Alfonso Cuarón

Alfonso Cuarón

15/12/2018 Opinie o filmach 0
ludzkie dzieci 2006

When people see some depth you never intended that’s really cool, you just put on a face and say „Oh, yeah, that was deep”. What are you going to say? I’m just a moron with luck?” – Alfonso Cuaron

Ludzkie dzieci („Children of Men”, 2006)

5/5

Zachwycający obraz. Scenografia, reżyseria, zdjęcia, historia, detale – wszystko!

Rok 2027. Dzieci już się nie rodzą. Nie wiemy dlaczego – kobiety po prostu przestały zachodzić w ciążę. Tym samym zbliża się koniec ludzkości, kiedy wszyscy umrą i nie będzie nikogo, kto ich zastąpi. Świat stoi na krawędzi zagłady. Nie wiemy dlaczego – Wielka Brytania jest ostatnim krajem, gdzie rząd ma jakąkolwiek władzę. A ma ją całkowitą. Imigranci pakowani są do klatek, panuje rząd twardej ręki, inwigilacja i propaganda to chleb powszedni. Wszyscy się boją i tłoczą, chcą uciec tam, gdzie jeszcze jest cywilizacja, ale czy starczy dla nich miejsca? Głównym bohaterem jest Theo – człowiek, który stracił nadzieję i czeka tylko na koniec świata, ale odezwie się do niego stara znajoma. Zleci mu ona misję, która z czasem okaże się naprawdę ważna.

Niżej piszę, ze poznawanie fabuły jest na drugim miejscu, ale tak jest ogólnie w kinie Alfonso Cuarona. Historia nie była tak ważna ani w trzecim Harrym Potterze, Grawitacji, Romie czy I twoją matkę też – o wiele ważniejsze jest wszystko, co ma miejsce wokół fabuły. To powiedziawszy, pod tym kątem Ludzkie dzieci nadal są najlepsze z właśnie wymienionych tytułów – mamy do czynienia właściwie z horrorem futurystycznym, gdzie od obawy o dosłownie wszystkie dzieli nas jedynie nasza obojętność. I może nawet to ona jest najstraszniejsza w tym wszystkim. Świat się wali, a my mamy to już głęboko gdzieś – a jedyną alternatywą może być tylko puste i bezcelowe zaangażowanie się w wydarzenia wokół, co tak naprawdę przecież niczego nie zmieni. Mijamy cierpiących ludzi na ulicy, błagających w języku, którego nie rozumiemy – i to już szczyt naszych możliwości. Boimy się rządu, przyszłości, innych ludzi i nic z tym już nie poradzimy, na zrobienie czegokolwiek jest już zwyczajnie za późno. I z czasem jest tylko gorzej – bohater wraz z rozwojem akcji traci coraz więcej i więcej, a zyskuje tylko poczucie słuszności walki z brudem, który go otacza, że nigdy nie warto tracić nadziei.

Cała reszta jednak stoi na o wiele wyższym poziomie. I to naprawdę wysokim. Czternaście lat po premierze i nadal trudno uwierzyć, że to, co otrzymujemy, faktycznie udało się zrealizować. I gdy tak myślę, od czego w ogóle zacząć, ku własnemu zdziwieniu zaczynam od… scenografii. Od czegoś, o czym nie myślę nawet w przypadku 99,9% obejrzanych przeze mnie filmów – prawdę mówiąc, nie licząc kina historycznego czy fantasy, na myśl przychodzi mi jedynie Debiutanci (ale to jeden z trzech moich ulubionych filmów, tam wszystko mnie się podobało). Tutaj jednak mamy co prawda opowieść rozgrywającą się w czasach delikatnie odległych, ale to wcale nie elementy nowoczesne przyciągają uwagę (jak wskaźniki na przedniej szybie auta, niczym jakiś samochodowe Google Glass), ale właśnie codzienność i część obyczajowa. Nie zniszczone budynki, ale ślady przeszłości, które można tam zobaczyć. Wnętrza domów, które faktycznie mówią – tutaj żyją ludzie, tutaj starają się stworzyć swój dom, tutaj wracają, tutaj czują się bezpiecznie. Albo w drugą stronę: to wszystko, co mają. Dom Jaspera to małe arcydzieło.

