Guillermo del Toro
„Do whatever the fuck you want, even if it’s wrong, and then tell about it with honesty. That is filmmaking to me...” – Guillermo del Toro
Obecnie Guillermo del Toro znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #218
Top
1. Pinokio
2. Kręgosłup diabła
3. Labirynt fauna
4. Hellboy 2
5. Zaułek koszmarów
6. Pacific Rim
7. Hellboy
8. Geometria
Ważne daty
1964 – urodziny (Mexico)
1992 – debiut reżyserski
2021 – drugie małżeństwo
2022 – najnowszy film
Zaułek koszmarów ("Nightmare Alley", 2021)
Rzecz do unikania we współczesnym kinie: filmy trwające 150 minut – bo to filmy, które mogłyby trwać dwie godziny lub mniej, ale zamiast tego dają coś dłuższego, ponieważ… Na pewno mają jakiś powód. Może liczą na ludzi zasypiających podczas seansu na Netfliksie, żeby wyglądało, jakby więcej minut obejrzeli. Tak czy inaczej, Nightmare Alley jest remakiem dobrego filmu z 1947 roku, do którego dodano godzinę na początku filmu, gdzie bohater łazi po cyrku. I to jest najlepsza część tej nowej wersji, bo przynajmniej miała coś, co interesowało reżysera – ten po tym, jak akcja opuściła cyrk, stracił zainteresowanie, więc właściwy film – w którym oszust oszukuje ludzi – ogląda się z obojętnością. 80 lat temu był on postacią fascynującą, tragiczną, antagonistyczną, który czynił zło i czarował tym. Teraz… Jest zły i autodestrukcyjny w najbardziej banalny i niewyszukany sposób, jaki tylko Del Torro wymyślił.
Zaczynamy od sceny, gdzie chowa ciało w dziurze w salonie, podpala całość i wychodzi – nie ma to sensu, ale ładnie wygląda (po co kopał dół, skoro i tak wszystko spalił?), co zresztą odpowiednio zapowiada resztę filmu. Del Toro wiele razy pokaże gdzie są jego priorytety: dialogi tłumaczące treść jak dla idiotów, aktorzy nakładający drogi idąc z punktu A do punktu B, żeby w kadrze ładniej kompozycja wyglądała, oraz brak podstawowych elementów dramaturgicznych. Protagonista po prostu trafia do cyrku, gdzie każdy mu pomaga, zdradza swoje sztuczki i… przebywa tam. Przez godzinę. A co, gdyby w niego nie wierzyli? A co, gdyby musiał udowodnić swoją wartość przed resztą? A co, gdyby musiał zasłużyć, aby ktoś mu zdradził sekret swojej sztuczki? A co, gdyby był postacią aktywną? A co, gdyby w ogóle cokolwiek robił?! Wiecie, co on faktycznie robi w tym filmie? Pali papierosy, jeden za drugim, przez godzinę. Filmy trwające 2,5 godziny tak mają.
Po godzinie opuszcza cyrk z kobietą, z którą miał do tej pory 43 sekundy wspólnego czasu ekranowego, ale gra ją Rooney Mara, więc nikomu ten fakt nie przeszkadza (podstawowa zasada: dodatkowy czas marnujemy, zamiast wykorzystać na budowanie postaci, relacji, świata czy fabuły) i w zasadzie już jest najlepszym oszustem, nabierającym ludzi elit na to, że czyta w myślach albo jest medium. Cały ten godzinny wstęp jedyne co osiągnął, to przekonał mnie do bycia nieprzekonanym w umiejętności protagonisty. Ma urok Bradleya Coopera i to wszystko, cała reszta niczego nie oferuje. Historia jest banalna i nie daje wyzwań lub przeszkód, bohater osiąga wszystko bez wysiłku lub zagrożenia. Źle traktuje swoją kobietę bez żadnego powodu poza tym, że jest jednowymiarowy i tak musi, bo inaczej film nie mógłby się wydarzyć. Priorytety Del Torro.
BTW, ten scenariusz dostał nagrody w 2022 roku. Dobra robota, Saturny, jesteście do skreślenia.
Jednym z powodów, dla których ten seans tak męczy, jest też fakt callbacku do Hollywood lat 40., kiedy filmy miały rewelacyjne tytuły, dialogi, potrafiły uchwycić czyste zło tego świata. A teraz mamy reżyserów, którzy po prostu biorą coś, co ktoś inny osiągnął, dodaje do tego coś od siebie i tylko temu poświęca uwagę… Po czym człowiekowi jest tak po prostu przykro. I głupio, że idealizuje dalej lata 40. Wracając do samego filmu – tutaj najbardziej chyba oglądającemu zależy, aby coś w tym filmie się udało, bo podziela on zamiłowanie reżysera do dziwaków żyjących we własnym świecie, obok świata zwykłych ludzi chcących się tylko pogapić bez refleksji na odmienności. I dlatego ta pierwsza godzina, pomimo monotonni, jest jednak atrakcyjna: przebywanie w tym świecie było wartością samą w sobie, dla tych, dla których to w ogóle była wartość. Nawet mnie jednak płytkość (my fajni, tamci to barbarzyńcy) tak naprawdę odrzucała – reżyser niby robi to samo już od lat, ale z coraz mniejszą dojrzałością. A ta nie była przecież jakaś wysoka na początku. Nijaka, obojętna pozycja do zignorowania, bo nie zrobiła niczego, aby ktokolwiek wysiedział na tym ponad dwie godziny.
Najnowsze komentarze