Ostatnio obejrzane i polecane – wrzesień ’24

Ostatnio obejrzane i polecane – wrzesień ’24

04/10/2024 Blog 0
list do świni 2022 letter

Nowy miesiąc i nowa porcja pięciu tytułów, które wyróżniam z tych obejrzanych we wrześniu. Krótki metraż - nowość i pierwszy naprawdę dobry film z tego roku, jaki zobaczyłem - polski film, którym byłem w ogóle niezainteresowany wcześniej - nadrabianie zaległości z 2021 roku - oraz film, na którym zasnąłem wcześniej w tym roku na festiwalu filmowym.

Cień (1956) Niezwykłe kino. Pierwszy film Kawalerowicza, o którym można powiedzieć, że wyszedł od niego – śmierć Stalina, zmiany w organizacji kinematografii narodowej, założenie studia KADR i pan Jerzy zostaje jego szefem, kręcąc Cień jako swoją czwartą fabułę, na podstawie opowiadanie Ścibor-Rylskiego, który też wziął się za scenariusz. Sama konstrukcja jest już genialna – oto tajemnicze wydarzenie prowadzi świadków do snucia teorii, jako potrzeby zrozumienia, co się właśnie stało, co mogło się stać. Nikt tego nie może zrozumieć i każdy ma coś w swojej przeszłości, co ciągnie się za nimi jak cień. Łącznie poznamy trzy historie, przeplatane wydarzeniami współczesnymi. Każda jest z innego gatunku, ale łączy je autorskość. Reżyser już wtedy wiedział, że kamera musi być bohaterem, że jej ruch musi być umotywowany, wielokrotnie wizualnie wraca chociażby do tytułowego motywu. Ten seans to niespodzianka za niespodzianką, aż do zakończenia. Ten tytuł daje rozrywkę, ale i drapie po mózgu w ten sposób, jak robił to chociażby serial Pozostawieni. O czym to jest? O kraju wyłaniającym się z cienia. Albo chociaż zdającym sobie sprawę, że w cieniu się znajduje. I co to znaczy.
 
List do świni („Letter to a Pig”) Brakuje mi słów. Takich rzeczy jeszcze nie widziałem. Sam sposób animacji już teraz jest niezwykły i przykuwa do ekranu. To generalnie animacja rysowana ręcznie, łącząca film z animacją oraz jeszcze animacja abstrakcyjna. Są tutaj kreski proste, prymitywne, ale obok jest rysunek człowieka, gdzie połowa jest szczegółowa, połowa narysowana jedną, ciągłą linią, a niektóre elementy (dłoń) jest fragmentem filmu, tam widzimy prawdziwą rękę. Na poziomie technicznym jest to niebywałe osiągnięcie tak po prostu, ale to wszystko służy fabule – sposób rysowania człowieka wspominającego przeszłość zmienia się w zależności od tego, co mówi i jaką reakcję wywołuje u jednej uczennicy. Z jednej strony wydaje się uszkodzony, a może coś ukrywa, a może jest zapominamy i dlatego jakby część jego „znikała”, może ma straszyć swoją aparycją, może… Może tak po prostu pokazuje: „tym się stajesz, kiedy robisz jak on”. Tym niedającym się opisać „tym”. Jednocześnie uniwersalna jak i zakorzeniona w swojej kulturze przewrotna historia o nienawiści.
 
Furiosa: A Mad Max Saga (2024) Gdy akcja się zacznie, to będzie tylko lepiej i lepiej. Najdłuższa sekwencja ma tutaj 15 minut i nie tylko pokazuje świat oraz bohaterów, buduje relację między nimi wyłącznie w oparciu o spojrzenia i wzajemną obserwację działań, ale przede wszystkim jest pełna… Pełna, tyle napiszę. Ilość rzeczy, które można zrobić, aby „przejąć” cysterną – oraz ją bronić – jest po prostu niezwykła. Czuć, że to uniwersum żyje i robi wszystko z niczego, ryzykując życiem na każdym kroku. Uwielbiałem wszelkie „wspinaczki” wewnątrz i na zewnątrz pojazdów w Fury Road, tutaj mam tego jeszcze więcej, na długich ujęciach – obecnie George Miller zwolnił z cięciami, zamiast tego zaczął preferować akcję w obrębie kadru albo chociaż jednego ujęcia. Efekt często jest niewidoczny. Zwiększyła się też ilość efektów specjalnych (znacznie) przy jednoczesnym zachowaniu praktycznych wyczynów przez stunt performerów (oraz faktycznych aktorów), wszystko jest tutaj dotykane, przełażą, wchodzą na obiekty. Akcja jest ponownie objawiająca, headshoty z broni palnej jeszcze nigdy nie były tak czytelne. Całość wizualnie jest wyraźnie częścią Fury Road – fani tamtego obrazu rozpoznają te barwy, tę burzę piaskową i jej efekt, te dźwięki motocykli oraz najazdy kamery. Muzyka tak samo – Brothers in Arms może i nazywa się inaczej, ale rozpoznamy te dźwięki podczas scen akcji. I nie będziemy mieć za złe, że już je znamy. Zastosowano jednak wystarczająco nowych sztuczek – i zaczęto „stare” robić w nowy sposób, aby móc bez problemu powiedzieć, co oglądamy. I że jest to prequel również pod względem „wynalazków” stosowanych przez bohaterów.
 
