Zagubieni („Lost”) – opinia o V sezonie

Zagubieni („Lost”) – opinia o V sezonie

21/11/2016 Opinie o serialach 0

W związku z ograniczoną ilością tekstu, jaką mogę wrzucić na stronę, o każdym sezonie Lost muszę napisać oddzielny tekst. Tutaj piszę o piątym (2009).

5/5

Wciąż utrzymuję, że to jest najlepsza seria w przypadku tego serialu. Ma wszystko i zachwyca na każdym poziomie. Nadal są słabsze epizody oraz obecne są typowe minusy dla całej produkcji, niestety doszło też kilka nowych. Statyści zostają zastrzeleni, historii brakuje przestrzeni i wiele potencjalnych aspektów historii zostaje przemilczanych, bo nie było dla nich miejsca. Drugi samolot rozbija się na Wyspie i nowym rozbitkom nie jest poświęcona nawet chwila uwagi, którą by dostali, gdyby byli w pierwszym sezonie.

Dla równowagi przypomnę tylko, że pierwsze 10 minut i ostatnie 15 to absolutne mistrzostwo świata, do którego reszta kinematografii nawet nie ma odwagi, by podnieść czoło i spojrzeć na tę doskonałość. Bo wtedy poczuje się malutka i nieistotna.

Głównym motywem tych 17 epizodów było przeznaczenie oraz pogodzenie się z przeszłością. Człowiek postawiony w sytuacji możliwości zmiany uczy się w „Lost” akceptacji tego, co było. Odnajdywania się w stanie, który zastał, zamiast kombinowania na skróty i wybierania łatwiejszej drogi. Drugim ważnym elementem, nie tylko zresztą tej serii, ale i całego serialu, jest przeznaczenie. Tutaj dochodzimy do krytycznych momentów, gdy bohaterowie są już tylko pionkami w rękach innych. Niektórzy nawet odkrywają, że byli pionkami cały czas, chociaż wcześniej wydawało im się, że są przywódcami. Wiele postaci nie wie, co się dzieje, bo nie chcą tego. Chcą, by ktoś nimi kierował. By ktoś inny nadał sens ich życiu. I okazuje się, że to droga w złym kierunku. Byli wykorzystywani, a całe to gadanie o przeznaczeniu, dzięki podróżom w czasie, objawia się w pełnej krasie jako samospełniająca się przepowiednia, która istnieje tylko dzięki ich wierze. Teraz czas na zmianę reguł gry.

Ocean Six opuścił Wyspę. I teraz muszą wracać, bo inaczej stanie się coś złego. Uwielbiam ten epizod za jedną rzecz: pierwsze 10 minut. Zauważycie, że tyle trwa opening. W innych epizodach zwykle jest to kilka minut, może trzy lub cztery. Tutaj jest to ćwierć epizodu. Tu nie ma jednej płynnej historii, zamiast tego jest doświadczenie. Jesteśmy świadkami pokazywania nam małych fragmentów, które dopiero za długi okres nabiorą znaczenia, a my tylko je chłoniemy i cieszymy się, bo oglądamy coś wspaniałego. W naszej głowie rodzą się pytania, a scenarzyści zakręcają fabułą na tyle sposobów, że tego nie ma nawet sensu liczyć. Mnogość postaci, wątków i okresów czasowych wykracza poza znane nam jako kinomanom normy. I tak właśnie będzie przez cały piąty sezon.

I druga sprawa – przedramatyzowanie. Jest wyraźnie celowe i robione pod widzów wkręconych w tę produkcję. Jeśli „nie czaisz bazy” albo oglądasz już któryś raz, z chłodną głową – wtedy dopiero zaczynają mocno razić momenty przedramatyzowania. Patrzenia się na kogoś, gdy muzyka „rośnie” w tle, albo używanie półsłówek i dopytywanie się „Gadaj teraz!”, „Nie teraz!”, „Teraz!”, „NIE MOGĘ!”. Znaczy, gdy oglądałem pierwszy raz, to też to widziałem, ale nie przeszkadzało mi to. Teraz w sumie też nie, ale rozumiem, że innym może. Trochę takie pójście na łatwiznę to jednak jest, ale osobiście lubię takie „chwytanie momentu”. Podkreślanie go, pozwolenie mu wybrzmieć w nierealistyczny, filmowy sposób. Anime używa podobnych chwytów, tylko w inny sposób.

