Camerimage 2024
Miejsce na opinie o filmach obejrzanych w ramach festiwalu filmowego Camerimage 2024. Relacja będzie potem.
1. In The Land of Brothers
2. Nie chcemy innej ziemi
3. Tatami
4. Los Frikis
5. Small Things Like That
6. Vermiglio
7. Red Path
…na 22 filmy
Nasienie świętej figi ("The Seed of the Sacred Fig", 2024)
17 listopada
Godzina pierwszorzędnego kina. A potem zaskakujący spadek formy do krainy absurdów.
Część pierwsza: pierwsza godzina filmu.
Ależ to było dobre! I to na tyle sposobów! Zapewne najbardziej imponuje minimalizm i zdolność twórcy do wykorzystania prostych scen. To u samych podstaw jest kino, jak ludzie gadają w samochodzie, przy stole, a potem oglądają filmiki na telefonie. Jednak jaki kontekst wokół tego wszystkiego zbudowano, jakie napięcie, jaka dramaturgia! Kraj Islamski, ojciec rodziny awansuje na ważne stanowisko i reszta musi zacząć pilnować się jeszcze bardziej, żeby być bez skazy: przestrzegać prawa boskiego oraz robić, co przełożony karze, inaczej będą poważne konsekwencje. W ciągu pierwszych 15 minut musiałem sobie przypominać, że to tylko obraz i czułem ulgę, że nie biorę udziału w tych wydarzeniach, że sam nie muszę żyć w takiej niepewności, co bohaterowie. A to wszystko w momencie, gdy wokół wybuchają protesty i zamieszki – lud domaga się zerwania z teokracją, lud jest bity, lud znika. Włączasz smartfona i widzisz przemoc władz wobec ludu. Włączasz telewizję i widzisz program śniadaniowy, nic się nie dzieje. Kobieta umiera na posterunku policji w wyniku pobicia – według smartfonów. Kobieta doznaje wylewu na posterunku i umiera – według wiadomości. Twórcy kilkukrotnie podejmą dialog z ciężką ręką, ale równie często pokażą ten świat w subtelny, wielomówiący sposób. Wiemy, że tam jest źle, ale ten tytuł przypomina o tym z wielką siłą.
A potem ma miejsce…
Część druga: reszta tego trwającego ponad dwie i pół godziny filmu.
Żeby nie napisać wprost i uniknąć spoilerów… Ojciec wraca z pracy i chce naleśniki, ale okazuje się, że nie ma patelni. „No jak to nie ma patelni, przecież była i teraz jej nie ma?”. Dostali ją w prezencie od wujka dawno temu i teraz okażą mu brak szacunku, że jej nie ma, więc jej szukają. No nie ma. Ojcu i potem matce i potem dwóm córkom puszczają nerwy, bo każdy to bierze do serca, że żyje pod jednym dachem z oszustem i złodziejem. I idą do specjalisty, który ich przesłuchuje metodami policyjnymi, wszyscy płaczą, demolują mieszkanie, no patelni nie ma.
Brzmi absurdalnie? Niestety ci, co widzieli już ten film to płaczą ze śmiechu, jak bliskie to jest temu, co faktycznie zaczyna się dziać w filmie. Co to ma wspólnego z tym, co jest w pierwszej godzinie? W zasadzie nic. Co z ranną koleżanką? Nie ważne. Co z protestami? Ustały, teraz szukamy patelni. Nagle film traci jakikolwiek związek z rzeczywistością, jest pełny dziur logicznych, niespójny, zaczynają się zbiegi okoliczności, a głupota między uszami bohaterów dudni.
Ludzie nerwowo śmiali się na sali, ale po cichu. Najlepsze jest to, że jedna z córek faktycznie zabrała tę patelnię. Po co, jak i w jakim celu? Nie wiadomo. Gdzie ukryła? Nie wiadomo. Co się spodziewała, że się stanie? Ojciec jadł te naleśniki codziennie rano. Potem ojciec zabiera rodzinę do domku na wieś, gdzie nagrywa zeznania, zamyka rodzinę w izolatkach, jeszcze jakichś obcych ludzi wiąże na pustej drodze, biegają po jakichś ruinach… Ten film naprawdę nie może się skończyć. Gdy się skończył, ja byłem fizycznie zmęczony i siedziałem jeszcze, żeby odpocząć.
To wszystko jest oczywiście metaforą – do jakiego stopnia władza ma zamiar traktować siłą swoich obywateli? Tutaj jest przecież tylko jeden koniec: i na tym końcu grunt zawala im się pod nogami. Grunt, na którym przed chwilą stała córka i nic nie było, ale jak ojciec stanął, to już się zapadł. Oczywiście, że jak się człowiek uprze, to znajdzie wytłumaczenie dla tej nagłej zmiany, ale nikt mi nie powie, że czuli jakiekolwiek napięcie na końcu, gdy ganiali się po tych ruinach. Ganiali się i ganiali z 10 ostatnich minut. God damn Scooby Doo…
Część pierwsza – 7/10. Z plusem.
Część druga – 3/10? 2/10? To jak najgłupszy, budżetowy thriller z Netfliksa, jaki sobie wymyślicie. I po seansie uznacie, żeby szukać w nim metafory.
Spotkanie z Pol Potem ("Rendez-vous avec Pol Pot", 2024)
17 listopada
Standardowe kino francuskie: twórcom brakuje dojrzałości, żeby podjąć temat.
Zapewne na faktach opowieść o dziennikarzach, którzy polecieli do Kambodży, aby za zgodą reżimu Pol Pota zobaczyć, jak wygląda jego rzeczywistość. I oczywiście to jest udawane pod nich. I oczywiście bohaterowie o tym wiedzą, ale brakuje im dojrzałości – czy raczej twórcom tego filmu – żeby zachować zimną krew czy coś. Zamiast tego siadają, głowę chowają w dłonie i użalają się, że jak to tak, tak nie można, przecież to tylko udawanie… Otoczeni przez ludzi z karabinami krzyczą o ideałach całkowicie nieświadomi – czy raczej twórcy ich kreaują na zbyt głupich, żeby mogli sami sobie zdać z tego sprawę – że są cały czas o krok od bycia zabitymi na miejscu, a odpowiedzialność za to spadnie na KGB albo CIA albo Wietnam. Tak jak cała reszta problemów Pol Pota. To nie jego problem, on nic nie wie. Jeśli ktoś był i go nie ma, to pewnie Wietnam porwał tę osobę albo zabił – tylko po to, żeby zwalić winę na Pol Pota. To jest aż tak proste.
Po prostu czuć, że twórcy musieli być stanowczy tylko raz w życiu: kiedy mama kazała im posprzątać zabawki, a oni powiedzieli nie. I tę energię przenieśli do filmu. A jak pod koniec jedna z postaci zaczęła nawijać, że problem z rewolucją Pol Pota jest brak struktury, to serio zrobiło mi się wstyd. Przed autorami tej produkcji jeszcze długa droga, zanim zasłużą, aby stanąć za kamerą.