Podczas oglądania Ludzkich dzieci można się poczuć, jak w 1993 roku, gdy ludzkość zobaczyła pierwszy raz dinozaury na dużym ekranie i nie mogła uwierzyć, że to zasługa efektów komputerowych. Dzisiaj ten efekt nadal trzyma się naprawdę dobrze, ale nawet nie jest blisko temu, co widać u Cuarona – tutaj nawet nie podejrzewam, że w danych momentach użyto CGI. Wszystko wygląda tak, jak powinno. Jestem świadomy usunięcia np. kamer z dachu samochodu albo dodania telebimów na ulicy w tle, ale w tym samym momencie pół godziny szukam informacji o kontuzji, jakiej Charlie Hunnam musiał doznać po przypierdoleniu w stóg siana* (spoiler: prawdopodobnie dodali ten stóg w postprodukcji). Zdjęcia z kolei wyglądają jak perspektywa osoby ciekawej, niemal turysty w świecie filmu, który chodzi swoimi drogami i zbacza z celu, żeby się rozejrzeć i przyjrzeć czemuś, co jest obok. To mnie zachwyca o wiele bardziej od słynnych długich ujęć (które też uznaję za dzieło sztuki), ta ludzkość w pracy operatora. I jeszcze niesamowita reżyseria, dzięki której tę wielopłaszczyznowość filmu faktycznie udało się zgrać w całość. Tutaj każdy element zasługuje na jakąś chwałę.

I wysoki poziom tego wszystkiego – zdjęć, scenografii, efektów specjalnych – koresponduje z wartością filmu. To nie sztuka dla sztuki, to środek potrzebny, aby uwierzyć w ten tytuł.

Istnieje jeszcze cały dodatkowy poziom, ukryty na samym wierzchu – w doborze piosenek, za którymi kryje się ich własna historia i znaczenie. W obrazach, które przewijają się w tle – czy są to obrazy uliczne, czy faktyczne wydarzenia inspirowane prawdziwymi sytuacjami albo malarstwem z okresu renesansu. Za tym wszystkim kryje się jakaś opowieść. Nagłówki gazet faktycznie można przeczytać, wszystkie deklaracje wygłoszone w obcych językach i nieprzetłumaczone w napisach są warte poznania. Przez cały seans przewijają się detale, których raczej nie zauważymy za pierwszym razem – że Theo nigdy nie kończy papierosa albo że zwierzęta do niego lgną. Prawie każde ujęcie zawiera w sobie jakieś zwierzę – psa, kurę, owcę, jelonka – i gdy to zaobserwujemy, to możemy sobie pomyśleć, że zwierzęta zastąpiły w tym świecie dzieci. Możemy też zinterpretować to zupełnie inaczej – ale chodzi o to, że z każdym seansem ten świat, ten film rośnie w naszych oczach, jest coraz bardziej rozbudowany i szczegółowy. Nawet historia realizacji tej produkcji jest wartościowa sama w sobie – zapewne wielu z was będzie interesować, jak powstała choćby scena w samochodzie, ale są inne szczegóły: jak to, że w książce brak dzieci jest uzasadniony brakiem spermy albo że reżyser nie czytał powieści, aby nie psuć własnej wizji, albo że Tomasza faktycznie gra polski aktor… Cuaron powiedział, że interesuje go zrobienie filmu, który w momencie zakończenia dopiero się zaczyna. Osiągnął to poprzez film, w którym poznawanie fabuły jest na drugim miejscu.

Alfonso Cuaron

Obecnie Alfonso Cuaron znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #57

Top

1. Ludzkie dzieci
2. Więzień Azkabanu
3. I twoją matkę też
4. Grawitacja
5. Roma
6. Tylko ze stałym partnerem

Ważne daty

1961 – urodziny Alfonso (Meksyk)

1966 – urodziny brata: scenarzysty (I twoją matkę też) oraz reżysera

1980 – pierwsze małżeństwo (rozwód w 1993)

1981 – pierwszy syn, przyszły scenarzysta (Grawitacji) i reżyser

1989 – pierwsza praca w telewizji, gdzie reżyseruje sześć odcinków serialu horrorowego; Del Toro też kilka zrobi

1991 – debiut pełnometrażowy

2001 – drugie małżeństwo (rozwód w 2008)

