Przeczytane książki w 2024 roku i plany czytelnicze na 2025 rok
![ksiazki na 2024](https://i0.wp.com/garretreza.pl/wp-content/uploads/2024/12/obraz_2024-12-27_102526736.png?fit=497%2C326&ssl=1)
W 2024 roku nadal czytałem. Miałem ku temu wiele okazji i udało się przeczytać więcej, niż planowałem. Na nowy rok nie przewiduję zmian: czytanie nadal jest super i cieszę się, że mam na to czas.
Do tej pory czytałem tylko pod wieczór, przed snem. W tym roku zacząłem czytać również w pracy (bo zabrali dostęp do Internetu), szczególnie tej w laboratorium, gdzie pobieram krew. Zazwyczaj jest tak, że połowa ludzi zwali się na poranek i ich ogarniamy w godzinę-półtorej, a następnie przychodzą pojedynczo i pobieramy im krew „z marszu”, a oni są zaskoczeni, że tak szynko idzie. Książka jest w takiej sytuacji lepsza nawet od oglądania YouTube’a – nie trzeba nic wkładać do ucha, łatwiej przerywa się lekturę, a i sam pacjent rozglądający się za czymś, co oderwie jego myśli od igły wbijającej się w ramię, może zapytać „Co tam czytasz?”. Lubię też mieć ze sobą książkę podczas wakacji na festiwalu filmowym i czytać coś między filmami. Nie jest więc zaskoczeniem dla mnie, że przeczytałem więcej, niż planowałem. Bardziej jestem zaskoczony, że czytałem po części co innego, że planowałem, ale to często tak jest. Niedawno zostałem zainteresowany „Ostatnim seansem filmowym” i okazuje się, że jest w bibliotece w pobliżu mnie, więc chętnie bym wziął – tak to jest.
Tak czy inaczej, trzymam się tej liczby: 12 książek na rok. Książki to jedynie piękny dodatek i nie chcę czytać więcej tylko dlatego, żeby czytać więcej. Wolę filmy, gry i pisanie. A jak przeczytam więcej… To przeczytam więcej.
Przeczytane w 2024 roku:
Książki:
1. Lot nad kukułczym gniazdem – Ken Kesey, 1962
2. Początek – Andrzej Szczypiorski, 1986
3. Regulamin tłoczni win – John Irving, 1985
4. Niezwyciężony – Stanisław Lem, 1964
5. Kocia kołyska – Kurt Vonnegut Jr., 1963
6. Fałszerze – Andre Gide, 1925
7. Z zimną krwią – Truman Capote, 1966
8. Kobieta z wydm – Kōbō Abe, 1962
9. Głos Pana – Stanisław Lem, 1968
10.Słońce też wschodzi – Ernest Hemingway, 1926
11.Moje ptaki, zwierzaki i krewni – Gerald Durrell, 1969
12.Lew, czarownica i stara szafa – C. S. Lewis, 1950
13. Niewyczerpany żart – DFW, 1996
14.Powołanie trójki – Stephem King, 1987
15. Prawdziwe życie Sebastiana Knighta – Vladimir Nabokov, 1941
16. Ziemie jałowe – Stephem King, 1991
Mangi/komiksy:
1. Bucket List of the Dead – tom od 2 do 9 (Haro Aso, 2019-)
9. Shadow House – tom I (Somato, 2019)
10. Death or Glory #1 – Rick Remender , Bengal (2018)
11. Flash: Odrodzenie – Scott Kolins, Geoff Johns (2009)
12. Dark Knight Returns: The Golden Child – Frank Miller (2019)
13. Sandman, tomy od 3 do 5 – Neil Gaiman (1991-93)
16. JLA, zeszyty 1-9 – Grant Morrison (1997-8)
17. Maus – Art Spiegelman (1991)
18. Providance, tom I – Alan Moore, 2019
19. Spider-Man – Todd McFarlane
20. Chłopaki z dwudziestego wieku, tom I – Naoki Urasawa (1999)
21. The Vision – Tom King (2016)
22. Joker: Operacja specjalna, Tom I & II – Keisuke Gotou & Satoshi Miyagawa (2024)
24. Batman: Trzech Jokerów – Jason Fabok & Geoff Johns (2021)
Czyli z grubsza:
– prezent, który dostałem pod choinkę w 2023 roku (Niewyczerpany żart)
– lata 60-te (Lot nad kukułczym gniazdem, Niezwyciężony, Z zimną krwią, Kobieta z wydm)
– szczególnie roczniki, z których nie przeczytałem jeszcze żadnej książki: 1963 (Kocia kołyska) i 1968 (Głos Pana)
– książka wydana sto lat temu (Fałszerze, Słońce też wschodzi – tę drugą wziąłem z przyszłego roku)
– książka napisana przez kogoś, kto urodził się sto lat temu (Początek, Moje ptaki, zwierzaki i krewni)
– autor roku, którego jednak odłożyłem w czasie na przyszłość (Regulamin tłoczni win – po części dlatego, że to jego najsłabsza książka, jaką czytałem)
– książka z 1950 roku (plany na następny rok) (Lew, czarownica i stara szafa)
– książka z 1941 roku (plany na następny rok) (Prawdziwe życie Sebastiana Knighta)
– zacząłem czytać autora następnego roku/zabrałem się w końcu za cykl Mrocznej wieży (Powołanie trójki, Ziemie jałowe)
Czytanie Lema to jak jedzenie obiadu w bufecie koło stolika, gdzie neurochirurdzy omawiają możliwe scenariusze zbliżającej się operacji. Nie rozumiesz ani słowa, ale czujesz się mądrzejszy. Tutaj Lem tworzy fikcyjne opowiadanie o człowieku relacjonującym najnowszy okres w swoim życiu, gdy został zaproszony do interpretacji sygnału z kosmosu. Nawet nie wiadomo, czy jest on wiadomością z innej cywilizacji, ale tak zakładamy. Teraz tylko: jak go zrozumieć? Czy jesteśmy to w stanie zrobić?
