Pięć Smaków 2020
Pięć Smaków – przez Internet, karnet za sto złotych i dostęp do wszystkich filmów, które w większości można oglądać przez cały okres trwania festiwalu. Każdy tytuł ma swoją prelekcję, niektóre mają jeszcze dodatkowe spotkanie z twórcami po seansie (napisy polskie). Na minus, że z jakiegoś powodu podczas logowania się na SmartTV nie mogłem podawać hasła z polskimi znakami – musiałem zmienić hasło i dopiero potem mogłem się zalogować na telewizorze. Często też natykam na problem techniczny w postaci zablokowanej reklamy – zatrzymuje się i muszę odświeżać stronę, a wtedy najczęściej reklamy zaczynają lecieć od początku. Na szczęście można przewijać.
Na plus: same filmy działają bez zarzutu, można wznowić odtwarzanie następnego dnia. Przed każdym tytułem jest jakaś szalona azjatycka reklama, która wywołuje uśmiech na twarzy. Organizatorka sama wrzuciła listę z filmami na IMDb, co pomaga w wyborze seansów. To naprawdę udana edycja i cieszę się, że mogłem w niej uczestniczyć.
Najlepsze filmy jak na razie – Ciężki dzień, Jallikattu i Bestie na krawędzi.
Jallikattu (2019)
Mała wioska i tradycyjne szlachtowanie zwierzaka, aby następnie zrobić ucztę. Problem w tym, że zwierzę – wół chyba, tylko większy od półciężarówki – ucieka. I teraz trzeba go gonić, choćby z uwagi na zniszczenia, jakie ten poczyni.
Najbardziej lubię rozmach tej produkcji. Ludzki, ręczny rozmach – niektóre sekwencje robią takie wrażenie, że trudno nawet uwierzyć, że to wszystko dzieje się w kamerze. To muszą być efekty specjalne, ale jednak coś w to wątpię. Twórcy musieli być na tyle szaleni, żeby faktycznie to wszystko zrobić. Chyba nawet człowiek im umarł (w sekwencji z dziurą w ziemi, tam ktoś leci na dół). Wszyscy ludzie na ekranie faktycznie tam biegają. Drzewa faktycznie są powalone i cięte. Deszcz faktycznie pada – a przynajmniej taka ilość płynu leci z góry, jakby zaczął się monsun. Całość wydaje się musicalem – wszyscy mówią tak szybko, jakby rapowali, a statyści w tle ruchem wspomagają ekspresję bohaterów głównych. Piękne to wszystko. A montaż! Sporą część filmu można oglądać w zafascynowaniu tylko z uwagi na to, jak to zostało zmontowane. Pierwsze dziesięć minut jest tego najlepszym przykładem – nic się nie dzieje, a oczu nie chciałem oderwać.
Nie byłem zaangażowany w najmniejszym stopniu w samą opowieść – bądźmy szczerzy, oni torturują zwierzę i chcą je zjeść, powodzenie ich misji mi powiewa, wręcz wolałbym zobaczyć odwrotny wynik – ale energia tego obrazu, jego wizualne wysycenie! Z tego powodu będę polecać seans. To trzeba zobaczyć.
Proch i pył ("Dust and Ashes", 2019)
Ładny i spokojny film o tym, co trzeba zrobić, gdy trzeba to zrobić. Tak spokojny i małomówny, jakby nic się nie działo, w całości opierając się na „podskórnym napięciu”, które jest raczej sugerowane opisem fabuły niż tym, co faktycznie widzimy na ekranie. Podczas oglądania robi jednak pozytywne wrażenie, tylko nie wywiera żadnego trwałego wrażenia i po seansie mało co w ogóle zostaje w pamięci. Tego żałuję.
Córki ("Daughters", 2020)
Jakoś tak podczas tej edycji festiwalu zdałem sobie sprawę, że Azja straciła cały swój mistycyzm. Kiedyś tamte krainy jawiły się jako lepsze, że znają sekrety i odpowiedzi. Dziś oglądam zwykły film o zwykłych ludziach i nawet się temu nie dziwię, ale jednak jest coś dziwnego w tym, że oglądam film o współczesnej Japonii, w ktorej najwyraźniej działa ta sama zasada, o której dowiedziałem się z oglądania MTV dawno, dawno temu. Ponoć w kobiecym kodeksie jest taka zasada, że kobieta ma prawo się zeszmacić w pewnym wieku i jak kobieta się zeszmaci, to ona o tym wie i inne kobiety nie mogą tego komentować, bo nie są lepsze. Gorszej rzeczy o kobietach nigdy nie usłyszałem. I to powiedziała kobieta.
