Sam Mendes

Sam Mendes

25/01/2020 Opinie o filmach 0

[Directing Jarhead without having a military background] is new territory to me, but I hadn’t spent two days in American suburbia when I directed American Beauty” – Sam Mendes

Obecnie Sam Mendes znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #153 (po aktualizacji)

Top

1. American Beuty
2. 1917
3. Skyfall
4. Droga do zatracenia
5. Droga do szczęścia
6. Imperium światła

Ważne daty

1965 – Samuel rodzi się w UK w tym samym szpitalu, gdzie 10 lat później urodzi się jego pierwsza żona

1984 – Wim Wenders wypuszcza Paryż, Teksas, Samuel później powie o nim: „untouchable masterpiece”

1999 – debiut pełnometrażowy

2003 – urodziny syna Joe (z Kate Winslet)

2017 – drugie małżeństwo (trwa do dziś)

2022 – pierwszy raz pisze scenariusz do swojego filmu

1917 (2019)

5/5

Raczej nie przetrwa próby czasu, ale póki co – jest w kinach. I z całą pewnością warto go zobaczyć.

Fabuła tego filmu jest dosyć prosta: w trakcie Wielkiej Wojny trzeba dostarczyć rozkaz ze wstrzymaniem ataku, aby uniknąć poważnych strat w ludziach. Na misję wysłanych zostaje dwójka ludzi – jeden z nich ma brata biorącego udział we wspomnianym ataku, jest więc szansa go uratować. Drugi jest po prostu towarzyszem broni, przyjacielem. Oboje nie tracą czasu i natychmiast udają się w podróż przez ziemie niczyje i miasta zniszczone wojną, starając się przetrwać i dostarczyć rozkaz.

Bardzo podobało mi się pierwsze pół godziny, kiedy jeszcze niewiele się działo. Twórcy kierowali się tutaj logiką gier komputerowych z otwartym światem, czyli dostarczali odbiorcy co 40 sekund coś nowego – bohaterowie niemal biegiem przeszli do realizacji zadania, przeciskali się przez tłumy swoich żołnierzy i bez zbędnego tłumaczenia wyszli z okopów, aby w napięciu przenikać od jednej zasłony do drugiej. Tutaj widzimy zniszczony czołg, tutaj bohaterowie wpadają do krateru i ląduj z ręką w ciele poległego żołnierza, walczącego z jednej albo drugiej strony – jakie to teraz ma znaczenie? Każdy z dwójki bohaterów ma wyraźny rys: jeden z pasją biegnie ile sił, chce uratować brata i nie zawaha się przed niczym. Drugi z początku jest oporny, chce czekać do zmroku, żeby zwiększyć szanse powodzenia – z czasem jest nawet zły, że to na niego wypadło, aby dostarczyć meldunek. Wtedy 1917 było tytułem świeżym i zaskakującym, które nie do końca mówiło o sobie wszystko. To było doświadczenie, to było kino drogi, to było kino osobiste.

Jak na ironię pierwszy zwrot akcji spowodował spadek mojego zainteresowania. Nie był on zły, to solidna scena akcji z niespodziewanym zagrożeniem, nagle bohaterowie musieli się ratować – wydaje się pasować, ale z drugiej strony widzieliśmy to wiele razy. Tej sekwencji brakowało napięcia, pomysłu i świeżości. Już nie trzeba się rozglądać razem z bohaterami, już mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać – 1917 skręca wtedy w rejony kina akcji i horroru, czyli czegoś na kształt thrillera. Pięknego i niezwykle zrealizowanego, ale z pewnymi problemami.

Swoją drogą – spece od reklamy zepsuli niemal cały film: z głównego momentu dramaturgicznego zrobili podstawę kampanii marketingowej. Tak, ten bieg z żołnierzami wybiegającymi z okopów – to wielki finał filmu. Oglądamy go na dużym ekranie już bez ekscytacji. Nie sposób było tego uniknąć, to pokazywali jak materiał zza kulis i ekscytowali się tym na reddicie czy 9gagu, nie trzeba było nawet zwiastunów oglądać.