Owa relacja jest ciągiem przemyśleń nad… Wszystkim. Nad człowiekiem, jego możliwościami w odczytywaniu albo zrozumieniu innych istot. Nad możliwymi intencjami takiej wiadomości – oraz jej formami (czy jest ona wysyłana do innych, czy może tak ogólnie, czy konkretnie do nas – bo może tylko stoimy na drodze komunikacji między dwoma światami i sygnał nie jest dla nas?). I która część tej wiadomości jest istotna, a która nie – jeśli są też takie nieistotne, tzn. nadawca nie przewidział, że zwrócimy uwagę na dany szczegół? Czy jesteśmy w stanie wyłapać wszystkie szczegóły, dane, warstwy? A jeśli informacja płynie tak długo, jak myślimy, że płynie, czy nie zdążyła się już zdezaktualizować wobec osoby, która ją nadaje? Czy oni są świadomi wszystkich warstw, które do nas wysyłają? Czy są świadomi tego, co my jesteśmy w stanie odebrać i zrozumieć? Czy wiedzą, jak funkcjonuje człowiek? A jeśli nie wiedzą, to czemu to robią? Jeśli wiedzą i robią specjalnie, co chcą w ten sposób wyrazić? Czy chcą w ogóle cokolwiek wyrazić?
Stanisław Lem korzysta w pełni z bogactwa języka polskiego i nawet jak zapożycza inne języki, to w jego ręku brzmi to jakby bardziej na miejscu. Zdania są tak wielokrotnie złożone, że momentami można mieć trudność z ustaleniem, którą myśl dana część zdania kontynuuje, czy też to może początek kolejnej myśli w obrębie jednego zdania. Zdarza się tutaj zobaczyć cztery słowa pod rząd, których nigdy nie widziałem użytych w obrębie jednego akapitu, a co dopiero jednego zdania. Całość jest krótka i angażująca wystarczająco, co chwila zmieniając jakby kierunek danej myśli. Jest tutaj zbudowany cały świat oraz kontekst fabularny, inne postaci, ale to nadal jakby dziennik pisany z myślą o tym, żeby inni go przeczytali. Niemniej, Lem dosyć ciężko próbuje nagiąć zbiór swoich przemyśleń do formy opowiadania fikcyjnego – rozbijanie ich na parę osób pojawiających się okazjonalnie bardziej utrudnia czytelność niż ją ułatwia albo urozmaica. Wolałbym, aby to był bezpośredni esej całkowicie teoretyczny, chociaż nie wiem, czy to byłoby możliwe za komuny. Moment kulminacyjny też jest przyciężkawy, zamiast jakoś podniecać kulminacją przemyśleń.
Medytacja nad naszym dosłownym miejscem we wszechświecie. Z całą pewnością wynika z niej, że jeśli chcemy zrozumieć istoty wyższe lub z innych światów, to najpierw musimy być w stanie zrozumieć tę książkę.
Bohater ma zamiar badać insekty – w tym celu przybywa na skraj świata, gdzie cały czas wieje wiatr, piach unosi się w powietrzu. Poznaje tam tytułową kobietę mieszkającą w dołku, z którego nie można wyjść. Protagonista zostaje tam zamknięty, uwięziony i dowiaduje się, że tak jak pozostali, od teraz będzie zajmować się ratowaniem świata przed zasypaniem. Tutejsi mieszkańcy powstrzymują piach przed wianiem w dalszą część kraju. To bardzo ważna rola, dlatego żyją tutaj i godzą się na wszystko, chociaż oznacza to tylko cierpienie i niski poziom życia, ale za to jaka odpowiedzialność! Bohater jednak nie ma zamiaru tego zaakceptować, planuje ucieczkę. A ta może zagrażać jego życiu.
Zaskakuje połączenie silnego realizmu z metaforami. Bo to historia silnie osadzona w rzeczywistości, tutaj dla przebiegu akcji mają znaczenie właściwości chemiczne piasku, prawa fizyki i inne takie. Z drugiej strony ciężko nie podejrzewać autora, że całe to siedzenie na wydmach nie jest metaforą wiadomo-czego. Z trzeciej strony spójność psychologiczna i fakt, że ona wystarcza, jest fenomenalna. Cała książka jest w sumie monologiem wewnętrznym bohatera, rzadko do tego głosu wkrada się świat z zewnątrz. Akcja fabularna jest obecna jak najbardziej, ale jednak przefiltrowana najpierw przez perspektywę bohatera, która obrazuje wiele rzeczy. Jak chociażby to, że ludzie potrafią przekonać samych siebie do tego, że bycie w więzieniu jest dla nich dobre, przynosi im korzyść i po konfrontowaniu ze sobą zalet i wad wychodzi im, że jednak chcą czegoś kompletnie innego, niż początkowo im się wydawało. Mogą wręcz żałować, jeśli się uwolnią.
Do tego erotyzm, piach między zębami, nędza, udręka i bieda. Oczywiście zasięg tej powieści jest większy i pierwotnie pewnie intencje autora były inne, ale nowe pokolenia i inne kraje mogą tutaj nadal zobaczyć coś kompletnie nieprzewidzianego przez autora. A to jest zaletą tej powieści. Jest krótka, szybko się czyta i powala głębią. To już trzecia taka książka w tym roku dla mnie, obok „Początku” i „Kociej kołyski”.
PS. Data wydania to była karuzela – wziąłem początkowo, bo to książka z 1968 roku, a z tego rocznika nic nie znam. Potem ogarnąłem, że przecież film pochodzi z 1964 roku, więc to książka na podstawie filmu, przez co moje zainteresowanie spadło do zera. A potem się okazało, że pierwotnie książka wydana w 1962 roku i film był na jej podstawie, w 1968 roku był tylko polski przekład.
Zaskakujące, jak bardzo to zwykła książka jest. I to nie chodzi tylko o to, że czasy się zmieniły i do podobnych zbrodni bardziej się przyzwyczailiśmy. To nawet w samej książce jest wspomniane, że w trakcie trwania śledztwa niedaleko dochodziło do podobnych zbrodni i mało kogo one obchodziły. Sama sprawa będąca centrum wydarzeń książki ma w sumie charakter lokalny, ale jednak czytamy o niej pół wieku później. Ponieważ?… Cóż, ponieważ wielki Truman Capote napisał o tym dokumentalizowany kryminał psychologiczny. A i sama sprawa charakteryzowała się dwoma rzeczami: sprawców ujęto i ich wina była pewna na sto procent. Przyznali się, dowody były, możemy się cieszyć. W innych podobnych sprawach takich rzeczy nie dało się uświadczyć.
