policjant potrzebował drabiny. Wyzwanie spada jak grom z jasnego nieba na bohatera, więc ten musi podjąć decyzję w ułamku sekundy – zbierając siniaki jeszcze przed wspinaczką, bo ma kiepską orientację w terenie (nagłe zmiany wokół, których nie bierze pod uwagę). I mówcie co chcecie: pierwsze parę metrów faktycznie się wspiął. Każde kolejne piętro miało być ostatnim, ale zawsze coś szło nie tak, a fizyczne aktorstwo Lloyda to sprzedawało: on umiał zachować się tak, jakby robił wszystko ostatkiem sił. Umiał zataczać się nad krawędzią tak, by nie spaść, ale dosłownie ledwo-ledwo. Gdy się wspiął, to byłem w szoku, że tak szybko to zrobił – na każdym piętrze wstrzymywałem oddech. Ten film naprawdę zasłużył na dobry finał, szczęśliwe zakończenie.

I takie właśnie dostajemy. W domyśle. Wspiął się, pocałować kobietę i kończymy. Sto lat temu filmy jeszcze mogły się kończyć pozytywnie lub optymistycznie.

Paryżanka ("A Woman of Paris", 1923)

Chaplin pozbawiony slapsticku decyduje się kręcić, jak jego bohaterowie rozmawiają. I poucza. Nawet na początku dał planszę zapewniającą, że to jego film, chociaż to dramat i nie pojawia się na ekranie (jest teoria, że jednak się pojawia jako bagażowy). Fabularnie jest to rzecz o kobiecie próbującej szczęścia w bogatym życiu, która odkrywa, że lepiej jest żyć na wsi i pomagać, „cieszyć się życiem”, żyć dla innych. Ubliżająco uproszczone życie faktycznie prostych ludzi i ich prostego życia, ale Chaplin później będzie pouczać jeszcze bardziej.

W swojej opowieści nie może ganiać swoich bohaterów, więc oni rozmawiają. Mają dialogi. W kinie niemym. Poważna wymowa stoi na fundamencie zbudowanym z uproszczeń, stereotypów i banałów. Jest jakaś szansa, że w swoim czasie ta historia mogła łamać stereotypy i obyczajowość, pokazując bogatych nie jako lepszych czy idealnych – piją, oglądając striptiz, są puści. Nawet wtedy jednak powstawały filmy, które miały głębię. Cholera, Chaplin też takie robił przecież.

Efekt głównie nuży. Potem powstaną lepsze krytyki wyższych klas, Paryżanka pozostanie w pamięci zakończeniem. Zepsutym przez pouczenie reżysera, ale same finałowe sceny są świetne. Bohaterka żyje swoim życiem, beztroskim i pachnącym wsią, gdy mija ich samochód z bogatymi ludźmi. Jeden wspomina protagonistkę nieświadomy, że właśnie ją mija – i pyta, co się z nią stało. Jego towarzysz wzrusza ramionami. The End. To zakończenie pięknie pokazuje coś kompletnie sprzecznego z przesłaniem: PRZESTAŃ ŻYĆ DLA INNYCH, ZACZNIJ ŻYĆ DLA SIEBIE. Inni o tobie zapomną, a ty możesz spędzić swoje życie w szczęściu. Jak tylko przestaniesz próbować spełnić czyjeś wymagania. Chaplin nie rozumie nawet takich prostych rzeczy. Dobrze, że tak rzadko pouczał na ekranie.