Skąd ta nostalgia tak naprawdę?
Od kilku lat w kinie popularnym, szczególnie z USA, mamy do czynienia z nurtem nostalgii i tęsknoty do stylu lat 80. i filmów, które wtedy powstały. Mówi się, że właśnie to jest wyraz woli zastąpienia dzisiejszych czasów tymi, które były 40 lat temu, bo wspominamy je i pamiętamy szczęście. Rower, przedmieścia, własne przygody na podwórku, "życie było prostsze" - tego typu teksty, ale ja sam nigdy nie byłem do tego przekonany. Mam swoją własną teorię. Nazywam ją nieumiejętnością odnalezienia się w nowych czasach.
Widzicie, w 1920 roku powstał krótki metraż z Haroldem Lloydem – opowiadał o gościu, który chce się zalecać do kobiety. Ona jednak mówi, że potrzebna jest zgoda jej matki – kto ją uzyska, będzie mógł z nią iść na randkę. Harold chce już wyruszyć w podróż, ale nie ma samochodu. Wtedy wpada na pomysł: „zadzwonię!”. I reszta produkcji to gagi związane z tym, jakim wtedy wyzwaniem było dostać się do budki telefonicznej. To był 1920 rok. Pod koniec XX wieku Buffy nadal musiała być w domu, żeby jej przyjaciele mogli się z nią skontaktować i mieć pewność, że u niej wszystko w porządku. Bez tego tylko mówili: „Nie wiem, gdzie jest. W domu jej nie ma”. To jest rzeczywistość, w której dorastali twórcy filmowi i najwyraźniej nie umieją z niej wyjść, z czego najlepszym przykładem jest wiecznie wyładowana bateria w telefonie u bohaterów. Jedno zdanie i już możemy opowiadać tak, jakbyśmy nie wkroczyli w XXI wiek. Nadal problemem jest dla twórców wizualne przedstawienie konwersacji tekstowej, nadal niezręczne jest wyposażanie bohaterów w nowe technologie (Modern Family, każdy ma FaceTime nawet na tablecie, albo Agenci SHIELD trzymający w ręku tableto-podobne urządzenia podczas elementów ekspozycyjnych, bez których naprawdę mogli się obyć), i pewnie dlatego wciąż nie mamy definiującego filmu o wojnie w Iraku – albo nurtu filmowego i ludźmi mającego chęci zmierzyć się z nim.
Są różne rodzaje kina i raczej nikt nie będzie przekonywać nikogo, że jedno jest lepsze od drugiego – bo potrzebujemy ich wszystkich. Filmowcy mogą portretować rzeczywistość dla samego ujęcia prawdy, mogą portretować ją i wykorzystywać w jakimś celu, mogą też kompletnie odlecieć i tworzyć na własnych warunkach, albo też mogą tworzyć kino uniwersalne. I nie ma nic złego w tym, że w XXI wieku oglądamy film o kobiecie sprzątającej, zakochującej się w gościu z akustykiem, który naprawia odkurzacze. Ma to miejsce dzisiaj, mogłoby pewnie rozgrywać się w latach 60. albo w 2040 roku, bo czemu nie? Jest jednak coś niewłaściwego w tym, że nie ma filmów rozgrywających się TERAZ. Dość powiedzieć, gdy myślę o takich filmach, to do głowy przychodzi mi serial Scream, gdzie morderca, stojąc za ofiarą, nagrywa ją, a następnie wysyła jej filmik, ona go ogląda, odwraca się… i zagrożenie jest już gdzie indziej. Czy są twórcy, którzy umieją właśnie włączać teraźniejszość do narracji w taki sposób? I nie pytam o to, żebyście zasłaniali się pogadanką o polskim widzu, który chodzi do kina tylko na komunę i komedie romantyczne oderwane od rzeczywistości. Pytam, czy umiecie.
