Oryginalność, inspiracje – felieton o kinie

Oryginalność, inspiracje – felieton o kinie

26/04/2020 Blog 0
dziewczyna z perla 2003

Pewnie zetknęliście się z przekonaniem, że kino jest odtwórcze, że cały czas oglądamy w kółko to samo, że nie ma nic prawdziwie oryginalnego. Nie zgadzam się z tym, więc... pogadajmy o tym - a nie jest to łatwa rozmowa, ponieważ nie chodzi w niej o to, która ze stron ma rację. Ważnie jest to, jaki świat chcą zbudować poprzez głoszone przez siebie poglądy.

Mnie osobiście zarzut o brak oryginalności wobec jakiegoś tytułu zawsze mnie trochę blokuje – i nie wiem, jak na to zareagować. Mówię oczywiście o takich produkcjach, które lubię i które, są krótko mówiąc, „dobre”; zachwycam się nimi i chcę przekazać tę miłość dalej, po czym słyszę właśnie, że coś było w tej produkcji przewidywalnego, że nie była oryginalna. „W ostatniej chwili odbezpieczył bombę i zapobiegł detonacji, typowe”. To nawet nie ma nic wspólnego z rozmową o samej produkcji, to kwestia własnego podejścia – ktoś zakłada, że skoro ogląda film z tego gatunku, to musi się on skończyć tak i tak. Ja o tym nie myślę – jeśli podróż jest dobrze zaprojektowana, to nie mam ochoty przewidywać przyszłości. Sama podróż wystarczy. Musi być szczęśliwe zakończenie – i to rozmowa na inny temat – ale liczy się też, jak do niego doszli. Ile bohaterowie zrobili i poświęcili, żeby ten efekt osiągnąć. A jeśli by się nawet nie spocili po drodze, wtedy nie będzie mi przeszkadzać, że to było schematyczne. Oryginalność byłaby w takim wypadku drugoplanowa.

Dlatego, gdy zaczyna się temat oryginalności w danym filmie, to kończy się temat samego filmu, a zaczynamy rozmawiać o naszym podejściu do sztuki. Dla mnie zdecydowana większość oglądanych rzeczy jest oryginalna – bo patrzę na spójność i szczerość, czy kolejne wydarzenia wynikają z siebie nawzajem, oraz na to, jak dużą kreatywnością wykazali się twórcy w danym momencie. Jak doprowadzili do danego momentu? Jak go zrealizowali? Możliwości są nieskończone, oryginalność istnieje i brodzimy w niej po szyję.

Zarzut o brak oryginalności to dla mnie przykład strasznie płaskiego patrzenia na wszystko. Generalizacja na siłę, byle tylko coś wrzucić do jak największego wora. Na przykład: sceny pościgów. Słyszę, że skoro był już jeden pościg, to reszta jest tego kalką, chociaż gołym okiem widać różnice między pościgami w Casino Royale, Bullitt, Death Proof czy Falloutcie. I każdy może mieć faworyta, ale czy jest ktoś, kto nie widzi między nimi żadnej różnicy? Tylko dlatego, że w obu są samochody i że jeden za drugim robi brum, brum? Toż to artystyczny monochromatyzm! Mogę zrozumieć, że ktoś nie lubi scen pościgów jako takich (chociaż zapewne po prostu nie trafił jeszcze na taki, który do niego przemówił), ale nie mogę zrozumieć, jak ktoś na tym etapie może jeszcze udawać, że chodzi mu o coś innego, niż zniszczenie kina/sztuki. W końcu zarzut o brak oryginalności jest strasznie uniwersalnym wytrychem, który może pogrzebać dowolną ilość pracy scenarzysty i reszty ekipy.