Chociaż „Z zimną krwią” opowiada o prawdziwych wydarzeniach – o czym wiedza pochodzi z pierwszej ręki albo źródeł oficjalnych, użyto też faktycznych nazw oraz nazwisk – napisana jest językiem powieści. Miejsce akcji przedstawione jest niczym w powieściach Steinbecka, jakby to były wymyślone ludzie i miejsca. Narracja ma charakter lekko przyspieszony oraz linearny, prowadząc do śledztwa, nie zwlekając z opisem czasu mijającego, przechodząc płynnie do wszelkich poszlak oraz wpadnięcia na trop mordercy. Rzadko autor łamie czwartą ścianę, zachowując bezosobowy charakter pisma, opowiadając historię – wydaje się – bez szczególnych intencji. Mówi: to się stało. I tyle. Nie ma tutaj próby znalezienia sensu lub przyczyny morderstwa. Nie ma tutaj szukania w tym ludziach czegoś. Autor nie rozwiązuje zagadki – opowiada co miało miejsce i czego się dowiedział, ale nie rości sobie lub swojej prozie jakiegokolwiek prawa do znalezienia odpowiedzi. Ani też twierdzenia, że odpowiedzi są lub nie są osiągalne. Nie ma tu miejsca na wydawanie wyroków – w sumie nawet nie jest napisane, by samo morderstwo było tutaj czymś złym lub okrutnym tak naprawdę. Na pewno jest bolesne dla ofiar oraz smutne. Czy coś więcej?
Podobnie jak decyzja wobec nazwania morderców jednoznacznie złymi. Albo ich sądu, że był sprawiedliwy – lub nie. Dużo tutaj szarej strefy. Czyta się naprawdę dobrze – nie czułem tych 400 stron, a jak już zaczęły się monologi własnymi słowami opowiadające o zbrodni, to nie można było przestać. Język Capote’a jest prosty i wydaje się znajdować punkt wspólny między tymi wszystkimi ludźmi. Tylko właśnie na końcu człowiek zostaje z taką myślą: „To się stało. I tyle”. Nawet pomimo lekko magicznej końcówki, gdy młoda kobieta pojawia się na cmentarzu. Mordercy zginęli, niczego to nie zmieniło. Przeprosili, też niewiele to znaczy. Ludzie zginęli, ludzie ruszyli dalej, w międzyczasie ginęli kolejni. To w sumie szorstka, nihilistyczna rzecz. Największy ciężar jaki poczułem, to świadomość autora, do czego go pisanie takiego tytułu poprowadziło. Nie było pewnie niczym łatwym trwać z tym do końca, gdy okazało się już, jaki będzie ostateczny kształt tej powieści. W gotowym utworze udało mu się przemilczeć do końca ten osobisty punkt widzenia, zachował go dla siebie.
Jest w tym coś wyjątkowego. I może na tym polega wielkość tej książki.
„Ludźmi rządzą namiętności, lecz nie idee„
„Twoi biedni czytelnicy poumierają z nudów!„
Czuć, że to książka sprzed stu lat. Czuć, że to książka francuska. I dzisiaj jest wyzwaniem dostrzegać jej wartość – i zadowalać się nią – pomimo stylu oraz kunsztu pisarza. Chodzi mi o to, że autor ma coś do powiedzenia i to mówi bez większego przełożenia na fabułę, bohaterów, narrację. Postaci potrafią mówić i mówić, bo to się czyta, a nie jak w rzeczywistości, że trzeba by było tego słuchać z uwagą, a następnie jeszcze coś odpowiedzieć. W książce nie trzeba nawet odpowiadać, postaci lecą solówka za solówką. Czuć, że każda postać to w sumie sam autor. Dzisiaj to jest amatorka, ale wtedy ludzie dopiero uczyli się pisać, więc no, uznajmy to za sztukę. Grunt, że da się czytać i faktycznie jest tutaj jakaś wartość – bękart decyduje się opuścić dom rodzinny i żyć na swoim, godząc się z faktem, że nie ma rodziny. Kobieta ma zamiar urodzić bękarta. I jakieś inne dramaty, już nie pamiętam.
W zasadzie ta lektura klika około 150 strony, gdy jedna z postaci wyznaje przed inną, że pisze właśnie „Fałszerzy” i nie wie, o czym będzie. Chce to odkryć podczas pisania, bo wyznaje różne teorie pisarskie, chce uchwycić realizm i świat jakim jest – i tak dalej, i tym podobne, i te pe. Więc ludzie gadają bez celu, gadają, czasami powiedzą coś istotnego, często nic nie powiedzą. Całość nie składa się za bardzo na nic szczególnego – chociaż może się składa, na tym etapie było mi to od dawna obojętne. Czytałem jak obiekt muzealny, doświadczając literatury z tamtego okresu i ówczesnych przekonań artystycznych czy filozoficznych. Ciekawostka o religii, religijności, życiu w społeczeństwie i majętnych ludziach próbujących znaleźć sobie coś do roboty.
Od autora, który napisał bardzo dużo książek. Wręcz robił to od ręki.
Forma jak w Śniadaniu mistrzów, tylko brakuje obrazków. Bezczelność. Reszta się zgadza: króciutkie rozdziały (ich ilość jest niewiele mniejsza od rozdziałów – 230 stron podzielone na bodaj 130 rozdziałów), szybkie i skrótowe tempo, dialogi iskrzące się humorem oraz historia absurdalna i pełna kreatywnych analogii do cholera wie czego. Nawet nie będę wam zdradzać, czym jest tytułowa kocia kołyska – jednak nie ma kołyski ani kotów w tej opowieści. Jest za to człowiek piszący o nieżywym człowieku, który stworzył bardzo mocną bombę. Czyli to tak jakby Oppenheimer, ale nie on, tylko fikcyjny odpowiednik będący punktem wyjścia do prawdziwej podróży, jaką odbywa inteligentny człowiek przez tysiące lat ludzkości, pełen pesymizmu i cynizmu, widzący wszędzie oznaki nadchodzącej katastrofy.
Sam autor chyba krytykował ten swój pesymizm w „Śniadaniu…”, budował tam świat od zera. Tutaj w sumie niszczy go do zera, jeśli tyle mogę zdradzić. Nie od bomby ani kołyski, można w sumie powiedzieć: to było nieuniknione. I zamiast być poważnym na ten temat, to autor kpi aż do końca – wszyscy inni w końcu są poważni i nic z tego nie wynika, zostaje więc zabawa. Tylko nawet ta zabawa staje się smutna, jak scena erotyczna na końcu. Autor upycha mnóstwo krótkich obserwacji i przemyśleń na temat rzeczywistości, którą rozpoznajemy pomimo upływu czasu i innych czasów. A sama opowieść jest tu ciekawsza od symboliki i wszelkich detali w stylu broni ostatecznej, która topi się w temperaturze pokojowej. To książka o głupocie wierzeń, którą dobrze się czyta nawet wtedy, gdy człowiek jest świadomy głupoty wierzeń, ale nie czuć w tej satyrze spoufalania się ludziom, którzy myślą jak oni. Książka nie nazywa ich mądrymi. A wierzących nie nazywa głupimi. Mówi tylko ze zrozumieniem, jak łatwo jest wierzyć. Jak bardzo to pomaga. Jak bardzo tego niektórzy potrzebują. Szczególnie wobec wszechogarniającej autodestrukcji świata, trwającej od tysięcy lat i jakoś nie mogącej nadejść.
