Spencer (2021)

Spencer (2021)

26/11/2021 Opinie o filmach 1

Reżyseria: Wojciech Jerzy Has.

5/5

Jest mi znany status postaci księżny Diany. Nie rozumiem go, ale jesteś świadomy, że jej śmierć poruszyła miliony – a nawet widziałem fragment jej pogrzebu, w którym Elton John wykonuje Goodbye England’s Rose. Z takim zapleczem podszedłem do filmu o fragmencie życia księżny D., w którym spędza święta Bożego Narodzenia ze swoją elitarną rodziną. Nie jest to raczej historycznie wiarygodna wersja tych wydarzeń, oparta raczej na fantazji twórców – w opisie można przeczytać, że przedstawia moment, w którym bohaterka podjęła decyzję o wzięciu rozwodu oraz odcięciu się od królewskiego nurtu, jednak w filmie tego nie ma. Po seansie można przypuszczać (najbardziej ze względu na tytuł, czyli panieńskie nazwisko Diany), że takie będą konsekwencje albo przynajmniej ciąg dalszy życia filmowych bohaterów, ale to wszystko. Taki opis jest tylko próbą nadania kształtu produkcji, w której dosłownie nic się nie dzieje. Przy tym to obraz, od którego nie można oderwać oczu.

Przykładem niech będzie scena kolacji z początku filmu – przy stole jest mnóstwo ludzi, wokół też, ale całość jest kręcona tak, jakby Diana była tam sama. Nie tyle widzimy tych ludzi, ile czujemy ich obecność, ich energię. Diana zaczyna się dusić, a my słyszymy intensywną, ostrą muzykę… By po chwili zorientować się, że źródło tych dźwięków jest nie jest filmowe – pochodzą one z małej orkiestry grającej tuż obok, na żywo. I uderza nas ta myśl, że ci ludzie przy takich melodiach spożywają posiłki, spędzają wieczory… To robi okropne wrażenie. Ta kobieta naprawdę cierpiała, a my to widzimy: z powodu rodziny, utraconej niewinności oraz dzieciństwa, stawienia czoła dziedzictwu, jakie będzie musiała po sobie zostawić, sprostaniu wymaganiom oraz postępującemu braku wiary w siebie i swoje zmysły. Ona wariuje na naszych oczach i odmawia sobie uwierzenia, że ma do tego prawo. W tym filmie nie ma fabuły, akcji i wydarzeń, są tylko emocje. Cała masa emocji.

Wcześniej Diana mówi, że w tym domu, w tej rodzinie, nie ma trzech czasów: przyszłości, teraźniejszości, przeszłości. Tej ostatniej w ogóle nie ma, tutaj przeszłość i teraźniejszość jest tym samym. To klucz do ujęcia w słowa uczucia towarzyszącego nam przez cały film: Diana przechodzi przez ten dom, jakby był on pusty. Siedzi w pokoju, słyszy pukanie do drzwi, słyszy głosy służby. Jest jakaś okoliczność, musi tam iść, ale zanim tam dojdzie, nikogo tam już nie ma. Jest sama. Ubrania są podpisane, na jaką okoliczność dany strój ubiorą, wszystko jest zaplanowane. Zdjęcie grupowe, wszyscy stoją już na swoim miejscu, nieruchomo – tylko Diana wprowadza tutaj jakąś dynamikę do kadru. Orędzie królowej oglądamy z królową obok, nagrane, odtworzone. Nawet sceny z dziećmi Diany, zabawy z nimi po nocach (rozgrywana przy świecach, jakby był to seans spirytystyczny), najbardziej nacechowane pozytywnymi emocjami – sprawiają wrażenie wspomnienia, a nie czegoś, co ma miejsce tu i teraz. Jak więzień skazany na dożywocie, pamiętający poprzednie życie, zamknięty i odcięty od teraźniejszości. To nie ogląda się jak film biograficzny, to nie wygląda jak dramat obyczajowy. To wygląda i ogląda się jak niesurrealistyczną wersję Sanatorium pod klepsydrą Wojciecha Jerzego Hasa. A kamerdyner chodzący za Dianą, oglądający i pilnujący jej cały czas – kojarzył mnie się z barmanem ze Lśnienia. Muzykę robił Johnny Greenwood, tym razem postawił na progresywny, awangardowy jazz z klasycznymi dźwiękami (piszę serio – i raczej nie nadaje się to słuchania poza filmem, jeszcze sobie krzywdę zrobicie). Montaż co chwila zaskakuje agresywnym przejściem, a o roli Kristen Stewart już chyba powstały eseje. W każdej scenie wygląda tak, jakby miała pęknąć, jednocześnie chowając wszystkie emocje, próbuje być równocześnie sobą jak i tą istotą, którą spodziewają się po niej wszyscy. To rola, która zdobywa ekran – ona i kamera, to wystarczy.

Na ogół film z sukcesem łączy podejście scenariuszowe z narracją montażową-aktorską. Jedynie parę razy nie było pomysłu na jakąś scenę, jak coś w niej wyrazić, więc postawili wyłącznie na aktorów improwizujących (np. scena na plaży) i wtedy wyraźnie brakuje całości trochę puenty, ale to naprawdę jedyne wady, jakie znalazłem. Co najwyżej niektórych widzów czytających opis może odrzucić myśl: „A co mnie obchodzą problemy bogatych? Wzięliby się do roboty i poznali prawdziwe życie, a nie tylko te wymyślone problemy”, wykazując się przy tym podobną empatią, co poseł narzekający, że z pensji 10 tysięcy nie starcza mu do pierwszego. Spencer ma w sobie wystarczająco dużo uczucia, żeby być świadomym jednego: każdy z nas się zmaga. I każdy z nas może tę walkę przegrywać, bo nikt z nas nie ma narzędzi do walki. I nikt z nas nie wie, co wtedy robić. Każdy z nas wątpi, czy w ogóle powinno się coś z tym robić. A jak Diana miała ten problem, to co dopiero my?