Horror Draculi („Dracula”, 1958)

Horror Draculi („Dracula”, 1958)

21/03/2014 Uncategorized 0
dracula poster 1958
Peter Cushing & Terrence Fisher & Christopher Lee
Gotycki zamek & Mrok & Sztuczna krew

Wychodzi na to, że Terence Fisher to taki brytyjski Roger Corman.

Wcześniej opisywałem jego wersję „Frankensteina„, dziś „Draculę” (a nakręcił jeszcze nowe wersje „Psa Baskerville” czy innej „Mumii„). Drugi raz zebrał podobną ekipę (Christopher Lee jako potwór, Peter Cushing jako bohater), jego opowieść nadal ma posmak kina klasy B. Tym razem jednak właściwie do niej należy…

Do zamku hrabiego Draculi przybywa Jonathan Harker. Podaje się za człowieka zainteresowanego zajęciem się ogromnej biblioteki należącej do hrabiego, jednak jego intencje są inne: chce położyć kres jego terrorom. Ma ze sobą sprzęt, ale niestety użył go za późno – tuż przed zmrokiem, i zdążył zabić jedynie pomocnika, nie samego Draculę. Władca Ciemności się zdenerwował i odwet na Jonathanie mu nie wystarczy. Wyrusza, by posiąść jego narzeczoną. W ślad za nim rusza doktor Van Helsing.

Peter Cushing znowu wykonał bardzo dobrą robotę. Gra nieco podobnie do samego siebie w „Przekleństwie…„, nadal ma kamienną twarz i zachowuje się spokojnie, jednak cała idea stojąca za jego postacią jest zupełnie inna. Jego Van Helsing to ktoś, kto zaakceptował fakt, że za ratowanie świata od wampirów będzie wyklęty i wyśmiewany, ponieważ nikt nie wierzy w takie istoty. Nikt nie chce wierzyć. A on nie może powiedzieć prawdy. Przynajmniej nieotwarcie. Znakomita dramatyczna rola.

Jak wspominałem, ten tytuł tak zalatuje klasą B, że praktycznie do niego należy. Słabe aktorstwo u dzieci, dziwaczne oświetlenie (słońce padające na twarz od podłogi, mimo że okno ma plecami), pokraczne doprowadzenie do sytuacji dramatycznych (choćby ta sytuacja opisana na wstępie, gdy Jonathan wyrusza na poszukiwanie Draculi o świcie, a znajduje go dopiero o zmroku), ale najbardziej przeszkadzały mi wyciemnienia. Tuż przed istotnym momentem: brutalnym, budzącym grozę, zawsze scena kończyła się o wiele za wcześnie. Z powodu małego budżetu, ale Fisher miał przynajmniej na tyle przytomny umysł, by zrobić z tego zabiegu swego rodzaju „znak rozpoznawczy” opowieści, i stosował go co chwila, by można się było przyzwyczaić. To wciąż jednak pozostawia posmak „wybrukowanej” fabuły. W całym tytule jest tylko jedna scena doprowadzona do końca, pokazująca wszystko, bez oszczędzania i obaw, że wyjdzie sztucznie. I dlatego tak satysfakcjonowała.

Całość to mimo wszystko pozytywne doświadczenie. Gotycki klimat, dobre aktorstwo i sporo napięcia w istotnych momentach.