Myślę, że każdy bohater Vonneguta ma na pośladku wytatuowany napis „Dupa.” w języku polskim i z kropką na końcu.
Wracałem z pracy i bez ekscytacji czytałem 15-20 stron przed snem. Nie myślałem przez cały dzień, że wrócę do tej historii, do Homera, do sierocińca, do Melony. Po prostu wstawałem od komputera, przygotowywałem sobie zioła do picia, myłem zęby przed snem i przypominałem sobie, że akurat czytam tę książkę. I ją czytałem. To historia o aborcji oraz sierocie, która idealizuje szefa sierocińca – wręcz z wzajemnością, ale też miłością oraz uczuciem takim generalnym. Sierota ma na imię Homer i wyrasta na zdolnego człowieka mogącego kontynuować jego dzieło: czyli przyjmowanie porodów oraz usuwanie ciąży, jeśli taka jest decyzja ciężarnej. Może też urodzić i oddać dziecko do sierocińca. Homer jest w tym dobry, ale uważa, że aborcja jest zła, więc szuka innej drogi w życiu.
Całość liczy te 600 stron i po przekroczeniu 200, kiedy Homer opuszcza sierociniec, czułem jakbym czytał epilog. Historia się skończyła, ta postać teraz będzie tutaj, tamta poszła tam, tamta zajmie się tym. I ten epilog trwa i trwa, jakby autor jeszcze chciał o czymś opowiedzieć, tylko musi chyba najpierw minąć trochę czasu. Irving umie pisać nawet o tym, jak farba schnie lub o umeblowaniu pokoju i co ono znaczy, więc z tym nie było problemu. Tylko potem i tak nagle skacze o 15 lat do przodu. Po co to wszystko? Ano, po telenowelę. Homer zakocha się z wzajemnością w kobiecie, która już ma partnera, ale kocha wszystkich, tamten partner pojedzie na wojnę i umrze, więc ona może być z Homerem, Homer zrobi jej dziecko i ona urodzi, partner jednak okaże się żywy i wróci, ożeni się z tamtą i wszystko będzie tajemnicą… Anglicy mówią na to „cluster fuck of a mess, this is”. No i po co to wszystko, pytam. Naprawdę nie kupuję tego, że Homer wchodzi w związek z dosłownie każdym, kto mu wpadnie do oka, bez żadnego oporu lub starania się. Bez jaj, nosi przy sobie jej włosy łonowe, ona się o tym dowiaduje… I nic, spoko, luz. Ta książka (i chyba pozostałe Irvinga też) mają w sobie ten pierwiastek „życia fantazją, która nie ziściła się w życiu” (oraz fetyszem do kobiet przy kości), ale tutaj jest to szczególnie wyraźne. I nie było w tym żadnej innej wartości.
Dopiero gdy mija 530 stron i Homer zaczyna rozmawiać ze swoim dorastającym synem o masturbacji, to dopiero czułem, że autor dobrnął do celu. Opowiedzieć jak sierota wychowuje sierotę. To było celem tej książki. Z tą teorią trochę się kłóci fakt, że owe dojrzewanie dziecka jest przeskoczone we wspomnianym „15 lat później”, ale no. To najlepsze, co mogę napisać o tej książce. I gdybym miał robić adaptację na film, to zacząłbym właśnie od nauki masturbacji. Ostatnie sto stron. Wtedy rozmawiają o partnerkach Homera, pojawia się Melony i z tego punktu widzenia jesteśmy zaangażowani w rozwój wydarzeń. Podczas lektury na tym etapie już tylko brnąłem do końca, kiedy to Irving bez zaskoczeń porusza czułe struny i jest wręcz żal, że tak wygląda finał, że tak kończy się znajomość tych ludzi. Można się wzruszyć. Nie pierwszy raz zresztą przy tym tytule, tylko i tak nie mam zamiaru czytać tego drugi raz.
Hard Sci-Fi połączone z „Powrotem Króla”. Przybywa tytułowy statek na obcą planetę, aby poznać losy innego statku, który tutaj przybył wcześniej w tym samym celu. Od samego początku uderza ten poziom „hard”, gdy bohaterowie oceniają skład atmosfery i kłócą się o jego logiczność czy prawdopodobność, co on może oznaczać. Od pierwszych stron jasnym jest, że Lem naprawdę ma sporą wiedzą z różnych dziedzin, a przy tym łączy ją ze swoją wyobraźnią i dzisiaj tę granicę, gdzie pisze o rzeczach wymyślonych, a takich, które już istnieją – lub było prawdopodobne, że istnieją. Albo że istnieją, tylko co Polak w kraju komunistycznym może wiedzieć o ich działaniu, więc kombinuje. Lektura jest więc dosyć wolna, gdy liczni bohaterowie o różnych profesjach oceniają warunki na planecie i snują teorie na temat tego, co tutaj miało miejsce. Na przestrzeni milionów lat, może nawet za czasów poprzedniej cywilizacji zamieszkującej te tereny. Na tym polega akcja, chociaż „akcja” jako akcja też ma miejsce.
Niezbyt atrakcyjna to lektura. Nawet jakbym nie znał adaptacji, to i tam czytałbym z zerowym zaskoczeniem tego, jak się całość rozwija i o czym mówi. Spodziewam się każdego kolejnego słowa i czytam… Bo czytam, bo klasyk, bo film fajny, bo może będzie lepsze, bo długo wydawało mi się, że to ten sam autor, który zrobił Kwiaty dla Algernona. Jakby to była nowość, to bym sobie darował. Na szczęście było lepiej.