Przecież nie może być nic gorszego od próby udowodnienia, że coś jest oryginalne. Sama próba to wyrok śmierci na własną miłość do kina. Wystarczy wziąć swój ukochany film, ukochaną scenę – druga strona na pewno znajdzie jakiś worek, do którego wrzuci tę scenę i zarzuci brak oryginalności. Bo co, bo dopiero twój ulubiony reżyser wymyślił, że można kilku ludzi wstawić do pokoju i kazać im rozmawiać o miłości? Gdy tylko zacznie się patrzeć na film w ten sposób, to natychmiast przychodzą do głowy oczywiste wnioski: że film jako sztuka jest uboga, ograniczona. Wszystko przez to, że nie potrafisz wyjaśnić za pomocą słów oryginalności danej sceny – dlaczego ona dla ciebie znaczy więcej niż inne, jej podobne? Czemu wolę pościg z Death Proof od pościgu w Bullittcie? Przecież już wcześniej jeden samochód jechał za drugim i robił brum, brum…

A prawda jest taka, że w sumie to nie powinieneś móc tego udowodnić. Film w końcu nie da się przetłumaczyć na słowo. Film uchwyci to, czego słowa nie mogą.

Jest jeszcze temat inspiracji – istnieje pogląd, że nic nie jest w całości oryginalne, że cały czas czymś się inspirujemy, może nawet nie jesteśmy tego świadomi. I dlatego, nawet jeśli tworzymy coś oryginalnego, to nie jesteśmy tego w pełni twórcami. Szczególnie boli mnie to w kontekście opowiadania o muzyce, ponieważ mam wrażenie, że nikt nie umie o niej mówić. Tak, znam pogląd, że próbowanie wyjaśnienia muzyki słowami to jak tańczyć o historii (czy jakoś tak), ale gdy przychodzi do poważnej krytyki i wyjaśnienia np. renomy jakiegoś klasycznego albumu lub zespołu, to wtedy znawcy mówią wyłącznie o inspiracjach danego artysty, jak w ich piosenkach słychać echo innego muzyka, jakie tematy chciał podjąć. Nic o samej muzyce i o tym, czy jest ona „dobra” – czyli cokolwiek o tym, co pozwoli mi włączyć daną płytę i jej słuchać z przyjemnością. Jakby autorzy takich opracowań nie chcieli tak naprawdę pisać o muzyce – zamiast tego chcą tylko przekonać swoich odbiorców, że oryginalność nie istnieje, że są tylko inspiracje i teraz pan Krytyk to nam udowadnia. A muzyka… kogo w tym wszystkim obchodzi muzyka? Liczy się jedynie udowodnienie tezy.

Znaczy – chwalimy gości na siłowni, jak uda im się osiągnąć wyniki albo rzeźbę. Nie będą pierwsi, którzy tego dokonali, nie wymyślili tego nawet sami, ale jednak to oznaka ciężkiej pracy i silnego charakteru (z zastrzeżeniem może dla gwiazd kina akcji, którzy zarabiają na tym, aby dobrze wyglądać bez koszulki – w ich wypadku to wydaje się nieco łatwiejsze). Codziennie mówimy kobietom, że ładnie wyglądają, bo to też osiągnięcie z ich strony – nauczyć się nakładać makijaż i ogólnie systematycznie dbać o skórę, poświęcając na to jakąś część dnia. Jak komuś wyjdzie warkocz, to nie podchodzimy do tej osoby z nożyczkami, aby podciąć jej skrzydła – nie widzę więc powodu, aby komuś coś odbierać za to, że stworzył scenę pościgu.

Myślę, że w tym wszystkim zapominamy o tym, że rozmawiamy o opowiadaniu historii. Odrzucając na bok medium, za pomocą którego to robimy, wracając do podstaw i kolacji rodzinnej przy ognisku, kiedy opowiadaliśmy sobie wydarzenia z naszego życia. I robiliśmy to po coś. Nie miało wtedy znaczenia, że kiedyś wydarzyły się podobne rzeczy – liczył się powód. Oraz nasze zdolności oratorskie, wiadomo, ale i bez tego sobie radziliśmy. Kilka tysięcy lat do przodu i to się nie zmieniło. Nadal najważniejszy jest powód, a dopierdalanie się do tego, że nie opowiadamy czegoś zupełnie nowego, to… Cóż, z jednej strony ignorancja, ale z drugiej miałoby sens.

