Joseph H. Lewis

Joseph H. Lewis

04/02/2025 Opinie o filmach 0

I carried a box filled with different wagon wheels. Whenever I’d come to a scene which was just disgraceful in dialogue and all, I’d place a wagon wheel in one portion of the frame, and make an artistic shot out of it, so by the time the scene was over you only saw the artistic value and couldn’t analyze what the scene was about. That’s how I got the nickname Wagon Wheel Joe.” – Joseph H. Lewis

Joseph H. Lewis

Obecnie Joseph H. Lewis znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #179

Top

1. Wielki kartel
2. Terror in a Texas Town
3. Nazywam się Julia Ross
4. Zabójcza mania
5. Niewidzialny duch

Ważne daty

1907 – urodziny, NYC

1937 – debiut kinowy (trzy i pół filmu w rok)

1939 – zarabia 250 dolarów za film

1958 – ostatni film

1965 – ostatni dorobek reżyserski (epizod serialu)

2000 – śmierć, Kalifornia (przyczyny naturalne)

My Name Is Julia Ross (1945)

4/5

Tytułowa bohaterka uczy się, że podczas szukania pracy powinna się czegoś dowiedzieć o swoim pracodawcy. Zanim się obejrzy ma już inne imię, mieszka w rezydencji i wszyscy wokół jej wmawiają, że jest żoną pana domu. Już nie jest biedna, już nie ma żadnych problemów, ale ona się upiera, że nazywa się Julia Ross, że to jakaś pomyłka… Prawda? Fantastyczny tytuł jest tylko początkiem zalet produkcji, która wyraźnie jest echem mody na takie thrillery, która mogła się zacząć wraz z sukcesem „Rebeki” Hitchcocka – z tym, że tutaj jak najbardziej wiemy, że bohaterka naprawdę nazywa się Julia Ross. Wiemy, że coś się dzieje – nie wiemy tylko, dlaczego. Scenarzysta dostarcza nie tylko interesującą intrygę oraz wciągającą drogę ku jej rozwikłania (oraz walki), ale też znajduje tutaj wiele motywów pokroju: czy to naprawdę takie złe? Czy naprawdę musisz to zrozumieć? Nagle dostajesz życie lepsze od tego, które wcześniej miałaś… Czemu tego tak po prostu nie chcesz zaakceptować? To zaskakująco łamie ramy gatunku jak i przemawia do biednej części widowni. Ten film miejscami ma coś z bajki, baśni, tylko jednak więcej tutaj świata film noir.

Dwa ostatnie ujęcia to najlepsze przykłady wad i zalet filmu. Ostatnie ujęcie jest całkowicie zbędne, ale bohaterka oświadcza, że zostanie żoną typa, którego widzi drugi raz na oczy – widać tu wyraźnie ingerencję studia, baba miała wyjść za mąż na końcu i już. To wyszła, reżyser nie będzie się kłócić. Joseph H. Lewis był reżyserem na zamówienie, co tu dużo mówić: robił, co miał dostarczyć. Wszędzie indziej, gdzie miał wolną rękę, tam film błyszczy skupieniem i wysokim tempem. To jest efektywnie zrobiony obraz, a przedostatnie ujęcie – z chłopem na plaży, jak on pada w fale, jaki ruch wtedy wykonuje kamera, jaką to ma energię! Kino jeszcze przez 20 lat będzie się uczyć kręcić w ten sposób, zanim odejdą od typowego ujęcia, na którym biegnący chłop nagle się zatrzymuje, łapie za brzuch i robi inne rzeczy z epoki kina niemego. „My Name Is Julia Ross” ma w sobie tę energię, która nadawała temu kinu klasy B świeżości i „czegoś więcej”, czego się człowiek nie spodziewał. Małe detale, ale nie tylko. To solidna rzecz, która wciąż zasługuje na seans nawet dziś. I trwa tylko 65 minut. Tego kino nadal nie może się nauczyć…

Wielki kartel ("The Big Combo", 1955)

5/5
Jedne z najlepszych dialogów i mgły w historii noir, jedne z najgorszych aktorów. Trzeci akt zawsze będzie zachwycał.
 
Jest dla mnie jasne, czemu lata temu nazwałem ten tytuł arcydziełem. Gdy jednak zaczniecie oglądać ten film, to od pierwszego ujęcia będziecie mi się dziwić: zobaczycie tanią, banalnie zrealizowaną, tragicznie źle zagraną scenę, która w ogóle nie przekonuje, że ktoś jest w sytuacji zagrożenia, że ktoś jest do czegoś zmuszany, że jest tu jakieś napięcie… Ale spokojnie, zaraz się rozkręci. Na powierzchni to film krytykowany za absurdalną i marną fabułę – policjant próbuje przydusić człowieka, który zdobył pozycję gangstera siłą i teraz zabija wszystkich, zanim ci zdążą złożyć zeznania przeciwko niemu – ale są tutaj elementy, momenty i tematy, które wynoszą ten skrypt poziom wyżej. Antagonista filmu nigdy nie jest nazwany po imieniu, sugestia wątków homoseksualnych czy też ogólny nastrój tworzenia pod pseudonimem. Ten film kwestionuje sprawiedliwość.
 