Ostatnio „Lost” przestało być produkcją bohaterską, a zaczęło być grupowe. W tym odcinku jest to zmienione, bo głównym bohaterem bardzo wyraźnie jest Hugo i motyw kłamstwa oraz jego wewnętrzny konflikt, który prowokuje go jako człowieka: szaleństwo. Pomiędzy zniknięciem Wyspy oraz byciem uratowaniem, nasza grupa Ocean Six zdecydowała o tym, że będą kłamać. Albo to, albo powiedzą prawdziwą wersję wydarzeń z Wyspy i ludzie im nie uwierzą. Wezmą ich za wariatów. Hugo nie chce być uznawany za wariata. Dalsza historia oczywiście ugina się od dramatycznych clifhangerów i trzymania widza w napięciu od początku do końca.

Wykorzystam teraz tę okazję i napiszę to od razu: montaż jest wybitny. Nie ma innego słowa, by opisać doskonałość tego, co tu się wyprawia. Począwszy od doskonałych przejść między kolejnymi segmentami (Juliet mówiąca, że pójdzie po wodę -> Hugo oblewa wodą Sayida; Hugo jest podnoszony z kolan -> Juliet zostaje rzucona na kolana), skończywszy na doskonałym doborze kolejności pokazania tego wszystkie. Tylko ten jeden odcinek ma jakieś pięć momentów, którymi mógłby się zakończyć. Nie tylko prawidłowo wybrano dobre zakończenie, ale też właściwie ułożono wszystko wcześniej. Chociaż jest też uczucie przesytu, gdy okazuje się, że twórcy mają jeszcze jeden zwrot akcji w zanadrzu. Jeszcze jedną scenę, którą muszą pokazać. Za dużo tego dobrego, chociaż wszystko jest niezbędne.

I powrót Locke’a. God Damn, co za wejście. Co za postać! Jak tylko go widzisz, to uśmiechasz się od ucha do ucha drugiej osoby która siedzi obok ciebie.

W sumie trudno napisać – czy to odcinek zbiorowy, czy też podążamy za jednym bohaterem? Za Locke’iem, który próbuje nawiązać kontakt z Richardem? Za Danielem, który może nas uratować? Czy też może za Desmondem, który szuka matkę Daniela, by nas uratować poprzez czas? Trudno zdecydować.

Znowu niewiele się dzieje (łącznie postawiono trzy kroki do przodu w trzech różnych kierunkach i wszystko wygląda z grubsza identycznie co wcześniej, ale to były niezbędne kroki), więc napiszę jedno: rozmach w tym sezonie jest widoczny. Ogromna konstrukcja bomby wodorowej, doskonałe zdjęcia w plenerze, dopieszczenie stanowisk kamery i bezproblemowe duże sekwencje (jak scena akcji na samym początku tego epizodu, albo zamiana planu z obozem i bez obozu – obie sceny nakręcono nawet o tej samej porze dnia, by słońce się zgadzało!). Widać, że włożono dużo pieniędzy w ten sezon i twórcy to wykorzystują.

Strasznie podoba mi się konflikt Desmonda w tym epizodzie. Czuje więź z Danielem i faktem, że oboje zostawili kiedyś pewną dziewczynę. Teraz Desmond jest na prywatnej misji, by odkupić winy, co prawie równa się powtórzeniu błędów przeszłości.

Zagubieni na Wyspie zmierzają w stronę Stacji Orchidea, gdzie Ben ruszył z miejsca Wyspę. Więc zapewne tam jest sposób, by ją zatrzymać. Poza Wyspą Kate próbuje dowiedzieć się, kto próbuje zabrać od niej Aarona. Tutaj dla odmiany dzieje się za mało, ale w sensie takim, że musieli chyba wypełnić trochę czasu i dodali niepotrzebne sceny dialogowe. Są tutaj dwa genialne momenty na Wyspie, jeden po drugim – gdy Locke widzi promień światła bijący z włazu, a potem Sawyer jest świadkiem momentu, w którym Claire rodzi Aarona. Dwa wizualne momenty, które niczego nie wyjaśniają dialogiem – w obu przypadkach to, co bohaterowie mówią, dodaje coś nowego, zamiast powtarzać to, co już zobaczyliśmy. A potem… mija kilka scen i następują właśnie takie dialogi. Mówią komuś, co widzieli, co to znaczy, ech. Rozumiem potrzebę wypełnienia czasu, ale mogli zamiast tego rozwinąć postać Karoliny.