W końcu nie każda historia jest nam opowiadana po coś. Większość to produkt, który ma nam być sprzedany. Nie widzę problemu, żeby tutaj wymagać jakiegoś zamiennika – skoro ta opowieść nie wyszła „od serca”, niech chociaż będzie oferowała coś innego. Wtedy właśnie argument zarzucający brak oryginalności jest jak najbardziej stosowny – bo zarzucamy tak naprawdę lenistwo i brak kreatywności. I to może też mieć zastosowanie w przypadku historii opowiadanych „po coś” – one też przecież mogą być nudne i monotonne, bo dla autora liczy się tylko przesłanie. Wtedy też zarzucamy brak oryginalności, mając na myśli lenistwo chociażby. Sam jestem zmęczony wszelkimi historii próbującymi podjąć temat pustki lub marazmu, które opierają się na pokazaniu dosłownie niczego – jak kobieta siedzi na krześle i nic nie robi, bo jej życie właśnie jest tak puste, że nie ma nic do roboty. To jest samo dno kreatywności, co gorsza wcale nie prowadzi do zrozumienia bohatera czy tematu produkcji – prowadzi jedynie do oglądania statycznego kadru przez wiele minut. A przecież kino oferuje sposobność do opowiadania o tym! Tak, to jest ciężkie – jak pokazać coś, czego nie ma, jak powiedzieć coś, co nie zostało powiedziane, jak przekazać, że coś nie zostało zrobione. Pustka jest strasznie trudna i nie wystarczy milczeć, aby widz usłyszał ciszę.

Sam piszę scenariusz o tym, jak szkoła i ogólnie proces dorastania odbiera w człowieku jego pasję, jego energię, jego pomysły na życie, przez co na koniec „edukacji” taka osoba już nie jest zainteresowana poznawaniem świata i nie wie, co chce uzyskać w swojej dorosłości. I robię to przy pomocy aktywnego bohatera, który robi różne rzeczy, przemieszcza się z lokacji do lokacji, jest w tym akcja. Nie pokazuję dziecka i nie wysługuję się narracją z OFFu, żeby dać odbiorcy do zrozumienia, czego tam brakuje. Opowiadam w inny sposób, wkładam w to wysiłek, wymyślam nowe rzeczy i dbam o to, żeby trzymać się zasad medium: języka obrazu.

Jest wiele osób takich jak ja, wielu z nich nawet z sukcesami, ale najgorsze, co wtedy możecie zrobić, to zarzucić brak oryginalności albo sugerować, że skoro inspirowałem się czymś, to oznacza, że ten skrypt nie jest w całości mój. Tak, film o szkole i jaka ona jest zła, nikt tego przede mną nie zrobił, wiem. Może nigdy nie byliście czymkolwiek zainspirowani, ale to działa jak wsparcie duchowe – inspiruję się czymś, aby uwierzyć, że moje śmiałe plany są możliwe w realizacji. Inspirowanie się nie oznacza oglądania jakiegoś filmu o podobnej tematyce, z myślą: „Jak oni zrobili to, co ja chcę zrobić?” i przepisać z drobnymi zmianami to, co właśnie zobaczyłem, nie.

Zamiast tego gapiłem się w tę białą kartkę i zastanawiałem się, co powinno być dalej. Co muszę zrobić, aby osiągnąć cel, aby rozwinąć temat i coś przekazać. Słowo za słowem, każde pochodzące ode mnie. Jakby oryginalność faktycznie nie istniała, to oszczędziłbym sobie mnóstwo pracy. W końcu brak oryginalności oznaczałby, że ten mój scenariusz już istnieje, wystarczy tylko go zrealizować. A może już został zrealizowany i wystarczy obejrzeć? To chyba kiepsko wyszedł, skoro niczego on nie zmienił i świat nadal wygląda tak samo…

I pamiętajcie, że osoby zarzucające brak oryginalności na bezludną wyspę zabrałyby tylko jedną lekturę: alfabet. Przecież tam już są wszystkie książki…