Ktoś mógł mnie uprzedzić, że to książka do przeczytania w 3h, jak się ktoś nie śpieszy. Książka sama w sobie jest dosyć szybka – wpadają do szafy, ratują świat, zostają królami i wracają. Jakieś półtora dnia czasu realnego, nie licząc tego, że na koniec niby dorośli, ale jak wrócili do naszego świata, to znowu byli dziećmi i nawet pół sekundy nie minęła. Na dzisiejsze standardy jest to równie rozbudowane, co scenariusze doświadczeń VR w parku rozrywki. Wszystko dzieje się wokół głównych bohaterów, oni niewiele robią i głównie obserwują z boku, co się dzieje. Brakuje tutaj podstawowych rzeczy, jak kreacja świata czy cokolwiek. Bohaterowie dosłownie wpadają do Narni i słyszą o przepowiedni, że jest źle, ale zaraz przybędzie ważna postać i ona nas wszystkich uratuje. Plus dużo gadania o magii i innych proroctwach, które mają uzasadniać naginanie logiki czy bezsensowne zwroty akcji. Świat wewnątrz jest naprawdę mały, skoro same postaci zakładają, że dziecko dotrze od granicy do Czarownicy w pół godziny.
To jest chyba książka, o której każdy ma wyrobione już zdanie przed czytaniem – w tym sensie, że cokolwiek kto coś napisze lub powie nie zmieni tego, czy dana osoba planuje lub zdecydowała nigdy nie czytać „Infinite Jest”. Przynajmniej ja tak miałem – nawet po podejściu do innych, podobnych tytułów i odbiciu się od nich, chciałem samemu zobaczyć, jak to jest czytać tę książkę. Samodzielnie się z nią zmierzyć. I dostałem ją jako prezent pod choinkę – i wymyśliłem, że przeczytam ją przez rok. To wychodzi jakieś 4 strony dziennie. Ostatecznie nie trzymałem się tego pomysłu, bo nie sprawdził się w praktyce, a czytać chciałem, więc dopiero w okolicy sierpnia – kiedy już zaliczyłem wszystkie inne tytuły, które miałem zaplanowane na ten rok* – zacząłem czytać na poważnie. A tak naprawdę na poważnie wziąłem się w okolicy października, kiedy to stwierdziłem, że chcę skończyć czytać przed urlopem. Na urlop chciałem wziąć książkę, a że nie będę woził kilkukilogramowej książki i nie chciałem przerywać lektury IJ, to musiałem ją skończyć. Wtedy oznaczało to lekturę 14 stron dziennie i często czytałem więcej.
Warto napisać wprost – to bardziej 2000 stron, bo czcionka jest drobna i w porównaniu do innych książek czułem, jakbym czytał coś o wiele grubszego niż 1012 stron, z których składa się zasadnicza lektura.
Więc przeczytałem. I jak widać powyżej, umiem naśladować bezbłędnie lanie wody i pisanie nieistotnych rzeczy. Coś innego mi dała ta lektura? Nie. Nie jest tytułem, który zmienia życie i jest źle napisanym tytułem. Że jest celowo napisana źle nie zmienia faktu, że to nadal jest źle napisana książka. Źle nie znaczy brzydko czy grafomańsko, bo to jednak cudownie napisane i jest tutaj wiele pięknych momentów – jeśli jednak czytelnik nie pamięta, co czytał dzień wcześniej – jeśli rozumie bezbłędnie co przeczytał i nie wie, po co to przeczytał, ani jaki jest tego rola w całości – jeśli każdy dialog brzmi tak samo i nie idzie rozróżnić dwóch różnych dialogów ze strony 200 i 800 – jeśli całość ugina się od zabiegów celowo utrudniających zrozumienie oraz dekoncentrację** – jeśli cały czas mam wrażenie, że coś jest napisane wyłącznie jako ćwiczenie pisarskie, a nie zabieg stylistyczny mający coś dać****** – i tak dalej – to jest to źle napisana książka. Odrobiłem pracę domową i zapoznałem się z licznymi opiniami pozytywnymi o tej książce: nikt nie umie przekazać o niej niczego poza tym, że to wspaniała książka. Fani mają problem z umieszczeniem jakiegoś momentu w jakimś kontekście, gdy mówią o czymś, co miało miejsce po… I nie są w stanie tego dokończyć. Nie pamiętają i nie wiedzą, co się działo wcześniej i później, co prowadziło do tego momentu ani jaki on przyniósł skutek. To moment oderwany i ja również będę ten moment chwalić. Nie mam jednak zamiaru udawać, że to czyni z tej książki coś więcej.
Kolejna rzecz – czytając ją a czytać o niej to dwie różne rzeczy. Mam na myśli, że np. tenis pełni dużą rolę, a raczej zajmuje dużo miejsca w tej książce. Jest tak, ponieważ autor grał w tenisa, ale takowa myśli nie przeszłaby mi przez głowę ani razu, gdybym nie przeczytał o tym w posłowiu.
I finalnie – to lektura z której czułem, że autor bardzo chciał pisać. Tylko nie miał o czym, więc pisał bardzo dokładnie i bogato o tych dwóch-czterech rzeczach, o których miał co napisać. Coś na kształt przesłania, morału lub treści, jeśli takowa tutaj jest, jest bardzo proste. Tak proste, że pewnie każdy człowiek sam do tego doszedł w swoim zakresie i nawet nie myślał, żeby się z tym kimś podzielić. Chodzi o zagrożenia hedonistyczne i umiejętność ograniczenia rozrywek, żeby nie zastępowały one życia. Nawet nie ma tutaj szczególnej analizy tego ani solucji lub porady, diagnozy czy też faktycznego rozwiązania, jak dać czytelnikowi powód, aby żyć. Wręcz przeciwnie***. Jest tylko kilkanaście (?) wątków w zasadzie o tym samym, jak różne postaci wchodzą w nałóg i teraz są w dupie. Bardzo dużo tutaj opisów wewnętrznych przemyśleń i przeżyć, wszystkie mówią jednym głosem. I tak, to jest zabawne oraz wspaniale napisane, proszę o tym pamiętać.
Tylko koniec końców to przede wszystkim książka, która ma tysiąc stron. Jest tym z całą pewnością. To się dobrze czyta, ale tylko ze względu na obcowanie z tego rodzaju językiem. Nie chodzi tutaj o to, żeby tę książkę ukończyć albo żeby coś wyciągnąć z lektury. Możecie czytać od początku, od środka albo i w ogóle, zadowalając się losowymi fragmentami.
Moja rada: otwórzcie na stronie 820***** i zacznijcie tam czytać. Aż do końca, a potem od początku. Pewnie i tak wiecie, że rozdział pierwszy chronologicznie pierwszy nie jest. DFW miał mieć blok pisarski, a po jego pokonaniu miał wprowadzić w zakończeniu nową postać. Czuć tę różnicę w pisaniu i ostatnie 200 stron można nazwać nawet dobrze napisanymi w tradycyjny sposób.