Ale tak, „Córki”. Film o dwóch przyjaciółkach mieszkających razem. Jedna się puści i jest w ciąży, chce urodzić i samotnie wychowywać. Nie wynikają z tego specjalne dramaty, a do wszystkich „nowości” film podchodzi w spokojny, momentami nawet relaksujący sposób. Będzie dobrze, poradzimy sobie, zmiany są dobre – tego typu rzeczy. To obraz świadomy kolorów i uczuć, ale też jest coś „początkującego” – chociaż tak, to prawda, całość jest debiutem. Niemniej jest coś amatorskiego np. w tym, że bohaterka wyrusza w podróż gdzieś daleko, a podczas pierwszej rozmowy trafia na osobę, która właśnie samotnie urodziła i może służyć uwagami. Lubię takie zabiegi w filmie, ale trzeba też umieć widza do nich przekonać. Seans ogółem na plus.
Kropla piękna (2020)
Komediowy horror USA z lat 80 zrobiony na serio – warto zobaczyć dla szalonych momentów, jedynym prawdziwym minusem jest brak człowieczeństwa w głównej postaci. Uważa ona, że jest nieatrakcyjna i dlatego jest źle traktowana – korzysta więc z tajnego kosmetyku, aby mieć lepszą twarz. A gdy to przynosi skutek, chce więcej, by później dzięki ciału uzyskać sukces.
Tak naprawdę film jako taki zasługuje na dużo niższą ocenę – już pomijając główną bohaterkę, do czego zaraz wrócę – bo niewiele tu ma sens. Bohaterka jest źle traktowana tylko przez dozorcę (który jej mówi, że jest gruba – no straszne) i przez jedną primadonnę, która wszystkich traktuje źle, więc sytuacja bohaterki jest źle przedstawiona – albo celowo jest pokazane, że nie ma ona żadnych prawdziwych problemów, trudno powiedzieć. Potem bohaterka potrzebuje pieniędzy i wyciska je z rodziców pod groźbą samobójstwa, ale przecież sama pracuje, więc dlaczego to była jedyna metoda uzyskania hajsu? Po użyciu kosmetyków bohaterka każe się inaczej nazywać, dostaje pracę, ale to chyba jest trochę bardziej skomplikowane niż rzec „od dziś jestem Garrecja”. A upragniony sukces bohaterki znajduje się w sprzedawaniu telezakupów – chociaż może to faktycznie jest poważny biznes w Azji, ale jakoś i tak nie jest pokazane, żeby miała z tego jakieś pieniądze porządne. Wręcz przeciwnie, jej tata w pewnym momencie narzeka na ból brzucha od ciągłego jedzenia śmieciowego jedzenia. Fabuła w tym filmie jest zupełnie nieprzemyślana.
I to nadal mogłoby działać, gdyby nie bohaterka pozbawiona człowieczeństwa. Gdyby było w niej coś ludzkiego, szlachetnego, humanitarnego – ta opowieść mogłaby działać. Gdyby faktycznie walczyła i cierpiała, gdyby miała cel i ideały, gdyby… gdyby tylko nie była spasionym knurem, który pewnie ani przez minutę nie pracował nad sobą w ciągu życia, gdyby wszystkie problemy nie były w niej i tylko w niej, ten film mógłby działać. Mógłbym być tym komentarzem społecznym, jakim „Kropla piękna” jest opisywana na festiwalach. Mógłby być przejmującym tytułem o dążeniu za wszelką cenę do uwolnienia się z narzuconych granic. Zamiast tego mamy historię bachora, który okrada własnych rodziców, a potem chce tylko więcej. Jeśli już chcecie czegoś więcej od filmu, to pokazuje on jedynie, co się dzieje, gdy udziela się pomocy ludziom, którzy sami na nią nie zapracowali.
I to wcale nie musi być naciągane, bo jednak punkt kulminacyjny opiera się na słabości bohaterki. Ona musiała zasługiwać na poroniony (to dobre słowo) finał, jaki jej twórcy przyszykowali. Muszę przyznać – oglądałem do końca i chciałem wiedzieć, jak to się skończy. Styl animacji ma w sobie jakąś wartość – nienaturalność przypominająca gry z PS2, ale osadzona w realistycznym świecie, dzięki czemu atmosfera całego filmu staje się taka niepokojąca. To tytuł zasługujący na remake, lepszą wersję. Dzięki temu ta ostatnia scena, od momentu wejścia do łazienki, byłaby jeszcze lepsza. W obecnej formie nadal jest to widowisko, które zapadnie w pamięci.