Dziewczyna z igłą ("Pigen med nålen", 2024)
17 listopada
Każda decyzja artystyczna tutaj była straszna. Świadomie wycinano humanizm na każdym kroku.
Czarno-biały film o postaci bez osobowości pracującej w fabryce ubrań w końcówce pierwszej Wojny Światowej. Jej mąż od roku nie daje znaków życia, a ona nie płaci za czynsz z powodów, które zostały wycięte z filmu. Film zaczyna się dramatycznie: wyrzucają ją na bruk, bo nie płaci od 14 tygodni. Więc znajduje inne mieszkanie, gdzie sika do wiadra. Przynajmniej coś już wiemy o bohaterce: układ moczowy sprawny, o jej osobowości jednak dowiemy się niewiele, w zasadzie tylko tyle, że jest bezduszna. Sposób budowania dramaturgii utrzyma się przez resztę filmu: będzie jakiś gigantyczny problem, który wyniknie bez żadnego uzasadnienia, a ratunkiem będzie następna scena albo coś równie banalnego: przypadkowe spotkanie lub inny zbieg okoliczności.
Bohaterka spotka się z szefem fabryki, ponieważ tylko z nią miał scenę wspólną, a nie z tysiącami innych pracownic. I zaoferuje jej ramię do wsparcia, gdy usłyszy jej unikatową historię, że nie ma wieści od męża. Absolutnie nikt w tej fabryce nie ma identycznej historii, osobowość bohaterki też nie gra tutaj roli: na tym etapie filmu postać protagonistki nie ma jeszcze osobowości. Ramię oznacza stosunek seksualny w bramie, praktycznie na widoku. Czemu tak? Bo ładnie wygląda w kadrze. To trzeba przyznać: zdjęcia są ładne, do zawieszenia na ścianie, jednak jako środek do stworzenia świata czy opowiedzenia historii nie mają żadnej wartości. Tutaj narrator włącza gigantyczne skoki czasowe: już jesteśmy dwie pory roku do przodu, a chłop na ulicy woła bohaterkę, jak ta wychodzi z fabryki. Ona rozgląda się, ale najwyraźniej ma problemy z wzrokiem, bo nic nie widzi. On dalej woła, ona w końcu dostrzega pojedynczego typa krzyczącego jej imię. Więc go atakuje i przewraca, ponieważ scenariusz tego filmu nie myśli o postaciach jak o ludziach mających umysł i sprawne zmysły – tutaj chodzi po prostu o pokazanie, że ten chłop nosi maskę zakrywającą rany wojenne. Popchnięty przewróci się i ją straci, więc zrozumiemy, co się stało, tak myślał scenarzysta. Później między innymi bohaterka nie będzie słyszeć za sobą nadjeżdżających koni, więc uskoczy i zauważy wtedy plakat z ogłoszeniem, żeby fabuła mogła się wydarzyć. Co prawda wystarczyło po prostu pokazać maskę i to też by wystarczyło, to w końcu film, ale chyba jednak autorzy chcieli pokazać, że protagonistka jest nerwowa, agresywna, niezrównoważona.
Godzinę później ktoś zabije bohaterce przebrane dziecko i ona tylko krzyknie z pytaniem w jej stronę, ale wołanie jej imienia na ulicy, żeby zwrócić jej uwagę? To już woła o fizyczną napaść na tę osobę. To tylko jeden z miliarda kwiatków, jakie się dostrzega, gdy myśli się o tym filmie w całości, a nie jak robili to twórcy: maksymalnie w obrębie danej sceny i koniec.
Chłop krzyczący na ulicy to oczywiście mąż bohaterki, który wrócił wraz z końcem Wojny. Fabuła utrzymuje podobny poziom zaskoczeń i zwrotów akcji do przewidzenia na samym początku – bo chyba nie jest szczególnym osiągnięciem założyć, że mąż wróci po tym, jak żona znajdzie kochanka. I będzie poważnie ranny. Żona bije go na dzień dobry, wpuszcza do mieszkania (nie przyznaje się przed właścicielką, że to jej mąż), a podczas posiłku wygania go z domu i ma nie wracać. Nie chce go widzieć, łamie mu serce, oznajmia swoją ciążę (która wtedy brzmi jak coś, żeby go zranić, a nie prawda) i wyrzuca. W tym momencie czułem, że tylko ja nawiązuję empatię do postaci mężą w tym obrazie. Zraniony na stałe na wojnie, wraca do domu, którego nie ma, żona go zdradziła i jest w ciąży… I to nie jest koniec jego cierpienia w tym obrazie. W tym momencie film mnie stracił. To dopiero 20 minuta i już fabuła znaczy straszny pośpiech, koncentruje się wyłącznie na dramatach, a nie emocjach, plus jest w każdym aspekcie nieświadomy emocji postaci męża i jego strony tej historii. A jego żona dopiero po tej scenie idzie do szefa i zmusza go do ślubu, więc dopiero wtedy układa sobie nowe życie. Spaliła poprzednie dla samego okrucieństwa.
Mógłbym tak komentować cały film, ale na tym poprzestanę. To dopiero 20 minut i już zrobił wszystko źle. Wszystko, co tutaj wymieniłem, będzie się powtarzać, a twórców interesują tylko czyny i okrucieństwo, a nie ludzie. Seans tego obrazu zmusza mnie do osądzania ich na poziomie moralnym i ludzkim, a nie że po prostu zrobili słaby film. Widzę tutaj jakby adaptację książki liczącej tysiąc stron, z której wycięto wszystko poza mięsem, bo uznano, że to nie jest istotne. To musiała być artystyczna decyzja twórców, zabrać z tego obrazu każdy element uzasadniający wulgarność i przemoc, każdy przejaw humanitaryzmu. Oni podjęli decyzję, że jest on zbędny. Zobaczymy tutaj nawet dziecko, które w akcie kaprysu będzie w trakcie zabijania niemowlaka. Dlaczego? Twórcy to w ogóle nie interesuje, to jest według niego zbędne! Bohaterka znajdzie męża w cyrku, gdzie będą się z niego śmiać i ktoś z widowni będzie mógł podejść, wsadzić palec w miejsce po jego oku, pocałować go – żona wyciąga rękę, jak na to reaguje mąż? Co on czuje, co on myśli? Co świadczy, że w ogóle cokolwiek czuje lub myśli, że twórcy widzą w nim coś więcej niż przedmiot? Absolutnie nic. Film jest pozbawiony wszystkiego.
Czysta okropność.
Sugarcane (2024)
17 listopada
Dokument nastawiony nie na historię, ale by pokazać, jak oni żyją pomimo tragedii. Tylko informują o tym widza dopiero na samym końcu.