Momenty: sześciostronicowy monolog o czekaniu na narkotyki; jak z rodzicami młody naprawiał bodaj łóżko (jak idealnie oddano to poczucie, gdy jesteś mądrzejszy, ale mają ciebie za idiotę i uważają, że milczenie jest wyczerpującą odpowiedzią, żebyś sam się zamknął i uważał za idiotę); cały fragment o fascynacji MASH; opowieść o tym, jak kradł wódkę od matki, żeby miała mniej do picia; i ostatnie 200 stron, kiedy równolegle są prowadzone trzy wątki, ale tylko dwa mają znaczenie – począwszy od Hala, jak trafił na złe spotkanie, oraz twarzy, która przymarzła do okna. I potem ten chłop leżący w szpitalu, będącego przekonanym, że lekarz masturbował się myśląc o pielęgniarce.
Powyższe wrażenie, które nie są opinią ani recenzją, należy czytać przez minimum 45 minut i następnie rozpocząć czytanie od nowa.
W temacie tłumaczenia… To jest jedna z tych pozycji, o których człowiek nie wie, czy popełniono błąd, czy to jest decyzja artystyczna. Więc nie wiem, czy uparte nazywanie Norma z „Cheers” Nomem jest którymś z tych. Może to błąd w tłumaczeniu? Ze trzy literówki faktycznie znalazłem, kiedy płeć jakiejś postaci jest źle odmieniona. Poza tym ludzie narzekają na tłumaczenie, że to nie jest to samo, bo np. pierwsza linijka powieści jest odpowiedzią na pierwszą linijkę Hamleta, co się „Między słowami”. Reszta chwali tłumaczenie, że w ogóle jest – i jest naprawdę dobre.
*większość z nich**** miała okolice 200 stron, czego nie planowałem
** jest tutaj np. pod koniec taki moment, że bohaterowie oglądają film i wspomniany jest tam aktor, którego nikt nie pamięta. Pod koniec jest filmografia reżysera tego filmu i jest tam wymieniony ten aktor z nazwiska. I co? Nic, ale wraz z Internetem przyszła możliwość wyszukiwania tego nazwiska i najwyraźniej dwa razy ten aktor pojawia się wcześniej. Więc teraz chyba możemy sobie poskładać, że taki był wtedy i skończył jako aktor. Czy coś, nie wiem. To naprawdę najgorszy sposób na pisanie, jaki jest.
*** Jak na pozycję, która krytykuje np. fanbojowanie serialu MASH i życie każdym odcinkiem oraz tworzenie teorii spiskowych wokół detali, największym żartem jest fakt, że dzisiaj samo IJ jest właśnie taką pozycją, której ludzie dedykują swoje życie, czytają ją w kółko, rezygnując z życia i odkrywając właśnie miliony detali, które ostatecznie… Chyba dają tylko tyle, że mają uświadomić: „poświęciłeś życie na to wszystko i co ci z tego przyszło? Ogarnij się, idź na dwór czy coś”.
****tutaj autor wymienia te książki oraz ilość stron, ale mnie się tego nie chciało zrobić.
*****autor nie jest pewny, czy numer strony się zgadza. Ja też nie jestem pewny. I nie mam kogo spytać. Jestem sam.
******np. monolog pisany przez 15 stron bez jednego znaku interpunkcyjnego. Nie pomaga to się wczuć w zrozumienie tego, co ktoś mówi, nie oddaje emocji, nie pozwala się postawić w roli słuchacza ani mówiącego. Jesteś jedynie czytelnikiem eksperymentu literackiego. W tym momencie wszystko naprawdę zostało zrobione źle – z wyjątkiem tego, że sam monolog jest napisany sprawnie.
Fajne. Pepsi tutaj ratuje życie.
Druga część cyklu „Mroczna wieża”. „Rolanda” czytałem z 15 lat temu i było średnio, a średnio jest nadal – w obu przypadkach jestem przekonany, że wystarczy przeczytać streszczenie, a w adaptacji filmowej będą to tylko liche retrospekcje uzupełniające i właściwy seans zacznie się później. Rozumiem ostrożność wobec oferowania czytelnikowi czegoś długiego i zachęcanie go czymś przystępniejszym, ale tutaj autor przegina z czymś takim, dając mi tak naprawdę dwie i pół samodzielnej historyjki, które łączy w lichy sposób. Treść tej książki jest następująca: Roland rekrutuje towarzyszy, aby szukać tytułowej Wieży. Łazi po pustej pustyni i nagle pojawiają się tam drzwi i wsadza przez nie łeb i orientuje się, że jest wtedy we łbie innej osoby z innego świata. Robi coś-tam, coś-tam i przeciąga tę osobą na swoją stronę drzwi i teraz razem łażą po pustyni. Koniec.
Pierwsza historia spokojnie mogłaby być samodzielna po niewielkich manipulacjach (ten jak-mu-tam mógł szmuglować narkotyki nie samolotem, albo w ogóle wyświadczać innego rodzaju przysługę w zamian za brata), a elementy z Rolandem dodano do niej jakby później. Potem zgarniają schizofreniczkę i pierwszy zgarnięty się z niej zakochuje, tylko nie ma ona nóg i ją pchają po piasku przez 100 stron. Dosłownie przewracasz stronę i czytasz jeszcze raz to samo. Tutaj już wiadomo, skąd porównania do LotR, tam też Sam łaził z Frodo przez 50 stron do wulkanu. Na końcu jest fajny myk i kończymy. W zupełności pomijalna treść.
Tym bardziej, że styl pisania jest serio dosyć średni. To może być najgorzej napisy King, jakiego czytałem. Wszystkie istotne momenty są napisane bez siły przebicia, są obojętne i jedynie przepchnięte, bo i tak wiadomo, jaki będzie wynik albo rezolucja, więc czytałem to bez zaangażowania, tak jak sam autor pisał bez zaangażowania. Wiadomo, że ten pierwszy zakocha się w tej drugiej, a ona po prostu się uśmiecha i zgadza się na przyjęcie uczucia. Wiadomo, że ten pierwszy pójdzie z Rolandem. Wiadomo, że się uda. Nie ma tutaj napięcia ani dramaturgii. Rekompensatą jest dowalanie nawiązaniami kulturowymi (od Macy po Terminatora) i dawaniem absolutnie każdej postaci jakiegoś tła fabularnego. Tutaj akurat widać zmysł pisarski – bo King nie tylko daje np. takiemu aptekarzowi przeszłość, skąd ma tę aptekę, ale wraca do tego później, gdy zamyka scenę i pisze reakcję aptekarza na wydarzenia, które właśnie miały miejsce, mające związek właśnie z tą przeszłością. Dlatego też adaptacja filmowa prezentująca tylko bieżące wydarzenia będzie trwać najwyżej 46 minut, a fani Kinga będą wkurwieni, bo scenarzysta nie pomyśli, aby poinformować widza o tym, że tej postaci pojawiającej się na trzy strony ktoś nie lubił w szkole 40 lat wcześniej.
