Giuseppe Tornatore

Giuseppe Tornatore

17/09/2018 Opinie o filmach 0

Tornatore jest cichą, życzliwą i bardzo sycylijską osobą.” – Tim Roth

Cinema Paradiso (1988)

5/5

Tekst pierwotnie publikowany 23 czerwca 2016 roku, stworzony bardziej na kształt eseju o filmie, niż jego recenzji

Pewnie oglądaliście już ten film, albo przynajmniej o nim słyszeliście. To opowieść o mężczyźnie, który rozpoczyna nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa, spowodowane śmiercią dawnego przyjaciela. Zdobyła ona popularność na całym świecie, i dziś to jeden z filarów opowieści o miłości do kina. Akcja toczy się w XX wieku, w mieście, które technicznie rzecz biorąc nie miało kina – jedynie budynek, który na czas projekcji stawał się kinem. Kopia z taśmą przyjeżdżała na miejsce, potem miejscowy ksiądz oglądał film i go cenzurował (czyli kazał wyciąć np. ujęcie pocałunku, bo to wtedy było uznawane za pornografię!). Następnie taśma była dopuszczalna do projekcji przed normalnymi widzami. Główny bohater, Toto, wtedy chodził jeszcze do podstawówki i w wolnym czasie uczył się obsługi projektora. Kino stawało się jego pasją.

To był mój drugi seans, i teraz właściwie nie bardzo nawet dostrzegłem motyw „miłości do kina”. On jest, ale niewiele z nim tak naprawdę robiono. Cinema Paradiso to dla mnie przede wszystkim opowieść o dorastaniu i pierwszej miłości. Do dziewczyny. Tym zresztą ten film jest w wersji reżyserskiej – romansem. Kinematografia to dodatek.

Mnie z kolei najbardziej ujął tu wątek przyjaciela Toto, starego człowieka, który obsługiwał projektor kinowy od samego początku, gdy tylko kino zawitało w okolicy, na początku XX wieku. Był jeszcze dzieckiem, i tylko on umiał to robić. Z czasem sytuacja zmieniła się – obsługa projektora była jedynym, co umiał. Dlatego na starość zaczął chodzić do szkoły dla dorosłych. Rozkleiła mnie scena, w której pokazał się w szkole Toto, i nie dawał rady zdać egzaminu. To było silne. Proste, ale wyraziste. Wiele tu mówiono o zawodzie obsługującego, jak kiedyś to było niebezpieczne… i pomimo postępów, w momencie rozgrywania się akcji filmu, nadal takie mogło być.

Jednak moją uwagę najbardziej zwróciła kultura widzów w kinie. To była przyjemność, oglądać jak ci ludzie oglądają film. Piszę poważnie. Sala, na której wyświetlali film była nędzna – krzesła postawione luźno, zarąbane zapewne na te kilka godzin z budynków obok; siedzenia i tak była proste – drewniane i nic więcej. Dla wielu zabrakło miejsca więc stali, ci co mieli więcej szczęścia, znaleźli sobie kawałek ściany do oparcia. Warunki techniczne, jakość obrazu i dźwięku, były co najwyżej akceptowalne. Brakowało popcornu, a filmy leciały, jakie leciały. Nie rozpoznałem fragmentów, pewnie to były gnioty. A widownia? Bawiła się jak nigdy.

Wyświetlenie filmu było wydarzeniem. Oglądali, cieszyli się, żywiołowo reagowali… Żyli. Czuli. Przeżywali. To miły widok.

Wyjaśnię coś: gadanie, hałasowanie i przeszkadzanie innym na sali kinowej to jedna z najgorszych rzeczy na tym świecie, obok ciężarnych kobiet palących papierosy. Ale obecnie jesteśmy na tym przeciwnym spektrum – boimy się poruszyć na seansie albo robimy pełny komentarz na żywo tak, by wszyscy nas słyszeli. Nie ma czegoś pomiędzy. A ja lubię być na sali, gdzie ludziska dają po sobie poznać, że faktycznie oglądają ten film. Ludzie siedzący bez ruchu wydają się być zniesmaczeni, ale po seansie mówią: „Nie, skąd, podobało mi się. 10/10”