Indianie mieli przewalone. Zmusili ich, żeby chodzili do szkoły rządzącej przez ludzi religijnych, a ci ich uważali za grzeszników, gwałcili, dzieci rodziły dzieci, dzieci potem wyrzucały te dzieci do kosza, popełniały samobójstwo, uciekały i umierały na wolności np. z powodu wyziębienia. Potworności. Teraz ci, którzy przeżyli i nawet jak zgłaszali, to tylko byli bici za to, więc siedzieli cicho aż do teraz – kiedy to zaczęli szukać sprawiedliwości, kopać doły i próbują znaleźć nieoznaczone groby.
Tylko nic z tego nie wyjdzie oczywiście. Księża powiedzą „potworność” i cześć. O samej historii też niewiele się dowiemy. Bo nie taki był cel dokumentu – te wszystkie ujęcia, jak się myją w rzece, łowią ryby, obchodzą urodziny, żyją? O tym był ten dokument. O tym jak żyją pomimo takiej przeszłości. Osobiście bym się tego nie domyślił, gdyby nie napis na końcu.
Here. Poza czasem (2024)
17 listopada
Koncept interesujący, ale Zemeckis nie jest szczególnie głębokim twórcą. Grunt, że dodał dinozaury.
Jeden kadr na przestrzeni wszystkich lat aż do teraźniejszości – kiedyś w tym miejscu były dinozaury, Indianie, rodzina Bena Franklina, inni ludzie budowali dom, my w nim mieszkamy, po nas będą tu mieszkać murzyni. Interesujący koncept, przyznaję. Wszystko dzieje się naraz: skaczemy między okresami czasowymi, wtacamy do nich, a scenariusz jest niczym napisany dla początkującego stand-up’era gadającego one-linery. Minuta tu, minuta tu i jakoś ten czas leci. Są większe wątki, w tym losy rodziny, która tutaj spędzi kilka pokoleń, ale będziemy im towarzyszyć tylko przy większych momentach, jak święta, śmierć, śmierć, ślub, śmierć i śmierć i rozstanie. Szybko robi się sztuczne, że akurat w tym miejscu to wszystko się działo, a nie w pokoju obok chociaż. Podobnie jak brak głębi – oglądamy jeden pokój, ale tak naprawdę wszyscy podchodzą do kamery i tam robią większość rzeczy. Zresztą nawet jak coś się dzieje, to nikt nie kieruje naszej uwagi od pierwszego planu na kolejny, większość tego nie widzi lub nie zauważy.
Gdzieś w połowie film wystarcza. Zobaczyliśmy wszystko i nie byłem zainteresowany ciągiem dalszym – mogłem śmiało założyć, gdzie to zmierza i nie byłem tym zainteresowany. Film to potwierdził. Twórcy nie wykorzystują tego wyjątkowego, wizualnego doświadczenia, żeby coś nim osiągnąć. Ot, że czas mija. Albo że nasze doświadczenia podzielają ludzie z przeszłości, ale to nadal nasze emocje i nadal je czujemy. Strata czy nowy początek jest wieczny. Najwięcej tutaj komentarza do amerykańskiego życia, jak dom stawał się coraz większym luksusem, na który coraz mniej było ich stać, jak ekonomia w tle się zmieniała. Zemeckis dokonał tutaj osiągnięcia technicznego, ale nie będzie zapamiętany jako więcej niż ciekawostka.
PS. Pomyślałem, że to byłoby lepsze jako komiks. I okazuje się, że to adaptacja komiksu.
Emilia Pérez (2024)
18 listopada
Widziałem odcinki seriali, gdzie postanowili zrobić jednorazowo musical, które lepiej rozumiały musicalowość niż ten film.
Nie jestem fanem kręcenia tańca od ramion w górę. Nie jestem fanem sytuacji, w której muzyka nie łączy się z tematem/motywem/kluczem piosenki. Nie jestem fanem sytuacji, w której przypadkowość rządzi tym, co jest śpiewane, a co nie – i co się wtedy dzieje. Nie jestem fanem sytuacji, w której postać przechodząca w śpiew wywołuje więcej śmieszności niż inspiracji i zachwytu magią kina. To wszystko jest w „Emilii Perez”. Wolałem słuchać muzyki poza filmem. Film w zasadzie szkodzi muzyce, jak już rozumiem o czym śpiewają i wiem, co próbowali im dodać wizualnie. Momentami było nawet fajnie – i energia i taniec – ale mogło być dużo, dużo lepiej.
Sam film nie ma sensu na poziomie postaci oraz fabuły. Chłop rządzący kartelem angażuje losową panią prawnik, żeby zorganizowała mu operację płci. I to robi, dzięki czemu on zmienia życie, tzn. wrogowie biorą go za martwego. Koniec filmu w 10 minucie, więc teraz mija parę lat i mafioz z panią adwokat znowu się spotykają, przez przypadek – więc on/a wpada na pomysł, żeby adwokat ściągnęła mu jego dzieci. Z jakiegoś powodu nie powiedział swojej rodzinie, co ma zamiar odwalić. Dwie minuty i po sprawie, rodzina jest u niego i nie wiedzą, że to papa po zmianie płci. Myślą, że to bogata ciocia pachnąca jak papa. Koniec filmu, 12 minuta, ale no jeszcze dwie godziny przed nami, więc mafioz wymyśli sobie dbanie o zwykłych ludzi w rodzinnych stronach. No i to zrobi, bez żadnych trudności czy wymagań. Świat uratowany, ale no, jego była żona chce chłopa i znajduje chłopa, chce nowe życie z dziećmi, mafioz się denerwuje, ona się denerwuje, porywa go i żąda okupu i się strzelają i ja już nie mam pojęcia, o czym ten film jest. On od ostatniej godziny trwa, bo się zaczął i nie skończył.
Zapewne popularną teorią jest, że to film o tym, jak zmienia się człowiek po zmianie płci. Sam film temu przeczy, bo chłop nie zmienił się po zmianie płci – siedział cicho przez parę lat. Ten monolog Zoe Saldany był tylko po to, żeby przekonać doktora do wykonania roboty, bo chciała zarobić – tutaj muszę oddać, to uczciwa metafora całego zamieszania wokół zmian płci. To może coś o aktywacji kobiecej strony? Cóż, inne faktyczne kobiety nie są takie, jak chłop po staniu się kobietą. Najprawdopodobniej jest to film o tym, że jak się siedzi w centrum piekła, jakim są wojny karteli, to człowiek walczy tylko o przetrwanie – jak z tego ucieknie, to nabierze perspektywy i wróci do niego człowieczeństwo. Ale co do tego ma druga połowa filmu, to nawet ja nie wiem.
Oglądanie męczy. Słuchanie płyty jest fajniejsze.
Dear Beautiful Beloved (2024)
18 listopada
Ewakuacja starców przed wojną oraz transport ciał żołnierzy do domu. Ludzie płakali, tak.
