Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela (1975)

Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela (1975)

13/06/2018 Obyczajowy 0
Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela
Salon & Kuchnia & Rozkładane łóżko

Całkiem obiecująca wprawka warsztatowa, czyli jak pokazać robienie kotletów mielonych. Niezła etiuda (taka nie za krótka).

Zaczynamy od wstawienia ziemniaków. Potem tytułowa Jeanne, nasza bohaterka, przyjmuje klienta, spędza z nim czas, odbiera zapłatę i wraca do ziemniaków. Następnie dopiero rozbiera się i bierze kąpiel. Wszystkie te czynności wykonuje w ten sam sposób – skrupulatnie, starannie i z dystansem, bez emocjonalnego zaangażowania. Wszystko to coś nam mówi o bohaterce i jej codzienności. Kamera i pani reżyser również o to dbają – na zbliżeniach widzimy tylko fragment kobiety, od talii po szyję. Twarz nie jest istotna i wszystko, co ona symbolizuje. Gdy ujęcia są szersze, bardziej zdystansowane – wtedy kobieta stoi obrócona tyłem albo z boku kadru, w jego centrum z kolei jest mężczyzna: jasno oświetlony, wyraźnie obrócony przodem do obiektywu. On się liczy, ona nie. Nawet gdy kobieta jest samotna, to twórcy robią wszystko, by jej twarz nie przyciągała uwagi widza.

Nie wiemy, co oznaczał czas spędzony z klientem – zakładamy, że była to usługa seksualna, ale nic nas w tę stronę nie kieruje, zachowanie postaci czy warstwa audiowizualna jest całkowicie neutralna. Pasji w uczestnikach jest tyle, że równie dobrze mogli pójść na zaplecze, by robić zeznanie podatkowe. W sumie księgowi chyba lepiej zarabiają, ale za to hańba jest. Główna bohaterka nie wydaje się czuć hańby… Chociaż w sumie bierze po tym kąpiel. Może więc faktycznie wypełniała tam z nimi PIT?

Fakt, że wszystko znajduje się tu w jakimś kontekście, jest najlepszą cechą filmu. Nigdy nie oglądamy tylko obierania ziemniaków, zmywania naczyń lub przygotowywania nakryć na stole. Liczy się, w jakiej kolejności te rzeczy zostają wykonane, co jest przed czym i zamiast czego – ostatecznie zadajemy sobie pytanie, dlaczego bohaterka robi akurat to, co robi. Czemu poświęca się tak banalnym czynnościom i robi to na dodatek z takim oddaniem? Tak, jest tu słynne ujęcie, na którym bohaterka po prostu siedzi w fotelu przez trzy minuty, ale tutaj wciąż jest jakiś kontekst – Jeanne czeka na coś.

Jeśli miałbym wskazać jakiś minus to byłoby to wypstrykanie się pani reżyser ze wszystkiego, co miała w rękawie, po około 11 minutach. Potem film już niespecjalnie ewoluuje, posługując się ponownie tym samym, co już pokazał wcześniej. Co niekoniecznie musi być błędem, mogło być zamierzone – w końcu tak właśnie wygląda życie bohaterki, cały czas w kółko to samo. Poza tym widać, że autorka filmu była na pierwszym roku studiów i dopiero uczyła się prowadzenia aktorów albo technicznej obsługi aparatu (są tu sceny na ulicy wieczorem i wszystko, co widać to małe jasne punkty na czarnym ekranie – czyli latarnie). Niemniej – wiedziała już, czym film jest i dlaczego właśnie w tym języku chce tworzyć. To widać wyraźnie. Podstawowe techniki narracji, jak choćby właśnie umieszczanie wszystkiego w szerszym kontekście, miała już opanowane – jest więc naprawdę dobrze.