Ostatnio podczas pierwszego seansu Civil War siedziałem obok jakiejś kobiety. W scenie, gdy Zemo uruchamia ładunek elektromagnetyczny, dzięki któremu wyłącza bazę z prądu, ona zasłoniła w szoku usta ręką. Pamiętacie w ogóle ten moment? Nie był szczególny, zwłaszcza w takiej produkcji, niemniej: sam widok odrzuconego człowieka i fali elektromagnetycznej wprawił tę kobietę w takie osłupienie, że musiała zasłonić usta ręką. A ja? Nic. Nie pomyślałem, że powinienem nawet szczególnie się zachować, oglądając takie rzeczy. W takich sytuacjach zastanawiam się, czy ja już zapomniałem, jak reagować? Przeżywam wszystko wewnętrznie, potem to spisuję, mogę o tym opowiadać… ale sam proces u źródła jest przyziemny. Uśmiechnę się pod nosem, pośmieję w duchu, otworzę szerzej oczy… i tyle. A potem czytacie, że „biję głową w beton przed maestrą scenariusza”.

Kino to w końcu rozrywka wspólna. Nie oglądamy u siebie w domu, samemu, ale właśnie z innymi. Obcymi. Można by z tego skorzystać. W ten dobry sposób.

Guiseppe Tornatore

Obecnie Giuseppe Tornatore znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #27

Top

1. Wszyscy mają się dobrze
2. 1900: Człowiek legenda
3. Cinema Paradiso
4. Malena
5. Koneser
6. Nieznajoma
7. Czysta formalność

Ważne daty:

1956 – urodziny Giuseppe

1986 – debiut reżyserski

Czysta formalność („Una pura formalità”, 1994)

3/5

Obłędna atmosfera w pięciominutowej krótkometrażówce rozciągniętej do blisko dwóch godzin.

Na deszczu zostaje znaleziony człowiek – później przedstawi się jako pisarz. Spotka go policja, zaoferuje mu schronienie na czas ulewy. Przy okazji zadadzą kilka pytań. Odpowiedzi pisarza nie dodają się, a komisarz nawet będzie mieć wątpliwości, czy zagubiony faktycznie jest tym, za kogo się podaje. Rozmowa staje się przesłuchaniem, a atmosfera staje się coraz bardziej nerwowa.

Widziałem ten film jedenaście lat temu. Podobał mi się, ale pamiętałem tylko zwrot akcji w zakończeniu. Teraz przy powtórce rozumiem dlaczego – po prostu nic poza tym w całym filmie nie ma. Popełniono tutaj jeden z podstawowych błędów tworzenia – mówienia odbiorcy czegoś, co ten już wie: o bohaterach albo o świecie przedstawionym. Film nie rusza do przodu w żadnym momencie. Cały czas oglądamy, jak tych dwoje rozmawia, siedząc po przeciwnych stronach biurka, powtarzając te same zdania co chwila.

Atmosfera i scenografia przykuwa oko. Posterunek policji z dziurami w suficie, wiecznie lejąca się woda po obu stronach ścian, mundurowi stojący w tle bez ruchu niczym strażnicy zaklęci w posąg w starożytnych budowach – ten widok zapada w pamięci. Aktorzy pokazują klasę i umiejętnie zaczepiają się każdego okrucha, który daje im scenariusz. Czy chodzi o wygłoszenie krótkiego monologu albo powiedzenie takich rzeczy jak: Pomyliłem się, byłem sam… Człowiek zawsze jest sam. Depardieu gra postać pisarza wyczerpanego, który pisał tylko dlatego, żeby mu czas przeleciał. Pisał, bo tylko to umiał robić. A ja o tym piszę, żeby mieć o czym pisać, bo naprawdę niewiele jest w Czystej formalności jakiejś substancji.

Może to siła pierwszego seansu i bycia pod wrażeniem zakończenia. Przy drugim seansie jednak nic takiego nie zauważyłem. Zwrot akcji w finale zostawił mnie obojętnego. Nie dotknął mnie w żaden sposób. Czekałem tylko, aż film się skończy i tyle.