2003 – urodziny córki

2005 – urodziny drugiego syna

2021 – coś się gada o tym, że Alfonso robi serial

*w ogóle cała ta scena zachwyca, ale w dezorientujący sposób – mogli po prostu odjechać i też byłoby dobrze, ale nie, scenarzysta wymyślił sobie, że pojazd nie będzie chciał zaskoczyć. Więc się toczą z górki, ludzie z tyłu biegną, a ja nawet nie myślę o tym, czy to dramatyczne, czy nie (pewnie zwykły widz robi w spodnie z nerwów w tym momencie). Myślę o tym, że włożyli tyle pracy w scenę, którą równie dobrze mogli wyciąć. Samochód mógł po ludzku odpalić, wszyscy uciekają, a ludzie z tyłu odkrywają, że ich samochody są niezdatne do użytku i koniec – ale nie, zrobili tę scenę inaczej. I już pominę ilość ustawień kamery, faktyczny wysiłek skoncentrowany wokół ruchomych pojazdów na wzgórzu, Charlie Hunnam biegający jak jakiś cyborg i ryzykujący złamaniem karku – ale to wszystko jeszcze wykonali o wschodzie słońca! Mogli jeszcze poczekać, aż śnieg spadnie. Albo w ogóle odwrócić sytuację i pchać to auto pod górę jak Herzog. Czemu nie?

Grawitacja (2013)

5/5

W kosmosie nikt nie usłyszy twojego narzekania na ten film.

Doktor Ryan Stone jest pierwszy raz na misji w kosmosie. Towarzyszy jej weteran Matt Kowalski. Ona stresuje się swoim zadaniem, i gdyby nie grube rękawice astronauty można by zobaczyć, jak bardzo stara się, by nie wypuścić narzędzi ze spoconych dłoni. Kontroluje się i swoje emocje, chce zachować spokój. Matt z kolei… słucha muzyki i lata w okolicy, bo może. Ich kosmiczną idyllę przerywa deszcz kosmicznych odłamków. Jedni są ranni, okoliczne urządzenia zostają zepsute, Ryan wylatuje w kosmos… a to nie jest koniec. Za półtorej godziny odłamki zrobią koło wokół ziemskiej orbity i wrócą tu.

Scenariusz jest najsłabszym elementem filmu. Projekty postaci wystarczą, ale widać, że się nie postarano zbytnio przy pisaniu. Konfrontacja weterana z newbie to bardzo mocne pójście na łatwiznę. Pod względem dramaturgicznym jest bardzo źle, im dalej, tym gorzej. Nawet ktoś niezaznajomiony z kinem wyczuje, że tu chodziło tak naprawdę tylko o wypełnienie czasu, by film zaliczał się do pełnometrażowych. Nie ma tu tak naprawdę pełnoprawnej fabuły dla tak długiego filmu. Wszystko tu idzie źle tak długo, że sam jako widz zacząłem retorycznie pytać: „you gotta be kidding me?!”. Szczególnie po dialogach czuć, że starano się, by całość była bardziej dziecinna. Sporo scen jest przegadanych, co często skutkuje odwrotnie do efektu zamierzonego. Widać, co chciano osiągnąć, ale to nadal będzie głupio wyglądać.

Nie było wielkiego pola manewru dla narracji, chociaż kilka szczegół wartych uwagi tu jest, między innymi w relacji bohaterów. Aktorzy sprawdzili się. Uwierzyłem w kruchość Sandry Bullock oraz pewność siebie George’a Clooney’a, jedynie ograniczenia scenariusza mogły mi w nich przeszkadzać. Alfonso Cuarón wykonał świetną robotę, jego opowieść ma bardzo dobre tempo, balansując pomiędzy momentami absolutnego bezruchu oraz totalnej demolki. Steven Price zobrazował wszystko przepotężną ścieżką dźwiękową, która jest niemal niewidzialna, bo zastępuje ona to, czego w próżni by nie było słychać. Wszystkie odgłosy katastrofy i zniszczeń zastąpiono muzyką klasyczną i elektroniczną, która bezbłędnie ilustruje każdą sytuację. Emmanuel Lubezki jako operator razem z montażystą Markiem Sangerem wykonali niesamowitą robotę, i możliwe, że najważniejszą przy produkcji. Dzięki nim ta opowieść ma niepowtarzalny charakter, styl, klimat. Pełno tu ujęć trwających zdaje się po 20 minut, w ciągu których cały czas coś się dzieje, a wyraźne cięcia zastąpiono zbliżeniami na detale i obrotami, dzięki nim nieskończoność kosmosu i próżnia jest namacalna. Kamera cały czas jest bardzo blisko bohaterów. Brak tutaj szerokich ujęć, perspektywy. Momentami widz jest tak blisko bohaterów, że widzi kolor ich oczu. Fenomenalna robota.

