Everybody Loves Raymond (1996-2005)

Jedzą, oglądają telewizję i życie toczy się wokół nich. Ulubiony odcinek: Marie’s Sculpture.
Jeden z ostatnich, klasycznych sitcomów będących przedłużeniem tradycji rozpoczętych przez m.in. The Dick Van Dyke Show: oglądamy losy rodziny, gdzie matka Debra wychowuje dzieci i prowadzi dom, ojciec Raymond wraca z roboty i ogląda telewizję. Twist polega na tym, że mieszkają na przeciwko rodziców Raya – mama Marie jest nadopiekuńcza i denerwująca, papa Frank cały czas z niej szydzi. I jest starszy brat Robert, który mieszka wciąż z rodzicami, jest policjantem i nie ma szczęścia w miłości. Na dodatek zazdrości młodszemu bratu, ile uwagi ten zbiera – stąd tytuł całego serialu. I oni wszyscy cały czas zachodzą do Raymonda nawet jeśli nie mają powodu: pogadać, pooglądać telewizję, podjeść coś z lodówki, poprzeszkadzać. Nie ma tutaj wiele przygód, najczęściej oglądamy, jak te dwa pokolenia ludzi siedzą, oglądają telewizję, jedzą ugotowane przez siebie jedzenie, a na Święta dadzą sobie prezent. Będą przy tym często wyciągać coś z przeszłości i się o to kłócić, co ma w sobie pierwiastek… Terapeutyczny. I humorystyczny.
W kwestii humoru – początkowe sezony radzą sobie z tym nieco gorzej niż późniejsze. Generalnie zamysł jest taki, że główny żart odcinka jest do bani, ale wszystkie żarty wokół niego są już dobre. Tak więc np. Debra nie umie gotować. Nie ma ku temu konkretnego powodu, po prostu nikomu nie smakuje to, co ona ugotuje. Albo Ray chce seksu, ale Debra nie jest w nastroju. Albo w jednym odcinku Marie oświadcza, że wszyscy idą na dietę i gotuje zdrowe jedzenie. A zdrowe jedzenie nie jest smaczne najwyraźniej – jednak sarkastyczne komentarze, jak każdy komentuje to jedzenie, już są zazwyczaj zabawne… Tylko jednak cały czas gryzie mnie podczas oglądania jedna myśl: zdrowe jedzenie też jest smaczne. To utrudnia oglądanie z czystą przyjemnością – z czasem jednak serial odchodzi od tej formuły, zamiast tego stawia na naturalny rozwój wydarzeń, żarty z postaci i ich relacji, oraz mówienie czegoś więcej o relacjach rodzinnych.
Dom Raymonda jako scenografia jest kapitalny – czuć, że to ich faktyczny dom i nawet chce się w nim mieszkać (chociaż ma się wtedy na myśli głównie salon – i to nie tylko w odcinkach świątecznych). Reżyseria zazwyczaj jest słaba – aktorzy nie są dobrze rozstawieni na planie, często ustawiają się nienaturalnie jeden za drugim (i trzecim…) i tylko czekają na swoją kolej z dialogiem. Kamery są ustawione wyłącznie na aktorów i w montażu przechodzenie od reakcji jednej do drugiej najczęściej jest koślawe (brakuje ujęć chociażby na dwie osoby, żeby pominąć konieczność robienia trzech kolejnych cięć). Problem, który tylko pogłębia się z kolejnymi sezonami, gdy aktorzy muszą czekać, aż widownia… Skończy się śmiać z żartu. Mówię absolutnie poważnie: pół minuty bez ruchu nawet czekamy, aż reakcja umilknie, żeby doczekać puenty żartu. Albo przejść do kolejnego. Czy śmiejemy się wtedy razem z nimi? Cóż, tak byłoby pewnie najlepiej. Przynajmniej mamy pewność, że to faktycznie nagrywano z prawdziwą publicznością.
Ten serial to w sumie nic: losy ludzi, którzy nie mają nic w życiu do roboty, więc siedzą na dupie i oglądają telewizję. Nie coś konkretnie, ale odbiornik jest włączony i to im wystarczy. Przejdą się do lodówki i coś przekąszą. I tak im mija życie przez większość tej produkcji. A jednak film jest jednak tym wyrazem miłości do takiego właśnie siedzenia i prowadzenia leniwego trybu życia. Różnie można się do tego czuć pod względem moralnym, ale jednak jest w tym coś pięknego i to lubię w tym serialu najbardziej. Czuć, że jeśli bohaterowie są denerwujący, to po to, aby kilka sezonów później zrozumieć i dostrzec swoje wady. I mieć jakiś dobry powód, aby tak się zachowywać. To jest dobry serial do oglądania w okolicy świąt.
Najnowsze komentarze