Wersy ulicy (2019)
Indyjska wersja „Ósmej mili”, w której serce zastąpiono schematami i efektownością. Chłopak pisze na kartce wiersze i dostaje szansę, aby występować przed innymi rapując. Korzysta, ale po drodze rodzina wyraża sprzeciw, a dziewczyna męczy i jęczy. Na szczęście całość zrealizowana jest z energią i bezwstydnym obnoszeniem się ze swoim białym podejściem do rapu. W jednej scenie dosłownie kręcą teledysk ubrani jak ruskie gangstery w oryginalne dresy adidasa, a mimo to bawią się, jakby te ich wygłupy były faktycznie męskie czy coś. Rapują o tym, że ich ulica jest elo, a ich rapy są jeszcze bardziej elo. Lepiej nie czytać, a tylko oglądać, bo język bohaterów świetnie się nadaje do rapowania, a napisy chyba nie bardzo to oddają – trzeba nadstawić ucha w konkretnych momentach, żeby usłyszeć jak postać na ekranie wypluwa jakąś skomplikowany łamacz językowy. Wtedy zrozumie się reakcję tłumu, bo czytając napisy i mając świadomość, jakie głupoty wtedy gadają, to tego się nie zrozumie. Jest kolorowo i energicznie, chce się oglądać. Ode mnie punkt do oceny w górę, bo najwyraźniej się stałem łasy na takie rapowanie. Plus za nawiązanie do Hamiltona (jak pokazują Nasa, to używają teledysku Hamilton Mixtape – Wrote My Way Out, gdzie Nas śpiewał refren).
Kim Ji-young, urodzona w 1982 ("Nyeonsaeng Gim Jiyeong", 2019)
Obraz ludzi źle traktowanych i źle traktujących innych. Bez zainteresowania przyczynami.
Spodziewałem się filmu o ciężkim życiu kobiet we współczesnym Korei. Otrzymałem film, w którym ludzie są dla siebie niedobrzy. Głównie we wnętrzu własnego domu. I głównie kobiety utrudniają życie innym kobietom, ale każdemu dostaje się po głowie bez powodu innego niż… „no co?”. Nikt nie ma ochoty ni potrzeby zrozumieć drugiej osoby, ale twórcy też nie starają się niczego zrozumieć. Zbierają tylko momenty i je pokazują, zachowujących przy tym najczęściej równowagę. Zarówno mama jak i tata nie mogą iść na urlop po urodzeniu dziecka, bo będą mieć potem tajne problemy w pracy (pomijanie przy awansie itd.). W łazience znajdą ukryte kamerki i ochroniarz będzie oskarżony, więc też nie ma jakiegoś braku sprawiedliwości czy czegoś narzuconego z góry, po prostu zboczeniec i kara.
Do okolic 45 minuty jest nawet ok – w tym znaczeniu, że chociaż widać ludzi na ekranie – tylko potem zaczynają się sztuczne scenki w stylu „ojciec dowiaduje się, że córka była prawie napastowana, więc opieprza ją za uśmiechanie się do obcych i noszenie niewłaściwych ubrań” albo inscenizacje fabularne postów na Twitterze w stylu „powiedziałam swojej małej córeczce, że pracowałam w fabryce, jak byłam młoda, a ona na mnie smutno spojrzała i musiałam jej uświadomić, że kiedyś to było normalne”. Punkt kulminacyjny to scena, w której bohaterka słyszy obcych ludzi ją obgadujących, więc podchodzi do nich i strzela przemowę będącą wizualizacją jednej z tych fantazyjnych postów na Facebooku, gdzie autorzy dopiero po powrocie do domu wymyślają, co powinni w tamtym momencie powiedzieć, więc bezpiecznie piszą to w Internecie. Zbiór momentów mających sprawić, że odbiorca pomyśli sobie, jakby to było okropne, gdyby przydarzyło się to jemu. Popiera wtedy gniew, jaki sobą manifestuje ten obraz, ale z tego gniewu nic nie wyjdzie.
Aha, i jeszcze na końcu sobie przypomnieli, że z tego wszystkiego wyszła książka, więc dokręcili piętnaście sekund, jak bohaterka sprzedaje jeden tekst, a potem zaczyna pisać kolejny. Z niczym to się nie łączy, ale hej, liczy się przesłanie, a nie solidna konstrukcja filmowa. Bohaterka zyskała siłę i teraz o tym pisze. Inspirujące.
Zagubiony w dymie ("Lost in the Fumes", 2017)
Obiektywny dokument, który faktycznie coś mówi o trudach wprowadzenia zmian w Hongkongu.
Kamera podąża za aktywistą, który kandyduje do objęcia stanowiska w czymś na kształt sejmu. Widzimy protesty, krzyki i problemy, jakie stoją na drodze bohaterów: zmiany wprowadzane w ostatniej chwili dla kandydatów, nowe przysięgi, które trzeba składać, a które są wbrew wierzeniu ludzi pragnących realnej zmiany. Na pewno cenię sobie brak celu w kręceniu: jest włączona i zobaczymy, co się wydarzy. Czuć, że twórczyni nie ma jakiegoś konkretnego programu, który chce osiągnąć i poprzeć poprzez realizację tej produkcji. Z drugiej strony oznacza to oglądanie czegoś, co stoi w miejscu, a wiele informacji musi być podawane poprzez serię tekstów. Relatywnie wystarczający dokument, ale wciąż nadal jest wziąć jakąś książkę do ręki.