Droga do Orchidei prawie dobiega końca. I czas ponarzekać na to, że postać Karoliny jest w tym sezonie jedynie obiektem, który Daniel obdarza swoim uczuciem. Dopiero w tym, piątym już epizodzie dowiadujemy się czegoś nowego o tej postaci. Wcześniej była ona jedynie bombą zegarową budującą samodzielnie dramaturgię. Jeśli nie dotrą do Orchidei na czas – ona umrze. Jeśli przeżyje – tym większa nagroda. Jeśli zginie – tym większy żal. Wszystko jest możliwe.

Znakomity powrót Jina i Danielle. Perfekcyjna różnica językowa. Mały szczegół, wielu nie zwróci uwagi, jak dobrze to przedstawiono (obcokrajowiec starający się wyłapać słowa, które rozumie w języku mu nieznanym).

Cholera, znowu tak niewiele się dzieje. Wsiadają w zasadzie do samolotu, który leci nad Wyspą, zaciskając kciuki, że się rozbiją… I tyle. A jednak odcinek jest wypchany po brzegi i trzeba się czepiać, by na coś narzekać. Choćby na to, że dwa razy pokazano ratowanie Hugo ze stawu. Albo, że kopiują tu inną scenę z „Lost”.

Napiszę więc o czymś szerszym – o tym, że twórcy idealnie balansują tutaj dwoma elementami. Budowaniem oczekiwania na coś (wrzucają do serialu pobitego Bena i w ogóle tego nie wyjaśniają) oraz dawaniem postaciom przestrzeni. Są tutaj sceny, które niczego nie wnoszą, a jednak musiały się znaleźć Takie jak Hugo informujący pracownicę lotniska, że kupił pozostałe bilety, albo reagujący agresywnie na widok Bena. Rozmowy podczas lotu to perełki, a ta między Jackiem i Benem to zdecydowanie jedna z najlepszych scen serialu – wróćcie do niej, gdy obejrzycie kilka następnych epizodów. Docenicie wszystkie podteksty i genialną grę Bena. Perełka!

O tak. Epizod, na który czekaliśmy od finału trzeciej serii (!), czyli ponad 20 odcinków (!!!). Wiemy od dawna, że Locke nie żyje. Od jakiegoś czasu wiemy też, że w pewnym sensie był na to przygotowany. Niedawno dowiedzieliśmy się, że popełnił samobójstwo. Wiemy w zasadzie wszystko – ale nigdy nie było nam dane tego zobaczyć. Aż do tego momentu. Piękne pożegnanie, a ostatnia scena w motelu należy do panteonu najlepszych sekwencji w historii serialu. Aktorstwo, scenariusz, reżyseria, oświetlenie… wszystko.

Strasznie lubię też przejścia w tym epizodzie. Delikatne, wyciszone, uspokajające. Jakby mówiły: „Wiemy.”

Napisałem wyżej, że opening 5×01 jest moją mekką, jeśli chodzi o przykład genialnej narracji. Okazuje się, że w tym odcinku też taki przykład jest. Mniejszy, ale znaczący, gdy widzą na monitorach pijanego Horacego, i idą po pomoc do szefa ochrony… To wszystko mogło albo nie istnieć, albo też być ułożone w zupełnie innym porządku. Podjęto jednak inne decyzje i teraz wszystko jest ciekawsze.

Pomówmy o postaciach teraz, bo to dobry moment na podsumowania. Na początek Sawyer, który idealnie balansuje w czasie żal po stracie kobiety, którą kochał. Zajmuje umysł rzeczami do zrobienia, ale też wciąż widać po nim żałobę i nieustający pociąg do pogodzenia się z tym. Juliet z kolei jest dojrzałą osobą w grupie. Kobietą, która nigdy nie straci zimnej krwi i wie, co jest najważniejsze. I jest w tym cały czas świeża, zamiast nudna i monotematyczna.