Grawitacja wprowadza nową jakość w kinie sci-fi, choć sam film do tego gatunku nie należy. Pełny bardzo dobrych efektów specjalnych, to niezapomniane kino przygodowe wypełnione emocjami, które trzeba zobaczyć.

Roma (2018)

3/5

Trudna historia osobista dwóch kobiet w latach 70. Kino motywów, nie historii. Dwa razy potrafiło mi zaimponować.

Reżyser Romy prowadzi historię powoli, używa powtórzeń. Pod kątem montażu czy dynamiki kolejnych scen (ich ilości) jest to dosyć zwyczajne kino, ale wypełnienie ujęć przypomina raczej produkcję spod znaku slow-cinema. Jedna postać mówi coś drugiej, następnie w innej scenie mówi o tym samym innej postaci – z punktu widzenia widza słyszymy drugi raz to samo. Ponadto czas rzeczywisty jest zachowany i kilka razy podczas seansu będziemy czekać razem z bohaterami, w bezczynności.

Dwa kolejne zabiegi mają większą wagę w kwestii odbioru seansu. Po pierwsze, Roma jest opowieścią z ważnymi wydarzeniami historycznymi w tle, które opowiedziano z perspektywy bohaterek niezainteresowane nimi, nic o nich niewiedzących. W ten sposób widz też jest zostawiony w ciemności na ich temat. Po drugie: owe bohaterki są bardziej szablonem, które widz ma najwyraźniej sam wypełnić, utożsamiać się z nimi, wejść w ich buty bez względu na to, kim widz jest. Wszystko dlatego, że Roma jest kinem motywów, nie historii.

Wydarzenia wiszą w przestrzeni rozpiętej przez reżysera. Opuszczenie bohaterki przez męża i zostawienie jej z dziećmi, druga bohaterka informuje swojego chłopaka o tym, że zapewne jest w ciąży – i chłopak znika. Nie są to wydarzenia trójwymiarowe, o których możemy coś pomyśleć lub je zgłębić. Mamy tylko coś poczuć – wiedzieć, że bohaterki czują się źle i dlaczego. Takimi pojedynczymi sygnałami operuje ten film. Są one rzadkie, niemrawe i nie mogę wam zagwarantować, że to będzie seans, który was zaangażuje emocjonalnie lub w jakiś inny sposób. Niewiele się tu dzieje, niewiele to kino mówi, na koniec tylko dostajemy enigmatyczną dedykację.

Czy wybrać seans w kinie?

Zanim zasiadłem do oglądania, słyszałem głosy o tym, że warto ten tytuł zobaczyć na dużym ekranie. Oczywiście, takie warunki zawsze lepiej wybrać, ale to w większości produkcja o ludziach siedzących przy stole. Cuaron organizuje kilka razy sceny zbiorowe i one robią wrażenie, ale tak naprawdę mogę zdradzić, że jedynie impakt finałowej sceny na plaży zależy od naszych warunków technicznych, w których oglądamy. I to nie monitora, ale głośników. Nie mam najlepszego sprzętu na świecie, moje udźwiękowienie kosztowały ledwo ponad 200 złotych, ale i tak zostałem przytoczony. Przed seansem upewnijcie się, że macie dobre głośniki. Albo wasze kino je ma. W ten sposób zdecydujecie, gdzie Romę obejrzeć.

Nie znaczy to jednak, że emocji nie ma w ogóle. Najczęściej będą to wrażenia estetyczne, bo kilka ładnych ujęć i sekwencji trafi się na ekranie. Najważniejsze, że będziemy mogli ujrzeć dwie duże dramaturgiczne sceny, dla których warto zasiąść do filmu. Są doskonale skonstruowane, bogate emocjonalnie i bardzo realistyczne. Pokazują moment w czyimś życiu, pokazują moment w historii tego kraju, są ważne dla bohaterek i dla nas, widzów. A przynajmniej były ważne dla mnie.

Roma nie jest filmem, który chciałbym polecić, ale dał on radę zrobić na mnie wrażenie dwa razy. Najwyraźniej więc wciąż jest to tytuł, który zalecam zobaczyć. Szczególnie miłośnikom scen zbiorowych oraz takich, gdzie natura odgrywa ważną rolę. Wtedy warto!