Osobno ("Apart", 2020)
Film chcący zająć się tematem protestów w Hongkongu, zaczynając od 2014 roku i przeskakując między nim i 2019 rokiem, a rzeczywistość dopisuje tutaj resztę. Problem w tym, że reżyser tworzy pretekstową historię i bohaterów, przez co całość nie tylko trąci szkolnym przedstawieniem, ale też utrudnia uwierzenie, przejęcie się tym wszystkim. Zapamiętam scenę, gdzie uczennica w klasie drżącym głosem sprzeciwia się temu, co mówi nauczycielka, a nauczycielka zaczyna krzyczeć: „Chcesz uczyć? Nikogo nie interesuje to, co masz do powiedzenia”. Wtedy inna uczennica podnosi rękę i mówi drżącym głosem, że ona by chętnie posłuchała. I kolejni uczniowie podnoszą ręce…
Od kilku miesięcy chciałbym poczytać coś nt protestów w Hongkongu czy ogólnie historii tego miejsca, ale w bibliotece nic o tym nie mają, więc to odległe plany. A ten film… Cóż, nie zniechęcił mnie do poznawania.
Czasami, czasami ("Sometime, sometime", 2020)
Przedstawiciel Nowej Fali Malezyjskiej. Opowieść o relacji syna z matką, którzy nie mogą się dogadać – a na dodatek całość komplikuje trzecia osoba: „wujek”, z którym mama zaczyna się umawiać.
Wspomniana nowa fala jest skupiona na portrecie współczesnej codzienności i faktycznie – reżyser wie, że w rzeczywistości rodzice z dziećmi mogą zachować się okropnie, albo nawet jak debile. Nie rozumiał jednak dlaczego, więc tylko naśladuje – a to jeszcze nie jest portretowanie rzeczywistości. Całość jest powierzchowna, również emocjonalnie – aktorzy wyglądają i zachowują się tak samo, gdy odkrywają sekret, tłumaczą się i zbierają ochrzan. Cholerna, mają tę samą minę, gdy słyszą, jak matka grozi eksmisją. To też nie robi na bohaterze żadnego większego wrażenia, tylko powierzchowne? To też produkcja w stylu „nic się nie dzieje” – jakby twórcy myśleli, że wystarczy, jeśli upłynie trochę czasu i to wystarczy, żeby relacje między bohaterami ewoluowały. Więc wypełnia te dwie godziny i wypełnia, a ja po godzinie myślę, że siedzę przed ekranem cały dzień.
Ulubiony moment: jak na końcu była scena wspólnego palenia papierosów. Ona zaufała synowi z czymś, więc ten stał i to robił, a ona… była wtedy z nim, paląc z tyłu. Ładne. I chyba o to chodziło w całym tym filmie.
Pod otwartym niebem ("Subarashikisekai", 2020)
Więzień chce normalnego życia. Film z serii „nic się nie dzieje”, na którego końcu jest parę ładnych momentów.
Twoja duchowa świątynia jest do bani (2017)
Bez VR oglądałem, ale jakoś nie czuję, żeby wtedy miałoby mi to specjalnie zaimponować.
Bestie na krawędzi("Ji-pu-ra-gi-ra-do Jab-go Sip-eun Jib-seung-deul, 2020)
Fajny koreański remake „Pulp Fiction”, dopiero w połowie seansu się zorientowałem. Solidna zabawa!
Ciężki dzień ("Moo-deom-kka-ji gan-da", 2014)
Dobra zabawa. Sporo rzeczy, które zapadają w pamięci: fabuła, sceny, teksty, momenty, polskie tłumaczenie! „Umiesz latać?”
BEZ OCENY: To nie jest przepis mojej matki (2020) Richard Curtis-wanna be. Komedia romantyczna osadzona w Singapurze, dwie różne osoby po początkowych nieporozumieniach zaczynają się zbliżać ku sobie – problem w tym, że każda postać to idiota, a scenarzysta nie umie nawet zacząć normalnie rozmowy, a co dopiero jakoś ją poprowadzić. Ktoś patrzy w telefon i się uśmiecha, a ktoś obok: „Co się uśmiechasz?”. Piszesz na telefonie i ktoś wchodzi do pokoju mówiąc: „Do kogo piszesz? Do dziewczyny? Do chłopaka?”. Jeśli tak jest na co dzień w Singapurze, to tam się nie wybieram, ale to raczej słaby scenariusz. Wyłączyłem po 15 minutach.
Related
2020 Blog Crime Dokument polityczny Drama festiwal festiwale
Najnowsze komentarze