Ważny jest też związek między nimi. Do tego ósmego odcinka są już przyjaciółmi i wiedzą, że mogą na sobie polegać. Z czasem zaczną to traktować poważniej.

Jack też zasługuje na kilka słów, niejako obrony. Wiemy, że Fox potrafi grać. Wiemy, że może być charyzmatyczny. Wiemy, że jego Shephard jest bohaterem, za którym chcielibyśmy pójść. Ostatnio jednak jest nijaki, niezdecydowany, gdzieś na dalszym planie. I tak powinno być! Zarówno pod względem postaci, jak i miejsca w historii, Jack obecnie jest własnym cieniem. Chodzi za innymi, robi rzeczy na ślepo, podczas rozmowy często zasłania się nieśmiałym uśmiechem. Jeśli podejmuje jakieś działania, jest wtedy bezpieczny, zachowawczy.

Sawyer dowiaduje się, że czworo przyjaciół wróciło na Wyspę. I skupiamy się na tym, jak ich ogarnąć, by nikt ich nie złapał, zamiast… przynajmniej wziąć pod uwagę istotniejsze kwestie. Takie jak: „po co wróciliście?” albo „wróciliśmy, więc… w jaki sposób i kogo ma to uratować?”. Historia główna w „Lost” już od jakiegoś czasu nie ma sensu. Nie rozumiemy kwestii bycia przywódcą ludzi na Wyspie, i co to tak naprawdę oznacza. Nie wiemy, co złego się stało, i w jaki sposób powrót Oceanic Six ma to zmienić. Czemu Juliet i Jim zostali na Wyspie? Miles? Teraz gdy wyczuwamy potrzebę jakichś odpowiedzi – czujemy, że moment jest właściwy! Teraz coś się zacznie dziać! Nie. Jack wraca na Wyspę i zostaje cieciem. To chyba jakiś żart. Oczywiście, teraz można jeszcze wierzyć w „Lost”, bo przecież są wątki, które jeszcze nie są w odpowiednim miejscu, by reszta fabuły mogła pójść do przodu. Locke wrócił z martwych? Jaki plan ma Ben? Sayid też przybył na Wyspę w pewnym celu. Odcinek rozczarowuje, chociaż wciąż zapewnia masę rozrywki – i dlatego czujemy się zrobieni w balona przez twórców. Wydaje się, jakby oni robili to już automatycznie – odwracanie uwagi wątkami pobocznymi, byle tylko coś się działo. Nadal mają swoją szansę, ale tutaj znowu przypominamy sobie, że możliwe jest zwątpienie w możliwości twórców.

Skupiamy się na Sayidzie. Jak wyglądało jego życie w czasie trzech lat poza Wyspą i jak to się stało, że poleciał lotem 316. Na Wyspie jest wzięty za Obcego i przesłuchiwany, trzymany w zamknięciu. Zdajemy sobie sprawę, że Sayid jest dziwną postacią. Błądzącą, która wydaje się bezcelowa, jak historia całego serialu w ciągu tych ostatnich epizodów. Jednym słowem jest… Zagubiony, A skoro taki jest tytuł serialu, twórcom powinno to ujść na sucho i nawet pasować. Dlaczego więc tak nie jest? Bo podczas oglądania nie czujemy porządku w tym zagubieniu. Wydaje się postacią zbędną, która mogła zginąć w katastrofie 316. Historia tej postaci zakończyła się, ale nadal ją kontynuują, na siłę. To nie postać błąka się przez lata, szukając celu w życiu. To scenarzyści nie mają pomysłu, co z nią zrobić. Może to tak by nie przeszkadzało, gdyby główna fabuła miała ręce i nogi, ale jest, jak jest. Sayid stał się bohaterem depresyjnym. Na szczęście spotkał znowu Bena Linusa, który dał mu ponownie cel w życiu.