Takie produkcje ciężko mi oceniać w miarę przydatnie. Widzicie, to film o wojnie na Ukrainie, jak ewakuują z mieszkań starszych ludzi nie dających rady sami ich opuścić. Pociągami jadą do pensjonatów, gdzie leżą i czekają na dalszy transport, do miejsc stałego pobytu. Z drugiej strony jest transport ciał, przygotowanie ich na pokaz przed rodziną i powrót do nich.
Wszyscy poza mną chyba czuli wzruszenie na widok ciężkiego życia tych ludzi, jak puste ono jest, przygnębiające, a na koniec śmierć, cierpienie, rodzice chowają własne dzieci i wnuki. Przykre, ale znam to z życia, mam na to zupełnie inną reakcję. Ja raczej pytam: czemu tylko te dwa elementy? Czemu tylko im się twórcy przyglądają, czemu idą w emocje, czy to dobrze o nich świadczy? O tym nie da się powiedzieć nic nowego, nie da się tego pokazać w nowy sposób. A przynajmniej twórcy nie próbują.
Zapamiętam widok, jak wracali z ciałem, a ludzie wzdłuż drogi klękali. Była w tym siła.
Münter & Kandinsky – the Blue Rider (2024)
18 listopada
Produkcja telewizyjna. Mało sama zainteresowana biografią tych ludzi, bardziej ich płcią.
Jeśli nazwiska nic tobie nie mówią – zapewne tak jest, oceniam po sobie – są to malarze z Niemiec na początku XX wieku oraz ich burzliwej historii, w której jeden był mistrzem, profesorem i nauczycielem, a druga uczennicą z aspiracjami. Rozpoczął się między nimi romans, chociaż chłop miał już żonę, co było tylko wstępem do ich doświadczeń ze sztuką, która wzbudzi szereg wulgarnych reakcji. Bo będą malować abstrakcję.
To typowa produkcja telewizyjna, tylko użyto lepszej kamery, ktoś odpowiadał za korekcję barw, nasycił trochę ten obraz, ktoś nawet napisał trochę muzyki. Poza tym poziom jest niewyróżniający się – nikt podczas seansu nie będzie mieć wrażenia, że ogląda XX wiek, Niemcy czy później Niemcy z okresu 2 wojny światowej. Film jako taki nie jest interesujący, naprawdę nie widać uczucia między bohaterami, nie dowiadujemy się o nich zbyt wiele. Duża zasługa zapewne samych twórców, którzy sami nie są zainteresowani ludźmi, o których kręcą – istotna jest tylko ich płeć, a to jest już wystarczającym kluczem do interpretacji ich relacji oraz tożsamości. To film o wykorzystywaniu kobiet i nie traktowaniu ich poważnie, koniec, kropka. Oglądanie do końca jest wyczerpujące fizycznie i nigdy nie robi się interesujące.
Pedro Páramo (2024)
18 listopada
Jest w tym cień „Stu lat samotności”, ale nie udało się zrobić z tego doświadczenia.
Chłop wraca w strony, gdzie żył jego ojciec, żeby wypełnić wolę matki. Znajduje martwe miasto, gdzie nikt od dawna nie mieszka, ale w gospodzie ktoś na niego czeka. Ktoś, kto zaczyna opowieść. A sam film chyba wierzy, że widz jeszcze się nie zorientował, że ogląda duchy. Widz to doskonale wie, panie reżyserze.
Pewnie byłby tutaj potencjał na coś w stylu „Sanatorium pod klepsydrą”, tylko zabrakło zaangażowania widza. Wszystko od początku jest obojętne, bo czułem, że wiem, gdzie to zmierza. I nie myliłem się, rozpoznawałem te zagrywki narracyjne, słyszałem je wiele razy. Film ma w sobie trochę własnej poezji, ma też pewne chwile wskazujące, co chciał – lub mógł, to adaptacja literatury – osiągnąć, ale otrzymaliśmy tylko film, gdzie jedna scena prowadzi do następnej, a twórcy próbują przekonać widza, że jest w tym więcej emocji niż faktycznie czujemy. Całkiem udany seans sam w sobie, bardzo ładny wizualnie, ale nic więcej.
Agent szczęścia ("Agent of Happiness", 2024)
19 listopada
Typowy dokument, z którym twórcy nie wiedzą, co zrobić. Może widz będzie mieć pomysł?
Gdybym nie wiedział, że oglądam dokument, to bym zakładał, że oglądam jakąś dziwną wariację podobną do ankiety z serialu „Pozostawieni”, gdzie rząd faktycznie wysyłał do ludzi pracownika z listą pytań, mających ocenić ich autentyczność. Jednak najwyraźniej rząd Bhutanu faktycznie wymyślił sobie algorytm na obliczenie bycia szczęśliwym i ludzie łazili i to obliczali. Wynika z tego niezła komedia – sala się śmiała np. podczas pytań o to, ile posiada się krów albo traktorów, jakby to miało związek z poczuciem szczęścia. Obok jednak poznajemy nieco ludzi na ekranie, że opiekują się rodziną, że nie mają nikogo bliskiego i tak dalej. Czy coś z tego wynika? Nie mam pojęcia, naprawdę. Widać, że twórcy poszli w ślad za tropem, ale efekt nie dał im żadnej odpowiedzi. Zmontowali to do kupy, znaleźli w tym humor i chyba szczerze liczą, że oglądający coś tutaj znajdzie. Ładny to dokument, estetycznie jest przyjemny dla oka, jesteśmy blisko tych ludzi i ich zwykłego życia, gdzie dach nad głową jest czymś, co wystarcza. Może komuś to da ważną perspektywą na jego życie.
Tatami (2023)
19 listopada
Udane połączenie kina sportowego oraz Irańskiej polityki. Angażuje i pozwala się przeżyć.
Leila właśnie przybyła na mistrzostwa w judo. Przedstawia Iran podczas wyjazdu za granicę, jest z trenerką i resztą zawodniczek, ma szansę zajść naprawdę wysoko. I gdy jest szczęśliwa z pierwszej wygranej w tabeli, to słyszymy telefon: Leila ma się wycofać z zawodu, symulować, kłamać, wszystko jedno. Jest szansa, że w finale by się spotkała z zawodniczką z Izraela, a tego Iran nie chce. Leila jednak nie ma zamiaru się wycofać. Zaczyna się wyścig z czasem, prowadzony niemal w czasie rzeczywistym – Iran widzi nieposłuszeństwo i zaczyna działać, Leila robi wszystko, by wygrać. Czy da radę dojść do finału, zanim państwo Islamskie ją zapierdoli?
To stwarza intersujący kontekst sportowy. Teraz grają nie tylko o wygraną, są tutaj dodatkowe czynniki, również w głowie bohaterki – i wszystko to czujemy, rozumiemy. Czarno-białe zdjęcia są intensywne, ale też dają radę pokazać bladość na twarzy bohaterki, gdy ta panikuje i nie wie, co powinna zrobić. Napisy prezentujące nazwiska zawodników podczas starć wyglądają, jakbyśmy oglądali coś, co wydarzyło się naprawdę, jakby to był film biograficzny. Ostatecznie: ogląda się naprawdę dobrze.