Problemem jest oczywiście wyzwanie tworzenia takiego kina. Ujęcie prawdy o otoczeniu jest jednym z największych umiejętności, jakie tylko można posiąść – większość idzie więc na łatwiznę, oszukując i kształtując rzeczywistość, sprzedając następnie swoją wizję jako prawdę. Nagminnie oglądamy pełne metraże zrealizowane przez ludzi, którzy nigdy z domu nie wyszli, a co dopiero oczekiwać od nich wiedzy o tym, jak wygląda wizyta w szpitalu, starcie z policją albo zamawianie piwa w barze. Festiwale i różne konkursy (w tym krótkich metraży) pełne są tytułów zrobionych przez ludzi, którzy jeszcze nie zadali sobie pytania: „dlaczego chcę tworzyć właśnie film?”, a co dopiero, żeby mieli coś do powiedzenia. Niektórzy z nich wydają się pragnąć przeżyć najpierw fantazję, zanim jeszcze zdążyli przeżyć życie. Gdzie jest kultura graczy komputerowych (poza dokumentami)? Czy tylko ja sam myślę od lat nad filmem zrealizowanym w całości za pomocą komunikatora Internetowego o ludziach z różnych zakątków świata grających wspólnie przez jeden wieczór? Że nikt tego nie zrobił – to już inna sprawa. Gdzie język memów, który staje się oficjalnym językiem skrótów myślowych, których używamy do komentowania i poczynania obserwacji?
To też problem, który sam siebie napędza. Kolejni twórcy nie są inspirowani powstałymi już obrazami, szlaki nadal nie są przetarte, zanim zaczniemy opowiadać o teraźniejszości, nadal nie znamy odpowiedzi: „jak?”, bo samodzielnie musimy to zrobić. Skąd czerpać wiedzę o teraźniejszości? To pytanie najważniejsze. Rzeczywistość jest w końcu wykorzystywana do poparcia tezy we współczesnym społeczeństwie i wydaje się, jakby nie było ludzi zainteresowanych prawdą dla niej samej. Kino zaangażowane podatne jest modzie i opowiada o tym, co modne. Przez poprzednią dekadę zauważamy, że jest mało kobiet na stanowiskach reżyserskich, aż tu nagle w 2017 roku w prezentacji programu na festiwalu zaczynamy podkreślać, że tyle i tyle filmów było zrobionych przez kobiety, na spotkaniu Q&A słyszymy od jednej kobiety reżyser, że „głównymi ofiarami ludobójstw są kobiety”, a inny festiwal organizuje sekcję „Muzyka to kobieta”. Nie czuję się wtedy bliżej prawdy. Nadal czuję, że ktoś ją kształtuje. Pewnie za parę lat (2023-24 strzelam) podobnie będziemy opowiadać o ratowaniu planety, już teraz w końcu silna jest kampania „Ratuj planetę (kupując nasz produkt)”.
I w końcu – czy widownia umie przyjąć taki bezstronny film? Boimy się o losy planety, chcemy bycia przytulonymi, nie ufamy naszym sądom ani władzy, czujemy się bezsilni wobec fachowców naprawiających nam sedes albo samochód, zarabiamy grosze i nie możemy z tego nic odłożyć, system emerytalny nie działa, służba zdrowia rozkłada ręce, edukacja to powszechnie zaakceptowany żart, szukanie pracy to ciąg upokorzeń, jedynym ratunkiem jest dla nas zamykanie się w małych społecznościach pokrzywdzonych tak samo, jak my, między którymi możemy się wymieniać doświadczeniami i szukać choćby odrobiny ludzkości i ludzkiego podejścia, a zamiast tego spotykamy ludzi aspirujących do bycia kimś więcej, zanim jeszcze zostaną kimkolwiek. Fajnie byłoby o tym zrobić film, tylko chyba potem reakcje będą w stylu: „Nie podoba się, to wypierdalaj”, a sam film będzie odebrany jako krytyka partii aktualnie rządzącej, więc będę wtedy zlinczowany przez jej fanatyków oraz zespolony z innymi rzeczami, które nie pasują do ich partii. I w ten sposób zostanę przeciwnikiem aborcji. Albo jej zwolennikiem. A przecież chuj mnie aborcja. W moim filmie w ogóle nie ma aborcji.
A może to też efekt mojej wiary w wyimaginowaną rzeczywistość, którą wokół mnie roztoczono, a której pozwalam decydować o swoim losie? I to jest właśnie powodem, dla którego portret teraźniejszości jest taki ważny. A jego brak – niepokojący.
Najnowsze komentarze