Ben został postrzelony, ale ma szansę przeżycia. Odcinek na pewno ma zalety (konflikt interesów – ratować czy nie? ; temat podróży w czasie i konsekwencji tego, co się stało), ale tak – mamy tutaj poważny błąd, i to nie pierwszy raz w historii tego serialu. Już wcześniej ludzie w tym serialu umierali wystarczająco długo by być uratowanymi albo przynajmniej dodać dramaturgii i wypowiedzieć ostatnie słowa (Libby). Tutaj jest jednak inna sytuacja. Sayid jest zawodowym mordercą, który już zabijał jedną kulką, i to na miejscu. Nie ma żadnego usprawiedliwiania. Nawet najbanalniejszego, w stylu: „chciałem, by umierał jak najdłużej. By cierpiał”. Zamiast tego wyskakują z wchodzeniem do świątyni i hej, jest uzdrowiony. I w jakiś sposób oznacza to bycie jednym z Innych, ale dlaczego i co to oznacza? Nie wiadomo. Leniwy ten epizod jednak jest. W tych najistotniejszych aspektach. Gdy następny raz twórcy zrobią podobny numer, to nadal będzie bolało. To nie był ostatni raz. Najlepsze jest tu jednak skupienie się na postaci Kate – dowiadujemy się dopiero teraz, czemu tu wróciła. W sumie można się było tego domyślić, ale nie jest to istotne. Ważne jest, że „Lost” pokazuje kolejny raz, że jest serialem skupionym na postaciach. Dopiero teraz poznajemy odpowiedzi, bo dopiero teraz jest to istotne. Objawia się tu też kolejny minus – brak przestrzeni i pośpiech. Scena, w której Kate żegna się z Aaronem – powinna być pamiętna! A zamiast tego od razu przechodzimy do esencji, czyli płaczu i pożegnania. Nie ma takiej możliwości, by scena ta weszła w nas głębiej.

Solowy odcinek Bena. Wracamy do Locke’a oraz dowiadujemy się, czemu Ben wsiadł do 316 zbity na kwaśne jabłko, oraz jaki jest jego plan po powrocie na Wyspę. Ogólnie jest to ciekawy epizod, jednak trudno mi tak łatwo przyjąć kolejne pomysły, o których wcześniej i później słowa nie usłyszymy. Teraz Monster okazuje się zjawiskiem, które osądza ludzi w świątyni. Istnieje rytuał po powrocie na Wyspę, gdy zostało się wygnanym z niej… ??? Ech. Niemniej, cała reszta odcinka to jak wizyta w wesołym miasteczku. Niespodzianka za niespodzianką.

„I just didn’t have time to talk you back into hanging yourself. So I took a shortcut.” – to może być najbardziej genialna linia, jaka kiedykolwiek pojawiła się na filmie. Zaraz obok finałowej kwestii z „Sokoła maltańskiego”. Taka lekkość jest zawarta w tych słowach, a jednocześnie… Wiecie, że te słowa padły na poważnie. On byłby w stanie to zrobić.

Kolejny znakomity odcinek. Tym razem skupiamy się na postaci Milesa, dostajemy jego kompletną retrospekcję i towarzyszymy mu na każdym kroku w teraźniejszości, gdy przez kompletny przypadek wplątuje się w tajemnicze wydarzenia, a potem rozmawia z Hugo o swoim ojcu, chociaż nie ma ku temu ochoty.

Muszę tutaj twórców pochwalić za jedno: charakteryzowanie bohaterów poprzez akcję. Tutaj dowiadujemy się, że Miles zarabiał na życie jako medium. Przyszedł do niego pewien mężczyzna prosząc, by ten zapytał się jego zmarłego syna, czy wiedział, iż ojciec go kocha. Miles początkowo zmyśla pozytywną odpowiedź, potem jednak wraca i mówi: „Nie byłem w stanie się skontaktować. Zwracam pieniądz”. Czemu jednak nie wziął ich i nie pozwolił staremu wierzyć w to, co ten usłyszał? Bo to byłoby niesprawiedliwe… wobec zmarłego syna. Trzeba było mu powiedzieć, że się go kocha, gdy żył. Proste, a jakie skuteczne. I jak wiele mówi o Milesie i jego relacji z własnym ojcem!