Czy przeczytałem 200 stron siedząc w pociągu na American Film Festival? Tak. Czy wolałbym przeczytać streszczenie na początku kolejnej książki? Też tak.
Fikcyjna biografia, w której brat tytułowej persony próbuje napisać jego biografię i poznać prawdę o kimś, kogo ledwo znał. Szuka ludzi, szuka tropów, analizuje twórczość pana Sebastiana (bo był pisarzem), próbuje się wczuć w niego i co mógł myśleć. Zaczyna się więc trochę jak „Obywatel Kane”, ale Nabokov wyczerpuje się na różnych obserwacjach dotyczących sztuki, a nie ludzi lub człowieka. To książka bez puenty, bez szczęśliwych zbiegów okoliczności, bez sukcesu tak naprawdę. Bohater trafia na różnych ludzi, słyszy różne rzeczy, wzdycha wielokrotnie na tym, że jego książce brakuje polotu losowych wydarzeń popychających narrację w kierunku nowych faktów z życia opisywanej osoby. Takich osób nie ma, są tylko – hehe – w książkach. Autor zdaje się rozpływać w tym, że jego tytule brakuje sztuczności typowej dla różnej sztuki. Pytania pozostaną bez odpowiedzi i trochę jak w „Obywatelu Kane” musimy zaakceptować, że prawdy nie poznamy. Z tą różnicą, że końcowa myśli mówi o zwróceniu się do myślenia o sobie. To jest świetnie napisane, nawet jakiś humor się znajdzie, sporo elegancji w sposobie myślenia oraz opisywania świata, ludzi i ich relacji, ale przede wszystkim jest tutaj pewna wolność w tym, że powieść nie musi dążyć do swojego zakończenia. Punkt wyjściowy jest dosłownie i jedynie punktem wyjściowym dla przeróżnych przemyśleń o sztuce i co może dać… Nie tyle jej poznawanie, ile tworzenie.
Sandman: Pora mgieł – Neil Gaiman (1992) 5/5
Przyzwoity komiks superbohaterski o grupie superbohaterów, którzy odpierają atak czegoś, co zagraża życiu na Ziemi. Pierwsze 4 zeszyty tworzą całość, reszta to oddzielne historie. Pojawia się zagrożenie, unicestwiają je i tyle. Jakość jest różna, treść podobna, w pamięci wiele nie zostanie. Podobało mi się, że na koniec tej czteroczęściówki bohaterowie mają krótką rozmowę o tym, czy i dlaczego powinni pomagać Ziemianom – i gdzie kończy się pomoc, a zaczyna dyktowanie. Bo w końcu Ziemię trzeba ratować głównie przed jej samymi mieszkańcami. No cóż. Ten „run” trwał ponad 100 zeszytów i nie oceniam go jako całego, tylko te pierwsze zeszyty, które były zbiorczo wydane w kiosku swego czasu. Taki tam, wypełniacz czasu. Całkiem solidnie i z duszą zrealizowany.
PS2. Najlepszy moment, jak syn nazywa ojca mordercą. I dosłownie dzień po lekturze tych paneli trafiłem na filmik Jacoba Gellera, gdzie odwołuje się do nich. Filmik sprzed miesięcy, komiks na półce od lat i tak się to zbiegło – magia kosmosu.
Mój pierwszy kontakt z twórczością Lovecrafta, więc licznych nawiązań nie wychwytuję – na końcu jednak jest ich spis. Sam komiks jest dosyć przeciętny – scenariusz to w zasadzie bohater idący do różnych miejsc i tam słucha pasywnie różnych rzeczy, które niewiele znaczą. To wszystko. Nie ma poczucia, że to się na coś składa, że coś zgłębia lub poznaje, że pisze wtedy książkę czy prowadzi śledztwo. Scenariusz nie polega na samej historii, ale na dialogach – tutaj faktycznie czuć, że czytamy coś Moore’a. Potem są te nawiązania do twórczości Lovecrafta. Potem w sumie nie ma wiele więcej. Patrząc na kreskę to w sumie nie jestem pewny, w jaką stronę twórcy chcieli iść – kolory czy projekty postaci nie wywołują nic we mnie. Są momenty mające potencjał na bycie niepokojącymi, ale w sumie czułem, że są one dlatego, że… dawno takiego nie było, więc dajmy coś czytelnikowi.
Największą wątpliwość z odczytywaniem tej historii mam z tym, że miałem poczucie poznawania historii od środka. O ile wiem mam wydanie kompletne i nie ma w druku nic więcej, chociaż jest zarówno komiks o Scarlett Witch i Visionie, czyli taki prequel The Vision, a jego finał zapowiada ciąg dalszy, więc nie czuję się komfortowo pisząc o tym jako o czymś, co skończyłem, ukończyłem, poznałem. W doświadczaniu jest to świetna pozycja, przy której naprawdę robię duże oczy i jestem pod wrażeniem tego, co widzę. I nawet mam ogólny pomysł, o czymś jest ta historia – o akceptacji samego siebie. Tego, kim się jest. Swojej przeszłości. Swojego stwórcy może nawet. Koniecznie przeczytajcie.
Hard Sci-Fi połączone z „Powrotem Króla”. Przybywa tytułowy statek na obcą planetę, aby poznać losy innego statku, który tutaj przybył wcześniej w tym samym celu. Od samego początku uderza ten poziom „hard”, gdy bohaterowie oceniają skład atmosfery i kłócą się o jego logiczność czy prawdopodobność, co on może oznaczać. Od pierwszych stron jasnym jest, że Lem naprawdę ma sporą wiedzą z różnych dziedzin, a przy tym łączy ją ze swoją wyobraźnią i dzisiaj tę granicę, gdzie pisze o rzeczach wymyślonych, a takich, które już istnieją – lub było prawdopodobne, że istnieją. Albo że istnieją, tylko co Polak w kraju komunistycznym może wiedzieć o ich działaniu, więc kombinuje. Lektura jest więc dosyć wolna, gdy liczni bohaterowie o różnych profesjach oceniają warunki na planecie i snują teorie na temat tego, co tutaj miało miejsce. Na przestrzeni milionów lat, może nawet za czasów poprzedniej cywilizacji zamieszkującej te tereny. Na tym polega akcja, chociaż „akcja” jako akcja też ma miejsce.