Tylko no, znowu osoby z Iranu albo innego tego typu reżimu są zaskoczone, że żyją w reżimie. Jak słyszą rozkaz, to mają go wypełnić, ale nie, one się stawiają i są bardzo zaskoczeni, że wtedy zamiast: „No jak nie, to nie, nie było sprawy”, to słyszą: „Kurwa, rób to albo pożałujesz”. I od słów przechodzą do czynów. Tak jest w tym filmie: ktoś inny ponosi konsekwencje. W sumie film sam o tym zapomina, bo akurat bohaterka wychodzi bez większego szwanku, nic jej się nie stało. Nawet jej dziecko przeżyło. O reszcie rodziny nic nie wiemy. Słaby ten Iran jednak. Liczyłem, że jakiś snajper ich zabije rok później albo inny skrytobójca „przekaże pozdrowienia”, ale nic takiego nie było. Właśnie: ciężko jednak uwierzyć, że organizacja odpowiedzialna za judo miała takie wtyki i możliwości. Ja rozumiem, że by nie pozwolili jej potem jechać na olimpiadę albo ograniczyli fundusze na rozwój, ale żeby torturować rodzinę zawodniczki? I wysyłać jej masę dowodów na telefon, żeby cały świat zobaczył? Ciężko to kupić.
Viktor (2024)
19 listopada
Głuchy na wojnie próbuje się odnaleźć. Może widz coś z tego wyciągnie?
Viktor zajmuje się fotografią, pracuje fizycznie i jest dosyć głuchy, więc trochę go to ogranicza pomimo aparatu słuchowego. Ogląda filmy Kurosawy i ma własną katanę, a chce być na wojnie. Prawdopodobnie dlatego, żeby czuć, że coś robi, że bierze udział, że pomaga. Może też chce być bardziej męski. Dostaje szansę postrzelać i robi wrażenie tym, jak instynktownie przyjmuje pozycję strzelecką, staje się dziennikarzem prasowym. Widzi pole walki na własne oczy i chyba zmienia zdanie.
Nie wiedziałem, co z tym zrobić podczas seansu. Nadal nie wiem. Może wy będziecie mieć więcej szczęścia.
Kulej. Dwie strony medalu (2024)
20 listopada
Trzy godziny o wielu rzeczach.
Film biograficzny, obejmujący okres z życia Jerzego Kuleja od wygranej na Olimpiadzie w Tokio w 1964 roku, aż po wyjazd na Olimpiadę w Meksyku w 1968. Narrator pełniący też na papierze funkcję trenera streszcza nam, co było wcześniej: że się bił i jest najwyraźniej dobry w boks. Z Tokio wraca z butami dla żony, sake dla mamy oraz złotym medalem, trafia na okładkę. A żona chce się z nim rozwieść, bo nadal mieszkają z jego mamusią w małym mieszkanku mając małe dziecko. Trudno na tym etapie powiedzieć, że film jako całość chce właśnie podkreślić rolę i udział w życiu owej żony, pochwalić ją i nawet nazwać „najlepszym” tym i tamtym, że tylko dzięki niej jeszcze go władza toleruje i dopuszcza do zawodów, że tylko dzięki niej on jeszcze jest w stanie zajmować się boksem, zamiast wódką i dupami. Czemu więc przez pierwszą godzinę jest kulą u nogi, która tylko jęczy, narzeka, bez żadnego wstępu wyskakuje z rozwodem i jest męczydupą?
Pan Żuławski Jr w tym filmie nie walczy z typową polskością polskiego kina, zezwala na nie. Wyraźnie też nie myślał o montażu, jak te sceny będą wyglądać – to nie jego film, on tylko reżyseruje materiał i przekazuje go dalej, dlatego rzadko montaż nie gryzie się z opowieścią, ale pasuje tam, gdzie siłą rzeczy będzie mieć sens (przebitki i sekwencje sportowe). Nadal jednak fani Żuławskiego mogą docenić liczne momenty grupowe, kiedy aktorzy mogą grać całym ciałem, jest ich wielu i tworzą wspaniałą energię. Kobiety i taniec wciąż mogą być seksowne w filmie Żuławskiego. Wyraźnie też nie zważa na koszty i kręci z niepotrzebnym… Rozmachem to ciężko nazwać, ale są tu krótkie sceny, gdzie trzeba było wielu aktorów ubrać i umalować. Zwykła kolacja w mieszkaniu wymaga ujęć na ulicę oraz scen na balkonie. Nie mówiąc o licznych ustawieniach kamer. Nie dokłada to specjalnie wiele, więc po prostu… Nieoszczędzano tutaj, to pewne.
Scenariusz nie umie się skupić na elementach historii pozornie najważniejszych: trening, ukazanie możliwości fizycznych bohatera, kolejnych wyzwań fabularnych. Ciężko powiedzieć i podsumować, jaka tu jest historia tak naprawdę – coś o tym, że bohatera ciężko było oswoić, gdy zachłysnął się wiarą we własną nieśmiertelność, więc… Mówią, że trzeba coś z tym zrobić, przez te trzy godziny. Nielicząc pojedynczych momentów (jak np. starcie z policją pod koniec filmu, gdy po pijaku rozwala cały tabun mundurowych, jakby to był film z serii Asterix i Obelix) nie możemy nawet ujrzeć tej potęgi bohatera. To film na podstawie prawdziwych wydarzeń, który stara się przekonać odbiorcę, że władzę PRL wystarczyło przeprosić i poprosić, a oni zmieniali zdanie o pogrążeniu kogoś raz na zawsze. A pan Kulej odwala w tym filmie rzeczy, za które w innych filmach skazywali na śmierć, ale tutaj… Tutaj pułkownik wystrychnięty na dudka w ostatniej scenie tylko się uśmiecha, chyli czoła i kończymy. Twórcy nie widzą nawet potrzeby, żeby stworzyć pełnoprawnego bohatera – ich Kulej zdradza żonę, ale w pozostałych scenach w ogóle to do niego nie pasuje, nie tworzy to spójnej postaci. Zdradza to zdradza, według autorów nie trzeba tutaj nic dopowiadać, zdrada jest naturalna.
„Kulej” to trzy godziny o wielu rzeczach. To wizja świata PRL dostosowana do wymagań filmu, który zmieniał się i ewoluował wielokrotnie podczas tworzenia. To świat zakładów, bicia się po mordzie, kombinowania, dogadywania się z rządem, coś o złym traktowaniu Żydów powiedzą, kobiety będą tutaj święte, a faceci będą chlać i zdradzać, by na końcu nauczyć się doceniać swoje kobiety. Polskie kino już dwie dekady temu było zdiagnozowane przez Bartosza Żurawieckiego, że tutaj postacie damskie mogą być albo kurwami, albo święte. W tym drugim wypadku bardzo chcą dobrze, ale koniec końców umieją tylko powiedzieć: „Wciąż lubi tańczyć”. Bardziej tej kobiety nie zgłębili na potrzeby filmu, więcej się o niej nie dowiedzieli, ale chcieli pochwalić. Może widowni to wystarczy.