Koneser (2013)

5/5

Tekst pierwotnie opublikowany 10 października 2013

Tytułowy bohater jest już stary. Nosi cały czas rękawiczki, nie ma telefonu komórkowego, a jeśli już zostaje zmuszony, by z niego skorzystać, owija go uprzednio w chusteczkę. Jada w szykownych restauracjach, jest samotny. Zajmuje się wyceną różnych antyków, dzieł sztuki, mebli i obrazów. Prowadzi również aukcje, obracając przy tym sporymi sumami. Jest cenionym wykonawcą obu tych zawodów. Fabuła otwiera się od tajemniczego telefonu od kobiety, która chce, by słynny pan Oldman wycenił jej dobytek. Gdy ten udaje się na miejsce, zastaje ogromny dwór, ale zamknięty na cztery spusty. I nikt nie odbiera jego telefonu. Owa dziewoja odezwie się nazajutrz ponownie, przepraszając za nie dyspozycyjność na wszystkie możliwe sposoby w języku angielskim. Przekona bohatera w ten sposób, by dał jej drugą szansę. Dwór będzie otwarty, jednak jego właścicielka nadal nie będzie miała zamiaru się ujawnić… Dlaczego?

To jest taka „Mystery”, jaką lubię – nikt nie mówi mi, że coś jest ciekawe, że mam wyczekiwać rozwiązania, wyjaśnienia, które jest sensem całości, i dla niego oglądam cały film. Nie, dziwne rzeczy dzieją się obok, pojawiają się subtelnie i nie zagarniają wiele miejsca, można przejść obok i ich nie zauważyć. Jakie uczucie stoi za manią kolekcjonerską Oldmana? Czemu Claire nie pokazuje się osobiście? Do czego służą małe mechaniczne kółka, które bohater znalazł w piwnicy? Kim jest ta dziwna kobieta z pubu naprzeciwko? To wszystko intryguje w dosłownym znaczeniu tego słowa, jednak egzystuje w tym filmie na równi z innym wątkiem: romansu. Romansu, który narodzi się między Oldmanem i Claire. Jak? Dlaczego? To zagadka dla was na tę chwilę. Udało się oddać szaleństwo takiej relacji, jej namiętność i fascynację, w której najdrobniejszy gest, pocałunek w policzek, daje bardzo wiele. I jedna osoba dla drugiej jest w stanie zrobić wszystko, bo wierzy, że tak wiele dostanie w zamian… W kinie nie ma wielu takich romansów, tak bardzo pełnych pasji i fascynacji, bo łatwo je przeszarżować. Tornatore sportretował go bardzo naturalnie – po raz kolejny pokazał, że należy do czołówki reżyserów. Umiejętnie połączył te dwa wątki w jedno, idealnie mierząc tempo, całości nadał niesłychanej klasy. Opowieść ta jest wypełniona malarstwem, rzeźbami, żyrandolami – wszystko to podane ze smakiem. Ogląda się to znakomicie.

Aż tu nagle pojawia się zakończenie… Nie zdradzając niczego: jest bardzo banalne*. Tak bardzo, że nawet się go nie rozważa, odrzuca natychmiast. I okazuje się, że to właśnie widz dostaje. Było mi z tego powodu bardzo przykro. Ale oglądałem dalej. Bo zakończenie tak naprawdę składa się z dwóch elementów: „zwrotu akcji” oraz momentu, w którym film właściwie się kończy. Ów zwrot robi coś bardzo dziwnego z filmem, mianowicie jednocześnie go wstrzymuje oraz w ogóle nie kończy. Opowieść w jakiś sposób toczy się dalej, i istotne staje się, co z owym zwrotem zostanie zrobione. I to będzie faktycznym zakończeniem, które… spodobało mi się. Było bardzo europejskie, bardzo melancholijne, bardzo dobrze podsumowało tę opowieść. Ostatnia kwestia jest genialna.

Scenariusz całkiem pomysłowy, szczególnie dobrze poradzono sobie z postaciami drugoplanowymi. Generalnie zastrzeżeń nie mam, poza pojedynczymi przypadkami, jak wybitnie niefilmowa ekspozycja niektórych postaci albo imię i nazwisko głównego bohatera („Virgil Oldman”, dajcie spokój). Cała reszta składa się na świetną historię z wieloma oryginalnymi motywami. Aktorzy sprawdzili się, a muzyka Morricone w samym filmie się nie wybija. Teraz jej słucham poza filmem, choć klimatyczna, to nie wyłapałem, póki co momentu wartego uwagi. Może tylko Ritratti d’autore.
Bardzo ciężki to film do jednoznacznej oceny. Miałem zamiar pisać same pozytywy, potem przyszło zakończenie, które ostudziło moje zamiary, i teraz sam nie wiem, co ze sobą zrobić.

*chociaż zetknąłem się z opinią kogoś, dla kogo twist był idealny.
PS. Czemu go tam pobili? Tego nie wyjaśniono, zgadza się?