Reżyser czy operator – oni mniej więcej wiedzieli, o co chodzi w tym widowisku, ale nie historii. A to jest zaskakujące, ponieważ Sam Mendes inspirował się opowieścią swojego dziadka, jemu dedykuje całą produkcję. To osobista produkcja, dlatego kamera cały czas towarzyszy głównemu bohaterowi, pokazuje z jego perspektywy wszystkie wydarzenia. Zamiast osobistego odczucia uzyskano raczej jedność – że wszystkie momenty są częścią jednego wydarzenia, jednego szaleńczego biegu – i nawet ono jest podzielone na trzy wyraźne części. To nie jest kino opowiedziane w czasie rzeczywistym. 1917 zachwyca na wiele sposobów, oferuje niezwykłe momenty, które trzeba koniecznie zobaczyć – tylko niewiele w tym osobistego uczucia.

Problemem jest scenariusz, który nie tylko stawia narrację ponad historię (perspektywa pierwszej osoby jest ważniejsza od tego, aby historia tego człowieka była ciekawa w opowiadaniu), ale też faworyzuje „plot” ponad „story”. Chodzi o to, że scenarzysta stara się dociągnąć tylko „plot” – czyli wątek o dostarczeniu wiadomości – zamiast równocześnie zatroszczyć się o „story” – o to, co stoi za wspomnianym wątkiem. Dosyć szybko miałem wrażenie, że twórcy chcą jedynie dokończyć wątek główny, że zapomnieli o reszcie, a kiedy ten się kończy, to dopiero wtedy sobie przypomnieli, o co naprawdę w tym wszystkim chodziło. I można argumentować, że o to właśnie chodziło – o horror wojny, przez który zapominamy, o co walczymy, że tam na polu walki liczy się tylko to, aby przetrwać (czy coś w tym stylu), ale jednak oglądamy tę opowieść od pewnego momentu z rozbiegu. Od sceny do sceny, aż do końca. I cieszymy się, że poszczególne sekwencje zachwycają w ten lub inny sposób pod względem wizualnym (czy też muzycznym – kiedy zaczyna rozbrzmiewać The Night Window, wtedy ma miejsce mój ulubiony moment!), ale chyba nie o to powinno chodzić. Za dużo w tym przypadku. W końcu opowiadać można inaczej. Żeby zaznaczyć i usłyszeć ciszę wcale nie trzeba zaprzestać wydawać dźwięki, jakby to miało wszystko załatwić.

Raczej nie przetrwa próby czasu, ale póki co – jest w kinach. I z całą pewnością warto go zobaczyć.

https://tidal.com/browse/track/124185613

Imperium światła ("Empire of Light", 2022)

2/5

Film zrobiony przez robota po wpisaniu kilku haseł. Brak ludzkiego dotyku.

Gdy ktoś umie pisać scenariusz to wie, że przy pisaniu wielowątkowej historii należy pamiętać, by film był o czymś. I każdy wątek jakoś odnosił się do tego „czegoś”. Sam Mendes albo nie jest dobrym scenarzystą w swoim debiucie pisarskim, albo zrobił film o niczym, gdzie każdy wątek – chociaż to zbyt duże słowo, bardziej pasuje: „motyw” – nie odnosi się do niczego. Czy raczej się odnosi?… W każdym razie: jest rok 1981, miejsce akcji to miasteczko w Anglii nad Morzem Północnym, na ekranach można zobaczyć Rydwany ognia. Hilary jest starszą kobietą pracującą w kinie, które dziś zachwyca klasą, ale w swoich czasach była echem swojej właściwej świetności. Życie protagonistki jest flegmatyczne i monotonne: praca, próba wypełnienia wolnego czasu, nudne zaspokojenie potrzeb erotycznych szefa kina. To się zmienia, gdy do pracy zostaje zatrudniony nowy człowiek, z którym rozpocznie romans. Ten człowiek jest czarnoskóry, więc będzie też raz gnębiony na ulicy i raz w kinie, dlatego Hilary będzie chciała mu pomóc, ale ma schizofrenię, więc czarny jej powie, by poszła na film i spędziła seans z obcymi ludźmi, więc pójdzie na film sama zaganiając współpracownika do pracy po godzinach, popłacze i film się skończy.