Vermiglio (2024)
20 listopada
Umie wprowadzić w powolny, relaksujący ton. Przyjemny seans.
Od początku rzucił mi się w oczy montaż, pozwalający ujęciu trwać trochę dłużej. I faktycznie to działa po jakimś czasie, wprowadzając widza w rytm filmu, pozwalając mu się rozluźnić. Nawet nieszczególnie interesuje tutaj fabuła czy cokolwiek, po prostu odbiorca zatapia się w ciągu obrazów. Początek XX wieku, trwa wojna, ale jesteśmy na oddalonej, włoskiej wiosce, gdzie jeden chłop uczy wszystkie dzieci i decyduje, kto będzie wysłany do zakonnic na dalszą naukę. Mogą w końcu finansowo pozwolić sobie na opłacenie tylko jednych nauk, reszta idzie do pracy lub wchodzi w związek małżeński i rodzi dzieci, które też będą pracować. To najbliższe do bycia jakimś głównych wątkiem filmu, chociaż obok jest nieznajomy żołnierz, w którym zakochuje się jedna z kobiet w wiosce.
Trochę czuję, jakby ten obraz ogólnie powstał w montażu, jakby dopiero wtedy zdecydowano jakie wątki pozostawić, a jakie skrócić lub wyciąć. Teoretycznie to film o tym, ile się może zmienić w ciągu czterech pór roku, ale to bzdury – bardziej o tym, jak się życie może zmienić zaraz po wojnie, albo w przypadku ciąży. A tak naprawdę – o tym, że wszyscy faceci to świnie, a kobiety są fajne.
Pod koniec filmu padają dwa zdania, które mogą być najlepszym momentem dialogowym w kinie od bardzo dawna. „Masz dziecko? To masz szczęście”. Nie tylko omijają one masę zbędnego gadania, ale nadają nową perspektywę i kierują film w stronę pozytywnego finału. Bez zdradzania więcej nie mogę chwalić dalej, ale gdy usłyszycie te słowa, to też będziecie zachwyceni.
Film przyciąga naturą, pięknem uczuć, spokojem i cierpliwością. Są lepsze obrazy, które tego próbują, ale ten należy również do tej kategorii.
In the Land of Brothers ("Dar Sarzamin-e Barâdar", 2024)
20 listopada
O losach imigrantów z Afganistanu do Iranu. Przejmujące, małe historie.
Zaczynamy na początku XXI wieku i będziemy skakać co dekadę, poznając w trzech rozdziałach losy ludzi będących nielegalnie – lub legalnie, ale nadal – w Iranie, po ucieczce z Afganistanu. Nadal będą obywatelami drugiej kategorii, nadal prawo będzie ich obowiązywać w innym stopniu, nadal nie będą mogli normalnie funkcjonować i nie ma na horyzoncie zapowiedzi zmiany tego stanu. Są w tym zamknięci, a ich historie poruszają, jak w milczeniu i zdani tylko na siebie będą rozwiązywać swoje problemy.
Film nie służy wyjaśnieniem czegokolwiek. Nie dowiecie się, czemu musieli uciekać z Afganistanu, czemu są w Iranie źle traktowani, czemu nie mogli uciekać do innego kraju lub uciekać dalej. Tak po prostu jest – na dodatek od wielu dekad, problem cały czas istnieje. Twórcy za to pilnują zróżnicowania – zobaczymy śnieżny Iran, biedny Iran, bogaty Iran, różnych ludzi mających ze sobą różne relacje. Wszystkie różnice i dystanse są tutaj zatarte, współczujemy im jak ludziom.
Ten tytuł otwiera nową wizję świata, o której kino mało mówi. I uwrażliwia na niego. Znowu człowiek sobie przypomina, jak różne są standardy życia na tej planecie.
PS. Podczas spotkania z twórcami padła informacja o tym, że miał też powstać czwarty rozdział, rozgrywający się na samym początku (1990 rok) i opowiadać o kobiecie pojawiającej się współcześnie (ta głucha), ale z wielu przyczyn (m.in. trzeba byłoby wtedy zacząć kręcić film historyczny, budować dekoracje i kostiumy właściwe dla 1990 roku) zaniechano tego. Inne informacje: część ekipy była nielegalna, a kręcili ubiegając się o pozwolenie stworzenia krótkiego metrażu raz za razem, w różnych lokacjach, bo tak jest łatwiej niż ubiegać się o pełny metraż, mniej wtedy jest restrykcji itd.
Edge of Summer (2024)
21 listopada
Bardzo długo dochodzi do tego, czym chce być. Za to młodzi aktorzy byli super.
Ona przyjeżdża z mamą na wakacje po tym, jak rodzice zdecydowali się na separację. Na miejscu na mamę czeka jakiś gach, więc młoda nie jest zadowolona, znajduje jednak towarzystwo w postaci lokalnego chłopca, który też zdaje się mieć problemy rodzinne – potem się okaże, że zobaczył jako jedyny ojca popełniającego samobója skaczącego z klifu, ale nic nie mówił, bo mama mu mówiła, że wróci, więc czekał. Jak to powiem na głos, to wydaje się strasznie głupie. A poza tym będą łazić do zamkniętej jaskini i gadać z głosem typa, który tam krzyczy, żeby się wynosili. To chyba też brzmi głupio, ale jednak działa.
Fabuła nie ma zielonego pojęcia, jaki zrobić następny krok, ani co pokazać w temacie relacji dzieci z ich rodzicami, więc… Tego nie pokazuje. I stoi w miejscu. Momenty trwają i wyróżniają się kolejne wizyty w kopalni, kiedy naprawdę ciężko powiedzieć, co się zaraz stanie, więc napięcie jest niesamowite. Niestety obawy o tym, że głos jest tylko symbolicznym symbolem i do niczego nie prowadzi, będą spełnione. Pozostanie tylko miłe wspomnienie o dziecięcych aktorach, którzy zasługują na lepszy film. Mieli chemię między sobą i wydawali się zdolni do grania mocniejszych, dramatycznych scen. Zasługują, żeby mieć karierę.
Small Things Like (2024)
21 listopada
Ból życia w otoczeniu zranionych i skrzywdzonych. Cillian Murphy to skarb.
Bohater dorastał z samotną matką, którą przygarnęła bogata osoba, dała im dach nad głową. Teraz bohater jest dorosły, nosi nazwisko matki, ma żonę i wiele córek, pracuje z węglem, zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Zapewnił swojej rodzinie byt oraz stabilność, ale widzi wokół dzieci alkoholików, żebraków, biedaków, bose dziecko pijące mleko dla zwierząt domowych na ulicy, a w instytucji prowadzonej przez zakonnice, przybłędy płci damskiej są bardzo nieszczęśliwe. Nasz bohater zmaga się ze świadomością, że powinien coś z tym zrobić.
