Joseph H. Lewis
„I carried a box filled with different wagon wheels. Whenever I’d come to a scene which was just disgraceful in dialogue and all, I’d place a wagon wheel in one portion of the frame, and make an artistic shot out of it, so by the time the scene was over you only saw the artistic value and couldn’t analyze what the scene was about. That’s how I got the nickname Wagon Wheel Joe.” – Joseph H. Lewis

Obecnie Joseph H. Lewis znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #179
Top
1. Wielki kartel
2. Terror in a Texas Town
3. Nazywam się Julia Ross
4. Zabójcza mania
5. Niewidzialny duch
Ważne daty
1907 – urodziny, NYC
1937 – debiut kinowy (trzy i pół filmu w rok)
1939 – zarabia 250 dolarów za film
1958 – ostatni film
1965 – ostatni dorobek reżyserski (epizod serialu)
2000 – śmierć, Kalifornia (przyczyny naturalne)
My Name Is Julia Ross (1945)
Tytułowa bohaterka uczy się, że podczas szukania pracy powinna się czegoś dowiedzieć o swoim pracodawcy. Zanim się obejrzy ma już inne imię, mieszka w rezydencji i wszyscy wokół jej wmawiają, że jest żoną pana domu. Już nie jest biedna, już nie ma żadnych problemów, ale ona się upiera, że nazywa się Julia Ross, że to jakaś pomyłka… Prawda? Fantastyczny tytuł jest tylko początkiem zalet produkcji, która wyraźnie jest echem mody na takie thrillery, która mogła się zacząć wraz z sukcesem „Rebeki” Hitchcocka – z tym, że tutaj jak najbardziej wiemy, że bohaterka naprawdę nazywa się Julia Ross. Wiemy, że coś się dzieje – nie wiemy tylko, dlaczego. Scenarzysta dostarcza nie tylko interesującą intrygę oraz wciągającą drogę ku jej rozwikłania (oraz walki), ale też znajduje tutaj wiele motywów pokroju: czy to naprawdę takie złe? Czy naprawdę musisz to zrozumieć? Nagle dostajesz życie lepsze od tego, które wcześniej miałaś… Czemu tego tak po prostu nie chcesz zaakceptować? To zaskakująco łamie ramy gatunku jak i przemawia do biednej części widowni. Ten film miejscami ma coś z bajki, baśni, tylko jednak więcej tutaj świata film noir.
Dwa ostatnie ujęcia to najlepsze przykłady wad i zalet filmu. Ostatnie ujęcie jest całkowicie zbędne, ale bohaterka oświadcza, że zostanie żoną typa, którego widzi drugi raz na oczy – widać tu wyraźnie ingerencję studia, baba miała wyjść za mąż na końcu i już. To wyszła, reżyser nie będzie się kłócić. Joseph H. Lewis był reżyserem na zamówienie, co tu dużo mówić: robił, co miał dostarczyć. Wszędzie indziej, gdzie miał wolną rękę, tam film błyszczy skupieniem i wysokim tempem. To jest efektywnie zrobiony obraz, a przedostatnie ujęcie – z chłopem na plaży, jak on pada w fale, jaki ruch wtedy wykonuje kamera, jaką to ma energię! Kino jeszcze przez 20 lat będzie się uczyć kręcić w ten sposób, zanim odejdą od typowego ujęcia, na którym biegnący chłop nagle się zatrzymuje, łapie za brzuch i robi inne rzeczy z epoki kina niemego. „My Name Is Julia Ross” ma w sobie tę energię, która nadawała temu kinu klasy B świeżości i „czegoś więcej”, czego się człowiek nie spodziewał. Małe detale, ale nie tylko. To solidna rzecz, która wciąż zasługuje na seans nawet dziś. I trwa tylko 65 minut. Tego kino nadal nie może się nauczyć…
Wielki kartel ("The Big Combo", 1955)
Terror in a Texas Town (1958)
Fantastycznie wyreżyserowany obraz, ale kończy się pojedynkiem rewolwerowym, gdzie chłop rzuca harpunem.
Jeden z tych pozornie zwyczajnych filmów gatunkowych – tutaj mamy western, gdzie przychodzi bogaty i zły chłop, który chce zagarnąć ziemię od lokalnych ludzi, ponieważ ku ich niewiedzy, siedzą na złożach ropy. Robi to oczywiście siłą, a miejscowi nie zamierzają ryzykować życiem i nie podejmują walki. Jeden z nich umiera zastrzelony, szeryf nie zamierza nic zrobić (nikt nie przyznaje się, że jest świadkiem) i wydaje się, że sprawa jest zamknięta… Do momentu, gdy przybywa syn zmarłego człowieka. Po 19 latach. I nie zamierza zrezygnować z tego, co mu się należy.
Zbiegi okoliczności? Tak. Idealistyczny, wręcz naiwny wydźwięk? Tak. Do tego absurdalny pomysł na finałowy pojedynek rewolwerowy, gdzie jedna ze stron nigdy nie miała w ręku broni palnej, ale jest Szwedem i żeglarzem, więc bierze do ręki trzymetrowy harpun. Jest kilka powodów, żeby zignorować ten tytuł – i jest dużo więcej, aby się nim zachwycić. Historia jest dynamiczna, a reżyseria cały czas utrzymuje uwagę widza. Każdy ruch kamery, każde cięcie i zbliżenie, wszystko jest tutaj na swoim miejscu. Dialogi są błyskotliwe, a bohaterowie faktycznie mówią i rozumieją język filmowy. Umieją widzieć spojrzenia, interpretować je, oni im wystarczą – to tego rodzaju kino. Styl reżysera jest dosyć niewidoczny i pewnie mało wyrobieni widzowie nie zauważą nawet, jak dużo tutaj długich ujęć – trwają wiele minut i nie zwracają na siebie uwagi, służą w całości opowiadanej historii. Każda scena dostała od reżysera to, co powinna. Tak jak każda postać od scenarzysty dostała tyle uwagi, ile powinna.
Jednak nawet nie muszę pisać „pod spodem”, ponieważ następujące motywy są wyraźne dla każdego: obraz porusza niechęć do imigrantów przy jednoczesnym byciu imigrantem i niechęci do ludzi, którzy byli tutaj od wielu pokoleń. Relacje damsko-męskie, szczególnie w tamtych czasach oraz zależność od mężczyzn, też ma tutaj swoje narracyjne miejsce. Jest tutaj silny apel do widza o podejmowanie walki, ale robi to w taki sposób, że widz faktycznie czuje się zagrzany do podjęcia rękawicy, do wywalczenia sprawiedliwości, do nieodwracania wzroku. Te uniwersalne stanowiska wtedy musiały mieć większy wydźwięk, gdy ludzie dowiedzieli się, że za scenariusz odpowiada człowiek będący na Czarnej Liście. Bez tego jednak film angażuje po uszy – widz chce, żeby sprawiedliwość wygrała, zły został pokonany, bohater miał swoją zemstę. I to właśnie dostaje.
Najnowsze komentarze