To jednak warsztat, a pod względem treści? Paradoksalnie jej uboga ilość działa na korzyść filmu, ponieważ mamy miejsce, by nałożyć na tytuł coś od siebie – dzięki temu każdy ma szansę odebrać film w inny sposób. Jeśli od siebie mogę coś zasugerować – nie ograniczajcie się do patrzenia na Jeanne przez pryzmat tego, że jest kobietą. Spróbujcie patrzeć na nią jako człowieka, to w końcu najmniejsza mniejszość: pojedyncza osoba. Finał produkcji można nawet odczytywać pod kątem filozofii obiektywizmu, jako zaprzestanie życia dla innych, by zacząć żyć dla siebie. Jeśli tak było, to autorka nie do końca zrozumiała tę filozofię, ale wciąż – trudno mi oceniać. To w końcu bardzo otwarty film i nie ma za bardzo sensu oceniać go pod względem tego, co stara się przekazać, skoro nawet można mieć wątpliwości CZY coś przekazuje. Czytając wywiad z panią reżyser można mieć wrażenie, jakby nawet ona mogła tylko interpretować. Miłego seansu!

Spotykania Anny ("Les rendez-vous d'Anna / The Meetings of Anna", 1978)

Z serii: lek na bezsenność.

1/5
Z serii: lek na bezsenność.
 
Scena otwierająca trwa cztery minuty i mówi nam, że bohaterka wykonuje telefon. Pani reżyser z pełną świadomością zaznaczy wtedy kompletny brak życia oraz naturalizmu – pusty dworzec, pociąg przyjeżdżający i odjeżdżający, jakby nikt nim nie jechał. Grupa ludzi idąca jak jeden organizm, z którego protagonistka musi się wyciągnąć – albo też pokazuje jej tępotę, przy minimalistycznych filmach mówiących niewiele czasami ciężko jednoznacznie coś stwierdzić. Faktem jednak jest, że zamiast iść do telefonu, do bohaterka wchodzi najpierw w grupę ludzi i się zatrzymuje przed schodami, blokuje innym drogę, wybierając tym samym najgorszy możliwy sposób zarówno jako postać jak i narzędzie w rękach twórcy. Rozpisuję się nad tym w ten sposób, bo podkreślam: to wszystko zajmuje twórcom cztery minuty. Całe cztery minuty patrzenia na pusty kadr, pozbawiony ruchu, koloru, energii, życia, treści. I tak przez resztę filmu, która jest co najwyżej okazjonalnie zabawna, jak bohaterka zaciąga kogoś do łóżka i przerywa stosunek następującymi słowami:
– Nie kocham cię.
A facet na to:
– Czuję, że znam cię całe życie.
 
No cóż. Aktorzy z całych sił starają się brzmieć tak samo i mówić w najbardziej monotonny, stały sposób, bez refleksji nad tym, co mówią. Pani reżyser pilnuje, by wszystkie informacje były podawane wyłącznie w dialogach, najgorszych jakie tylko były możliwe. Efekt jest kosmicznie nudny i człowiek naprawdę źle się czuje starając się coś z tego wyciągnąć, potraktować z szacunkiem czy coś. Bierni ludzie źle się czuję na tym świecie i nic z tym nie robią, bo są otoczeni przez marazm. Jeszcze tego nie widziałem we francuskim kinie.
 
Największe osiągnięcie filmu – w pewnym momencie postać dokonuje symbolicznego gestu i włącza szumiący telewizor, więc nie da się patrzeć na ekran. Jeszcze nigdy nie oglądałem filmu z połową kadru poza monitorem. Pani reżyser nawet odkryła wtedy montaż, by specjalnie bardziej drażnić widza tym szumiącym telewizorem – wcześniej jak ujęcie się kończyło, to się kończyło, a tutaj plan ogólny, kadr na jedną postać, na drugą, zbliżenie… Nigdy nie wiesz, czy za chwilę pani reżyser nie przyjebie ci telewizorem po oczach, trzyma cię w prawdziwym napięciu.