Pożyczyłem. Nawet nie wiedziałem, że o wychowywaniu dziecka. Tym bardziej, że tutaj Batman wpada do kadzi z płynem odmładzającym, przez co cofa się do bycia brzdącem. Joker jest tego światkiem i biorąc pod uwagę, że bez Batmana to nie zabawa, postanawia je wychować na Batmana. Tak, Joker jest ojcem Batmana.
Kreska i zachowanie bohaterów pasuje do mangi, więc postać wyraża nagle emocje w określony sposób, bo chyba już za długo nie stał nagle i nie krzyczał z powodu jakiejś drobnej niedogodności. Trochę słabo mi to pasuje do tych person, które w końcu znam z różnych wydań. Fabuła to nic specjalnego w pierwszym zeszycie: Joker nie może spać i nie wie, czemu dziecko płacze. Baba wpada w odwiedziny i trzeba ą wyprosić. Dziecko obraca się na brzuch i jest radość. Trzeba się zapisać do żłobka. I tak dalej. Joker nikogo nie torturuje, jedynie o tym myśli i w końcu nic nie robi. Gackowi chce kupować mroczne rzeczy. Tyle jeśli chodzi o wykorzystanie materiału źródłowego.
Jest w tym potencjał, ale póki co nie będę ani polecać lub odradzać. Ot, tytuł zrobiony na zamówienie, po którym nie czuję żadnej artystycznej inicjatywy.
Joker w jednym momencie popełnia trzy zbrodnie w różnych częściach miasta. I jest tam osobiście. Co to znaczy? Ilu tak naprawdę jest Jokerów? A może ktoś się podszywa? Batman, Robin i Bat-Girl stawiają im czoła. Oraz swoim niełatwym, niejasnym relacjom oraz roli superbohaterów.
Dobra fabuła, osadzona mimo wszystko w kanonie przygód Batmana (chociaż tutaj spotkanie Jokera i Barbary Gordon ma inny skutek). Kreska dobra, angażująca opowieść o czymś więcej… Tylko piszę te słowa jakiś miesiąc po lekturze i już ledwo co pamiętam. Poza tym, że takie miałem wrażenia po seansie – bo fabuła wstępnie wydaje się naciągana, ale jednak do finału zyskuje moje zaufanie. I końcowa myśl jednak zostaje. Relacja Batmana i Jokera zawsze była niestandardowa, a tutaj… Jeszcze bardziej to pogłębiono. Znaczy: tożsamość Jokera jest zagadką, a tutaj Batman przyznaje, że poznał ją bardzo szybko. I zna ją od dawna. Jest w tym coś… Przeszywającego.
Gorące wody, nowy towarzysz, sushi, domek na drzewie i trochę więcej cycków, niż do tej pory. Oraz wpierdol od ojca. Kolejny bardzo miły odcinek serii, polecam. W listopadzie kupię już do końca i będę potem nabywać na bieżąco.
Plany na 2025 rok
1. Córka czasu – Tey Josephine Tey, 1951
2. Zdobycie władzy – Czesław Miłosz, 1953
3. Stulecie chirurgów – Thorwald, 1956
4. Zły – Leopold Tyrmand, 1955
5. Pasażer – Cormac McCarthy, 2022
6. 49 idzie pod młotek – Thomas Pynchon, 1966
7. Czarnoksiężnik i kryształ – Stephem King, 1997
8. Wiatr przez dziurkę od klucza – Stephem King, 2012 (?)
9. Wilki z Calla – Stephem King, 2003 (?)
10. Pieśń Susannah – Stephem King, 2004 (?)
11. Mroczna Wieża – Stephem King, 2004 (?)
12. Żar – Sándor Márai
Czyli z grubsza: prezenty pod choinkę 2024, lata 50, kontynuacja cyklu „Mrocznej wieży”… Co stoi pod znakiem zapytania, bo obecnie wątpię, bym doczytał to do końca. Czwarty tom przeczytam na pewno, a dalej… Zobaczymy. Jeśli nie będę czytać Kinga, to wezmę coś z planów na 2026 rok. Komiksów i mang nie planuję – chętnie dokończę/przeczytam ile zostało wydane po polsku z serii Chłopcy 20 wieku oraz Bucket List of The Dead, a poza tym jestem otwarty na nowe rzeczy. Jak „Śmierć Supermana” na obrazku. Nadal jest obwiązane tą ładna wstążeczką.
Plany na 2026
1. Serce to samotny myśliwy – Carson McCullers, 1940
2. Hotel New Hampshire – John Irving, 1981
3. Obcy – Albert Camus, 1942
4. Matka Boska Kwietna – Jean Genet, 1944
5. Dzikowy skarb – Karol Bunsch, 1945
6. Czarny potok – Leopold Buczkowski, 1946
7. Nadzy i martwi – Norman Mailer, 1948
8. Rzeźnia numer pięć – Vonnegut, 1969
9. Matka noc – Vonnegut, 1961
10.Syreny z Tytana – Vonnegut, 1959
11.Modlitwa za Owena – John Irving, 1989
12.Hermann Hesse – Wilk stepowy, 1927
Przede wszystkim: lata 40 oraz autor roku: Vonnegut.
Zaktualizowałem też swoje profile na lubimyczytać, biblionetce i goodreads. Tak naprawdę tylko biblionetka by mi wystarczyła (tylko tam wygodnie sobie sprawdzam rok wydania danej książki, jest ranking społeczności*), ale ludzie używają innych stron, co w sumie rozumiem, więc dla ich wygody też tam wrzucam te oceny. I tak robię to tylko raz do roku. Jeszcze tego brakuje, żebym po skończonej lekturze logował się do trzech różnych stron, by kliknąć w gwiazdki…
*plus nie są na tyle zjebani, żeby dodawać ten sam wielokrotnie, w różnych wydaniach lub językach**
**przez co szukanie np. po najwyżej ocenionych książkach danego autora nie ma sensu, bo zawsze to będzie jakaś pozycja z jednym głosem. Najlepiej w ogóle finałowa część jakiegoś wydania w zeszytach, zamiast zbiorczego.
Najnowsze komentarze