Wiele motywów i tematów, Imperium… nie jest o żadnym z nich, na dodatek każdy realizuje źle. Nie są one obecne w całej opowieści, tylko w konkretnych scenach. Rasizm w końcu wygląda tak, że jak idziesz ulicą, to dresy podchodzą i na ciebie krzyczą, prawda? Dobra, jedna scena i wystarczy. Potem jeszcze jeden chłop będzie niezadowolony, że nie wpuścili go na salę z jedzeniem, więc będzie jadł patrząc czarnemu w oczy. I wszyscy wokół bez słowa będą czekać, łącznie z kolejnymi widzami stojącymi w kolejce. I pan Mendes uznał, że też musimy to oglądać przez jakieś 2 minuty. W trzecim momencie wszyscy wyjdą do lobby, bo usłyszą dźwięk, którego nie potrafią rozpoznać. To zresztą dobry przykład tego, że Imperium światła jest zwyczajnie nudne, skoro tutaj „momentem” jest oglądania… parady skuterów. I tak patrzą, jak jadą, buduje się z tego magiczny moment, ale niestety: na tych śmiesznych skuterach są najbardziej żałośni skinheadzi w historii mi znanej. Zauważają czarnego w lobby, wbijają tam przez szkło i na niego krzyczą. Jeden go popchnie tak lekko, że nie byłem nawet świadomy, że można kogoś próbować wyprowadzić z równowagi przy użyciu tak małej siły. Mocniej by wywarł nacisk, gdyby na niego dmuchnął. Na szczęście właściwe pobicie następuje w większości poza kadrem, wtedy kamera jest zajęta pokazaniem przezabawnego tańca jednego z napastników na blacie baru – te skiny to kpina. Aha, sam czarnoskóry bohater nawet nie uciekał na widok armii ludzi wbijających do jego miejsca pracy – nikt mnie nie przekona, że ta postać kiedykolwiek miała do czynienia z rasistami, skoro nie brał wtedy nóg za pas. To wyraźnie postać z 2022 roku, która o rasizmie słyszała tylko z opowieści. A co do choroby Hilary… Cóż, skoro rasizm tak tu jest przedstawiony, to myślałem, że reżyser tak samo traktuje opowiadanie o kobietach. Mówią, że wszystko jest dobrze, a potem płaczą trzy dni. Hilary jako protagonistka jest dziecinna, nieodpowiedzialna, nieporadna… Naprawdę zachowuje się, jakby miała problemy. Problem w tym, że faktycznie je ma. A to naprawdę niewłaściwe, gdy osobę chorą pokazuje się jak stereotypową „babę podczas okresu”.

Bo gdyby to był chociaż ludzki film, to można by mu wiele wybaczyć – ale taki nie jest. Do tego stopnia, że nawet u samych twórców zaczynam podejrzewać aż taki brak obycia w rzeczywistości jako takiej. Romans Hilary ze współpracownikiem odbywa się w godzinach pracy, gdy to znikają na zapleczu na długi czas i są bardzo zdziwieni, że ktokolwiek to zauważył. Czy naprawdę pan reżyser nigdy nie był w pracy, gdzie każdy musi wykonać swoje obowiązki i jeśli tego nie robi, to ktoś inny musi to zrobić? W scenie w szpitalu pielęgniarka i Hilary rozmawiają o pacjencie, stojąc od siebie oddaleni o 10 metrów. Symbolika ważniejsza od ludzi (pielęgniarka jest czarnoskóra), już pomijam opisywanie donośnym głosem stanu chorego w takiej przestrzeni. Albo dialogi! Film jest pełen dwuzdaniowych, niezobowiązujących wymian we wspólnej przestrzeni, ale kiedy następuje jakiś dialog, w którym nie ma Hilary? Po godzinie filmu. I gadają o Hilary. Twórcy nie widzą w postaciach ludzi, którzy mogliby siebie wyrazić w takich dialogach, rozmowach, nawiązać dzięki nim jakąś relację. Po prostu trzeba było widzowi przekazać informację i dialog był do tego narzędziem: „hej, a wiedziałeś, że Hilary ma schizofrenię?”. Szczyt głupoty to finał w kinie – kolega mówił Hilary, żeby spędziła seans z innymi widzami, w ciemności, gdzie nikt nie widzi drugiej osoby i nie jest nią zainteresowany, ale dzielą doświadczenie radości filmem. Hilary więc idzie do kina po godzinach, gdy operator skończył pracę, ale ona chce film, to on jej puści film i bez problemu wróci do domu trzy godziny później. Wystarczy być z 1979 roku. Wystarczy płakać samemu na sali kinowej, by stworzyć moment – teraz jest to film o miłości do kina, odhaczone. Możliwe, że Sam Mendes nadal stoi emocjonalnie na poziomie 1999 roku i dostrzegania magii w reklamówce na wietrze, co jest niepokojące – ale przynajmniej tłumaczy motyw z chorym gołębiem, przez który czułem się jak na produkcji dla dzieci.

Budynek kina bardzo mi się spodobał, ale samo Imperium… oglądałem z zażenowaniem. I czekałem tylko na koniec od mniej-więcej 40 minuty.