Czułem przede wszystkim, że twórcy nie bardzo umieją zbudować świat filmowy – i czujemy to, co czujemy podczas oglądania, bo jesteśmy facetami i mamy aktora, który też to rozumie, jednak w samym filmie nie jest to zbudowane zbyt wiarygodnie lub przekonywująco. Wręcz przeciwnie. Dobroduszność bohatera obrazuje tylko jeden moment, gdy daje drobne dziecku. Jego perspektywę wyjaśnia jedna rozmowa. Druga rozmowa wprowadza element wioski pełnej mieszkańców, którzy zniszczą życie bohaterowi, jeśli ten coś zrobi – widzieliśmy to w innych filmach, więc po co pokazywać to tutaj? Wszystko zresztą też widzieliśmy w innych filmach, nie ma po co oglądać tego. Dawajcie mu maksymalne noty, już go oglądaliście bez oglądania, dobierzcie sobie same ulubione rzeczy, ich w tym filmie nie ma, ale mogą być, jak je sobie dopowiecie.
Matka Przełożona jest wręcz komicznie przesadzona. Jednocześnie sugeruje, że może być źle, ale nic złego nie robi. Nie jest pokazane nic złego, co robią tym przybłędom – ale zakładamy, że coś robią. Może nawet krzywo na nie patrzą. Nie ma też słowa o tym, jak one stały się przybłędami ani nic w tym guście. To byłoby zbyt skomplikowane, a ofiarom losu, które same się doprowadziły do nieszczęścia, trudniej współczuć. Film nie ma zamiaru tego wymagać.
Niemniej: film faktycznie portretuje życie z poczuciem winy, gdy dostrzega się potrzebujących i biednych, ale nic się z tym nie robi. A zapewnienie solidnego życia najbliższym i sobie jest już wystarczające. Ładny morał, ale pewnie trafi tylko do widzów, którzy już to rozumieją. I to od dawna.
The Brutalist (2024)
21 listopada
Marna fabuła, nudne postaci, solidna reżyseria i aktorstwo, świetna muzyka i zdjęcia.
Bohaterem jest człowiek będący architektem, który ucieka z Węgier zaraz po 2 wojnie światowej. Ma Żydowskie pochodzenie i zahacza się u rodziny, szybko dostaje pierwsze zlecenie oraz zyskuje kontakty uznanego, bogatego człowieka, który zleci mu budowę miejsca ku czci jego zmarłej matki. Bohater przyjmie zlecenie, jednocześnie ciesząc się, że ten kontakt pomoże też jego żonie uciec z Europy.
Jak widać fabuła jest nudna jak chuj i nie da się tego ukryć w żaden sposób, chociaż film nawet się nie stara. W żadnym momencie bohater nie musi pokonywać żadnej przeszkody, zbiegi okoliczności robią całą robotę, żadna scena nie osiąga niczego. Każda postać po prostu mówi i cały czas oglądamy: „teraz robimy to, teraz to, teraz to”. Bohater nawet zostanie oskarżony o zdradę i wykopany na ulicę, więc wtedy po prostu poczeka dwie sceny i wszystko samo się ułoży. To naprawdę wielkie osiągnięcie ze strony reżysera i aktorów, że to da się oglądać bez większych trudności przez ponad trzy godziny. Protagonista ma jedną cechę: jest dupkiem. Ma się za wyjątkowego architekta, który tworzy dzieło ludzkości i denerwuje się o wszystko, ale nie ma w tym filmie nic poza sceną w epilogu, która to potwierdza. To dosłownie nudna postać bez żadnej głębi: nawet dano mu uzależnienie od narkotyków, żeby miał wymówkę od bycia podenerwowanym, ale widzimy tylko, jak bierze, cały ten wątek nie ma innych konsekwencji – poza znowu, sceną na samym końcu, kiedy podaje swoje „lekarstwo” żonie, przez co ta trafia do szpitala, gdzie budzi się najwyraźniej chodząca (wcześniej była na wózku). Zakłada szpilki i przy balkoniku idzie się kłócić z szefem oraz narzekać na Stany Zjednoczone. Ubaw po pachy, bo film sobie na ostatniej prostej przypomniał, że chciał być o złym traktowaniu Żydów przez Amerykę, a do tej pory nic o tym nie było (znaczy było, ale to Żydzi źle traktowali innych Żydów, więc), więc hehe, trzeba nadrabiać.
Ostatnia scena dosłownie ratuje ten film. Wtedy podczas monologu siostrzenica wyjaśnia, że budynek budowany podczas filmu miał faktycznie głębię i był dziełem sztuki, odwołując się do rzeczy, których film nie przedstawił, nie wspomniał, nie zawarł. I gdyby nie ten finałowy monolog, to by tego nie było w filmie – zamiast tego byłby film o dupku, który się denerwuje o jakieś duperele, ćpa i ma wysokie ego. Obojętny film, ale zawiera szlachetne kobiety, faceci to świnie, propsuje Żydów, gani USA i ich stosunek do imigrantów, szkaluje ludzi majętnych, więc pewnie znajdzie swoich fanów. Całość robi wrażenie półtoragodzinnej wersji filmu, który za parę lat wyjdzie w reżyserskiej wersji trwającej 3h20min.
PS. Odnośnie podejrzeń, że ten film nawiązuje do „Źródła” Ayn Rand. Prawda, obie produkcje są o architekcie, którzy budują rzeczy, które nie są rozumiane i protagoniści muszą walczyć o prawo do własnej wizji. Różnice są jednak takie, że „Źródło” tłumaczy architekturę, zamiast wszystko sprowadzać do „to takie wspaniałe” (innymi słowy, finałowy monolog w książce przewija się dużo częściej, wiele budynków jest tam analizowanych); bohater Rand faktycznie walczy o przetrwanie przez wiele lat zamiast być dostrzeżonym w drugiej scenie przez sponsora; w książce buduje budynek mieszkaniowy dla biednych, gdzie mogliby mieszkać i płacić bodaj mniej niż 10$ za czynsz, a wprowadzane zmiany przez obcego architekta nie tylko nie miały sensu, ale i podnosiły ten czynsz… Nie mówiąc o tym, że była tam wspaniała fabuła oraz niesamowicie głębocy, fascynujący bohaterowie. I była cała warstwa treści o tym, jak indywidualista może pozostać indywidualistą, oraz ile to kosztuje. Jeśli autorzy filmu mieli styczność ze „Źródłem”, to polegli sromotnie.
Los Frikis (2024)
21 listopada
Sanatorium z HIV jest pełne pozytywnej, braterskiej energii. Jest też morze.