Life of Crime 1984-2020 (2021) Jak wskazuje tytuł – jest to dokumentacja życia przestępczego na przestrzeni 36 lat, zmieszczonego w dwóch godzinach. Kamera śledzi parę osób – przede wszystkim drobnych złodziejaszków, którzy wchodzą do sklepu i nie patrzą, co zwijają. Ważne, że zwijają i mogą to opchnąć za kilka dolarów. A jak nie, to rozdadzą za darmo, jeśli ukradli np. ręczniki. Kamera wchodzi z nimi do sklepu i z ukrycia rejestruje to zdarzenie, albo czeka przy samochodzie. Czuć, że twórcy trzymający obiektyw oraz ludzie będący bohaterami filmu są przyjaciółmi, a przynajmniej znają się na tyle dobrze, aby nie tylko mieć ten poziom ufności, ale też bliskości. Autorzy jednocześnie ingerują w przebieg dokumentu czy narracji, ale i przy okazji są tylko świadkami tego, co się dzieje. A może ich nie rusza oglądania, jak chłop bije kobietę z głupiego powodu. „Rusza” ich tylko na tyle, żeby porozmawiać potem z tą kobietą. A ona odpowiada, z twarzą ukrytą w pościeli. Ogólnie dużo tutaj bycia na pierwszej linii frontu, że tak powiem. Jest na ekranie ten sam duch, co w piosence Life’s a bitch Nas – ci ludzie po prostu znają właśnie tylko tyle. I dla nich życie przestępcy jest lepsze, właściwsze – ale oni też ewoluują. Nie zaczynali w końcu jako gangsterzy, oni też są zdolni do wątpliwości, żałują, może nawet chcieliby inne życie, w którym poszli na studia i ich los inaczej się potoczył, ale jest jak jest. „as long as we leavin’ thievin’, we’ll be leavin’ with some kind of dough”. Co więcej – jestem przekonany, że ten dokument ma siłę dotrzeć też do samych przestępców. Właśnie dlatego, że był taki osobisty, że twórcy starali się nadać życiu swoich bohaterów inny tor, że mieli nadzieję na zrobienie innego filmu niż ten, który im wyszedł. „To miał być dokument o odbiciu się od dna”, mówi coś w tym stylu na końcu ktoś, kto pewnie był reżyserem lub twórcą. Cóż, nie każdy dokument jest Hoop Dreams i ma szczęście pokazać drogę jedną na milion. Najczęściej pokazuje każdą inną, typową. I uderza nią na pełnej kurwie.
 
Skanerzy (1981) Skanerzy mają wiele okazji, aby zostać w pamięci – nawet jeśli fabuła średnio zostaje, to i tak każdy będzie mógł powiedzieć: „To ten z eksplodującą twarzą”. Ten tytuł wpisuje się w tę stylistykę brudnych lat 80, która potem była kontynuowana chociażby w Terminatorze czy naśladowana przez Trancers: ulepszenia ludzkiego ciała oraz atmosfera poczucia małości wobec różnych sił, często nie tyle silniejszych samych w sobie, ale mających liczne wsparcie lub siłę przekazu po swojej stronie. Człowiek w tym filmie czuje się samotny i słaby, co pasuje do samej historii – oryginalny scenariusz spod ręki samego reżysera obraca temat wykolejeńców społecznych i niezrozumiałych samotników w intrygujący sposób: daje im moc, ale jednocześnie na każdego zsyła ból tak po prostu istnienia. Patrzymy na Skanerów i czujemy wobec nich empatię: na ludzi, którzy nie mieli nigdy czasu zastanowić się nad sobą, nie mieli przyszłości ani przeszłości. Ludzie, którzy egzystują, jako część czegoś większego, z czym nie mają i nie chcą mieć nic wspólnego. Łatwo w tym filmie zobaczyć opowieść o cichych i nielubianych dzieciakach z klasy, którzy byli wspominani tylko po to, aby z nich szydzić. Scenariusz tak obraca tę opowieść, aby zapytać samego siebie: jak to jest być nimi? Siłą rzeczy jest to film o większej ilości tematów: starcie z rządem, zdolność do stawiania na tym w co się wierzy, pytanie o to: komu można zaufać? Bohaterowie tego filmu myślą i robią to, co inni chcą, żeby myśleli i robili. A potem się wobec tego buntują. Dla mnie o tym jest ten film.
(było na HBO, ale tylko do końca września *smutna emotka*)