To jednak inna sprawa. Dwie najważniejsze cechy filmu to zdjęcia oraz dialogi. Mgła ukrywa taniość realizacji, która jest wyraźna przez większość filmu; gra światłem i cieniem zachwyca tak bardzo, że nie wyobrażam sobie, by którykolwiek widz przynajmniej raz nie musiał zbierać szczęki z podłogi podczas seansu. Reżyseria mimo pomyłek pokazuje pazur wiele razy przez ten krótki film – niewidzialne pięciominutowe ujęcia – ale każdy zwróci uwagę na dialogi. Zapewne przez cały seans może nie minąć nawet pół minuty, zanim znowu usłyszymy coś drażniącego, błyskotliwego, drapieżnego. Język kina noir podkręcony do samego końca – nikt tutaj nie mówi normalnie, każdy jest upośledzonym poetą wymawiającym maksymalnie pięć słów w zdaniu, dzięki czemu jest ten rytm i ludzka prostota. „You won’t hear the bullets”, „First is first and second is nobody”, „When she hurts you again, baby, don’t wait six months.”, „You’ve got a soft job and good pay. Stop thinking about what might’ve been. And who knows? You may live to die in bed.”… To ostatnie znalazłem włączając film na przypadkowej scenie, żeby coś udowodnić.
 
She’s under arrest, Mr. Brown.
– What’s the charge?
– Homicide.
– That’s ridiculous, she wouldn’t kill a fly.
– She tried to kill herself
– Is that a crime?
– It happens to be against two laws: God’s and Man’s. I’m booking her under the second.
 
Nie mogę nazwać tego jednym z najlepszych filmów noir, ale to tutaj są jedne z najlepszych scen i momentów, jakie kino noir dało światu. Seans obowiązkowy dla fanów gatunku.

Terror in a Texas Town (1958)

5/5

Fantastycznie wyreżyserowany obraz, ale kończy się pojedynkiem rewolwerowym, gdzie chłop rzuca harpunem.

Jeden z tych pozornie zwyczajnych filmów gatunkowych – tutaj mamy western, gdzie przychodzi bogaty i zły chłop, który chce zagarnąć ziemię od lokalnych ludzi, ponieważ ku ich niewiedzy, siedzą na złożach ropy. Robi to oczywiście siłą, a miejscowi nie zamierzają ryzykować życiem i nie podejmują walki. Jeden z nich umiera zastrzelony, szeryf nie zamierza nic zrobić (nikt nie przyznaje się, że jest świadkiem) i wydaje się, że sprawa jest zamknięta… Do momentu, gdy przybywa syn zmarłego człowieka. Po 19 latach. I nie zamierza zrezygnować z tego, co mu się należy.

Zbiegi okoliczności? Tak. Idealistyczny, wręcz naiwny wydźwięk? Tak. Do tego absurdalny pomysł na finałowy pojedynek rewolwerowy, gdzie jedna ze stron nigdy nie miała w ręku broni palnej, ale jest Szwedem i żeglarzem, więc bierze do ręki trzymetrowy harpun. Jest kilka powodów, żeby zignorować ten tytuł – i jest dużo więcej, aby się nim zachwycić. Historia jest dynamiczna, a reżyseria cały czas utrzymuje uwagę widza. Każdy ruch kamery, każde cięcie i zbliżenie, wszystko jest tutaj na swoim miejscu. Dialogi są błyskotliwe, a bohaterowie faktycznie mówią i rozumieją język filmowy. Umieją widzieć spojrzenia, interpretować je, oni im wystarczą – to tego rodzaju kino. Styl reżysera jest dosyć niewidoczny i pewnie mało wyrobieni widzowie nie zauważą nawet, jak dużo tutaj długich ujęć – trwają wiele minut i nie zwracają na siebie uwagi, służą w całości opowiadanej historii. Każda scena dostała od reżysera to, co powinna. Tak jak każda postać od scenarzysty dostała tyle uwagi, ile powinna.

Jednak nawet nie muszę pisać „pod spodem”, ponieważ następujące motywy są wyraźne dla każdego: obraz porusza niechęć do imigrantów przy jednoczesnym byciu imigrantem i niechęci do ludzi, którzy byli tutaj od wielu pokoleń. Relacje damsko-męskie, szczególnie w tamtych czasach oraz zależność od mężczyzn, też ma tutaj swoje narracyjne miejsce. Jest tutaj silny apel do widza o podejmowanie walki, ale robi to w taki sposób, że widz faktycznie czuje się zagrzany do podjęcia rękawicy, do wywalczenia sprawiedliwości, do nieodwracania wzroku. Te uniwersalne stanowiska wtedy musiały mieć większy wydźwięk, gdy ludzie dowiedzieli się, że za scenariusz odpowiada człowiek będący na Czarnej Liście. Bez tego jednak film angażuje po uszy – widz chce, żeby sprawiedliwość wygrała, zły został pokonany, bohater miał swoją zemstę. I to właśnie dostaje.