Kuba, lata 90. Zakazana jest muzyka, a bohaterowie poza nią nie mają nic. Dosłownie zbierają wpierdol od policji i jedzą koty. Rozwiązanie? Zarazić się HIV, bo słyszeli, że jak masz HIV, to rząd wysyła cię do sanatorium, dają jeść i w ogóle. A samo HIV to takie przeziębienie, zaraz znajdą na to lekarstwo – tak słyszeli. Idą więc w to – biorą od murzyna krew i wstrzykują ją sobie. Robi tak starszy brat, uczący młodszego, aby ten sobie radził za wszelką cenę – nawet jeśli trzeba się bić, kraść i zabijać. Młodszy po pewny czasie dołącza do starszego – ale jedynie przekonuje doktora, aby ten sfałszował dokumenty, tak naprawdę nie ma HIV – i plotki okazują się być prawdą. Sanatorium na Kubie to raj na ziemi.
Ten film jest trochę fantazją – już pomijając, że bohater spotka tam młodą Salmę Hayek, która sama się na niego rzuci i będą same orgazmy – ale skąd oni mieli coś na wymianę z tym murzynem, który oddawał im swoją krew? Przecież nie było ich stać na nic dosłownie. A jeśli miał on HIV, to czemu sam nie poszedł do sanatorium? Czemu dopiero młodszy brat wpadł na pomysł, żeby udawać i wypłakać swój dostęp do sanatorium?
Piszę o tym, ponieważ te rzeczy ostatecznie w ogóle nie miały wpływu na moją ocenę. To przede wszystkim film o braterskiej relacji, o uczeniu się życia, wszystko z domieszką punkowej energii oraz inspirowane prawdziwymi wydarzeniami – szacuje się, że około 200-500 Kubańczyków postąpiło tak, jak w filmie. Natura jest piękna, mężczyźni biegają z gołą klatą, kobiety są boso, a finał ma miejsce nad morzem. Aktorzy sprzedają ten film z całych sił, wspaniała robota po ich stronie.
Nie żałuję, że jednak poszedłem na ten film. A miałem odpuścić!
Nie chcemy innej ziemi ("No Other Land", 2024)
22 listopada
Red Path ("Les Enfants rouges", 2024)
22 listopada
„Władca pierścieni” w Tunezji. Na faktach.
Nickel Boys (2024)
22 listopada
Obowiązkowy „Oscar-bait-white-guilt movie”. Zdjęcia momentami z „Drzewa życia”, aktory super, ale weźcie w końcu róbcie filmy mające scenariusz.
Lata 60, USA, MLK, Salma i to wszystko w ciągu pierwszych pięciu minut. Do tego Brad Pitt produkuje, plus mamy świadomość, że to na podstawie książki człowieka od „The Underground Railroad”, który nie chciał pisać kolejnego dramatu, ale Trump wygrał wybory, więc poczuł się zobowiązany. A akurat trafił się temat o szkole, gdzie działy się straszne rzeczy uczniom, więc jedziemy. Powstał film, w którym nic się nie dzieje, ale za to wygląda. I od czasu do czasu czarnoskórych spotka nieszczęście. Czasem nawet się wspomni, że z ręki białoskórego.
Naprawdę, apeluję w tym miejscu: niech te wasze wielkie i ważne filmy mają scenariusz. Bo go nie mają. Kto wam wmówił, że możecie robić film na faktach o szkole, gdzie działy się okropne rzeczy… I w ogóle tego nie zawrzeć? Problemem jest w ogóle napisać, żeby się działo cokolwiek w tym filmie. Bohater wsiada do samochodu, który okazuje się kradziony. Trafia do obozu. Je. Pomaga sprzedawać rzeczy, które powinny trafić do czarnoskórych uczniów. Idzie między drzewami. Je. Widzi bójkę i interweniuje, więc nauczyciel na zasadzie „Nie obchodzi mnie, kto zaczął” karze wszystkich. Pasem po dupie, przez co w jakiś sposób trafiają do szpitala. I dopiero na samym końcu w futurospekcji pada migawka o tym, że kazano im tam jeść żarówki i jakieś groby też są. To jakby zrobić film o „Titanicu”, gdzie tylko łażą po pokładzie, jedzą i śpią, a trzy godziny później ktoś mówi: „A przy okazji, to ten statek zatonął, większość pasażerów umarła. Smutne. The End”.
Nie ma też postaci ani świata. Nic nie wiemy o czymkolwiek, jak ma tutaj działać – na ile tam idzie, na jakiej podstawie, ile czasu mija, czy to w ogóle jest szkoła czy co. Są tam i tak jakby pracują, tak jakby są za karę, takie nic i wszystko jednocześnie. Bohater jest protagonistą, jak mógłby gadać i coś zmienić, to siedzi cicho, ale jak jest sam, to zaraz zaczyna gadać, że trzeba coś zrobić – donikąd to nie prowadzi. Jego kolega w obozie jest postacią drugoplanową, ma mówić „Nie no co ty po co, spocisz się jeszcze”. Jest jeszcze nauczyciel, który będzie poważny, oraz taki inny czarny, co będzie wariatem przez łącznie siedem sekund. Donikąd to nie prowadzi. W fabule są absurdalne momenty, które nie mają sensu – jak ucieczka, bo siedzi się w najwyraźniej otwartym pokoju. Albo zabicie ucznia, a drugi wbiega do lasu i już go nie gonią. Czemu go zabili zamiast złapać? Jak się z tego wyjaśnili? Odpowiadali za niego, nie ma go… To po co go ścigali w ogóle?! Serio, jak to ma działać? Bo widzieliśmy podobne sceny w lepszych filmach i mamy sobie dopowiedzieć? Ten film trwa dwie i pół godziny prawie, co on robi przez ten czas?!
Dobra, o pozytywach. Od pierwszych minut będziecie wiedzieli, że na Camerimage nagrodę za zdjęcia trafi do Nickel Boys – cały film jest zrobiony z perspektywy głównej postaci i jest masa cudownych, ekstremalnie trudnych ujęć, chociaż tego w ogóle nie widać na pierwszy rzut oka. Jak choćby patrzenie na mamę, jak prasuje, a odbicie twoje znajduje się w żelazku. To faktycznie buduje świetne wrażenie, stylistyka jest przemyślana i konsekwentna… Do czasu, kiedy część ujęć jest jednak słabo wyreżyserowana. Kiedy zaczyna się fabuła i osoby wokół kamery muszą się do niej dostosować, trzymać dystans, podchodzić do niej, utrzymywać kontakt wzrokowy jak człowieka z przedmiotem, a nie człowieka z człowiekiem… To zaczyna być sztucznie. Jakbyśmy uczestniczyli w cut-scence z gry komputerowej, gdzie nasza postać nie mówi, więc reszta to obchodzi. Wyrywa to z filmu i trzeba akceptować to jako zabieg artystyczny, a nie oddać się opowieści. Wady scenariusza na bok.
Czy czuję się przekonany, że cokolwiek w tym filmie wydarzyło się naprawdę? Ani trochę.
Related
2024 camerimage felieton festiwal festiwale festiwale filmowe publicystyka relacja Toruń
Najnowsze komentarze