Popierdolony epizod podążający za Danielem, który wrócił do serialu w poprzednim odcinku. Znowu większość epizodu wypełnia dramatyczna dramaturgia („Gadaj teraz!”, „Nie teraz!”, „Teraz!”, „NIE MOGĘ!”), i dostajemy pomysł, który dopiero w następnym odcinku się rozwinie, ale już teraz zdążymy zauważyć, że jest popierdolony. A na koniec… cholera, zakończenie tego epizodu to jeden z najmocniejszych rzeczy w całym serialu. Daniel to postać tragiczna, przeklęta, zagubiona, i zwyczajnie jest mi jej żal jak chuj. Zabity przez własną matkę, a jej ostatnie słowa brzmią: „Kim jesteś?”. No żesz…

To też ten odcinek, w którym zaczął się jeden z największych minusów serialu, czyli… strzelanie do ludzi, by dojść do celu. Hej, a pamiętacie jak w „Lost” był tłum postaci i żadna nie była statystą, i jeśli któraś umarła to było to wydarzenie? Ja pamiętam. Teraz nagle mamy statystów w tle i strzelamy sobie. Broń w ręku pierwszy raz, ale jakoś nam idzie. Pozbawimy kogoś życia, ale przynajmniej zrobimy to, co chcemy zrobić, prawda? Ech.

Słabo kojarzę ten epizod. Tutaj chyba wpadli na pomysł z wysadzeniem bomby po to, by zresetować cały serial. Temat bogaty, ale tak naprawdę ledwo poruszony (*chociaż należą się słowa pochwały za proste wytłumaczenie tego, w jaki sposób detonacja miałaby przynieść oczekiwany skutek. Taka prostota przekazu w tym sezonie to rzadkość). Widz zostaje po odcinku skołowany i ma mnóstwo pytań. Głównie o to, by bohaterowie zaczęli się zachowywać i reagować jak ludzie. Przedstawiciele takiego gatunku postawieni w takiej sytuacji podeszliby do niego poważniej. Choćby dlatego, że jeśli się mylą, to umrą. Na śmierć – ale hej, to przecież ci sami ludzie, którzy po podróży w czasie stwierdzili: „W sumie zamieszkajmy tutaj, i na tym zakończmy tę przygodę”.

No i znowu się kłócą. Niewiele się dzieje. A to, co się dzieje, tylko powoduje uniesienie brwi. Same postaci mają trudności z przekonaniem siebie nawzajem, że chcą wysadzić bombę, a to jest zły znak.

Niemniej, szacunek za wprowadzenie dopiero w tym momencie bohatera, który jest centralną postacią całego serialu: Jacoba. Jakby niebyło, to on wszystko zaczął. To on pociąga za sznurki. A widzimy go dopiero teraz. Imponujące…

Po powtórce mogę w końcu powiedzieć: to nie jest najlepszy finał sezonu w historii „Lost”. Jest na drugim miejscu. „Through the Looking Glass” było doskonałe od początku do końca i było kontynuacją doskonałej formy wielu doskonałych odcinków, które je poprzedzały. „Incident” wieńczy serię średnich epizodów, które nie zostawiały widza zaspokojonym i chociaż ostatnie 15 minut piątego sezonu to największy kosmos, jaki w „Lost” można było zobaczyć, to cała reszta… Meh. Co tam się nawet działo? Nie jestem w sumie pewny. Fajnie zobaczyć Bernarda, Rose i Vincenta. Trochę się pokłócili o to, co mają zrobić, ale stanęło na tym, że odcinek się kończy więc: „No dobra, zróbmy to”, więc mało to angażujące. I znowu się strzelają. Ech.

Jednak ostatnie 15 minut… Jeśli jesteśmy w stanie jako gatunek stworzyć coś takiego, to jesteśmy w stanie wylądować na Słońcu. Tyle powiem. Wprowadzanie głównego bohatera pod koniec piątego sezonu – tylko po to, żeby zabić go chwilę później? Jedna z naszych ulubionych postaci jest martwa od wielu sezonów? Detonacja bomby, czego efekt nikt nie jest pewny? Reszta kinematografii jest lata świetle za twórcami „Lost” i tego, co oni zdołali upchnąć w tak krótkim czasie. Plus – nie mamy najbladszego pojęcia o tym, co się wydarzy w szóstym sezonie. Zapewne nie zobaczymy już ani jednej znajomej twarzy. Albo zobaczymy, jak John Locke lata po kosmosie na dinozaurze.