Filmy oglądane na AFF American Film Festival 2025

Filmy oglądane na AFF American Film Festival 2025

08/10/2025 Blog Opinie o filmach 0
american film festival 2025

Paręnaście słów o każdym filmie, który obejrzę w ramach AFF American Film Festival w 2025 roku. Bez relacji, bo tą już zrobiłem w przeszłości.

Jestem na American Film Festival i generalnie nie planuję relacji, ale bawię się póki co całkiem dobrze. Nadrabiam „100 rzeczy, które zrobię, zanim zostanę zombie”, w końcu zacząłem kupować też filmy na DVD w lokalnym sklepiku festiwalowym („Debiutanci” za 22 złote!). To drugie ponoć do niedawna nie miało cen na sobie i trzeba było za każdym razem pytać, po ile dany film. Że też im się chciało takie sztuczki stosować…

Filmy jak filmy. Prelekcja Podcastu Amerykańskiego przed „Gabrielem w Białym domu” w punkt („Będzie krótko, bo sam mam inny film za chwilę”), a retrospektywa Susan Seidelman bardzo owocna. Nie tylko same filmy świetne (dwa widziałem), ale i byłem na obu Q&A – pani reżyser zaskoczyła mnie nie tylko pamięcią na temat tego, jak wyglądało tworzenie filmów (to było 40 lat temu!), ale i swoją energią. Jak ją zobaczyłem, to się rozglądałem dalej – gdzie ta babcia? A ona była już przede mną. W wieku 50 lat chciałbym mieć tyle energii, co ona mając 73 (w grudniu). Bardzo dobre odkrycie festiwalowe.

Pogoda jest na plusie. Dosłownie tuż przed wyjazdem przypomniałem sobie, że rok temu miałem na sobie płaszcz, więc wziąłem go i teraz – cholera wie, jak będzie po drugiej stronie kraju przez najbliższe kilka dni. Okazuje się, że najczęściej nawet kurtka byłaby niepotrzebna – nadal są warunki, aby obiad zjeść przy stoliku na ulicy. Noce są zimne, ale one są zimne nawet w lipcu. Szkoda, lubię swój płaszcz, ale w 2025 roku na początku listopada jest jeszcze na niego za wcześniej.

Ludzie oczywiście dzielą się najczęściej negatywnymi doświadczeniami. Sam byłem na sali numer 9 na samym początku, oglądając film Linklatera z 35mm i nie doświadczyłem problemów. Jednak kilka osób na różnych filmach doświadczyło tam problemów z napisami, pokazywali bez napisów, urywali nawet film bez pokazywania go do końca zapowiadając ponowny seans późno w nocy, by ostatecznie pokazać jedynie niewyświetlone zakończenie.

Festiwal nadal jest miejscem, gdzie jak dwóch kinomanów zacznie gadać, to rezultatu nikt nie przewidzi. Jedna osoba mówiła mi, że na seansie Rocky Horror ludzie otwierali piwo i dobrze się bawili, inny przekazał mi, że słyszał widownię na poważnych dramatach śmiejącą się częściej niż Polacy na Rocky Horror. Wyraził żal, że wyświetlili ten film bez wprowadzenia, ponieważ polski widz nie ma łatwo wejść w taką produkcję, to nie jest element rodzimej kultury. I razem doszliśmy do wniosku, że polską widownię przekonać do RHPS to deepfake Jerzy’ego Sthura w miejsce Tima Curry.

Nadal jednak jest to AFF bez dużej ilości filmów Sezonowych, których tutaj nie nadrobiłem. Wiem, że to kwestia dystrybutorów, ale to nadal pozostawia gorzki posmak. Nie umiecie się dogadać? Rok temu nadrobiłem tutaj kilka obrazów, a teraz ani „Zniknięcia”, „Życie Chucka” czy nowego Andersona. Obiecali retrospektywę Elia Kazana, też tego nie ma. Zamiast tego jest retrospektywa, w skład której wchodzą też odcinki „Sex in the City” – i jestem z niej zadowolony, przegląd pani Susan jest największym plusem tej edycji… Ale jednak brakuje Kazana. Może za rok, ale pewnie AFF idzie w stronę retrospektyw takich twórców, jak pani reżyser „Clueless” (ważne, żeby to była samica). Na podstawie tego zrobili też serial – jak za rok pokażą kilka odcinków, to będę ucieszony.

Na przedmieściach ("SubUrbia", 1996)

6 listopada

Teraz jeszcze bardziej cenię sobie Clerks.

Fabuła jest idealna – za rogiem sklepu prowadzonego przez imigranta z Pakistanu spotykają się młodzi dorośli. Mają już proste prace, skończyli szkoły, mają różne doświadczenia życiowe i aspiracje – ale generalnie od lat spotykają się w tym samym miejscu po robocie i piją alkohol, gadają głupoty i tak im mija noc. W tym filmie punktem zwrotnym będzie przyjazd gwiazdy muzycznej do ich małego miasteczka. Gwiazdy, którą znają, bo kiedyś była ich przyjacielem. Czy nadal nim jest?

Osobiście: widzę tutaj ogromną inspirację filmem Clerks, tylko zamiast na postaci Dante i Randalla, pochylamy się nad losem Jaya i Boba, gdyby ich potraktować poważnie. I gdyby nie byli sprzedawcami narkotyków, tylko… Zwykłymi ludźmi. Richard Linklater widzi jednak „Zwykłych ludzi” w dalece depresyjny i negatywny sposób, niż robił to Kevin Smith. Ten drugi miał mniejszą ilość postaci i z każdą spędzał jeden dzień, ale umiał dostrzec, że nie są oni tylko tym, czym są teraz. To jeden dzień na ich drodze życiowej – i ten moment jest podobny w obu produkcjach. Nie wiedzą, czego chcą od życia, do niczego nie zmierzają, niczego nie osiągnęli. Mogą się nawet oszukiwać, że ich moment zaraz przyjdzie, że zależy im na ideałach – ale Smith widział ich z nadzieją. Mogli gadać o niczym, mogli gadać o czymś ważnym. Mogli nie chcieć być szczerzy na swój temat, ale w końcu przyznawali przed sobą, że jest jak jest. Linklater tworzy grupę stereotypowych, młodych ludzi, zakłamanych hipokrytów gadających głupoty, mających ego wywalone w kosmos. Gadają o tworzeniu sztuki, o wyjeżdzie do NYC, o walce za lepsze jutro z rasizmem, seksizmem, dupizmem – tylko po to, żeby inni ich wyśmiali, że przecież ich sztuka jest pusta, po wyjeździe nie poradzą sobie i nic nie wiedzą o świecie, samym sobą nie prezentując jednak nic innego. Nie ma w nich ziarna zmiany w przyszłości – nawet nie są w stanie sami naturalnie zacząć szczerze ze sobą rozmawiać. Film musi ich do tego zmuszać, bez tego będą jedynie niezręcznie mili i nigdy nie powiedzą, co im naprawdę leży na wątrobie, ponieważ wolą zachować status quo.

Ton całości jest dalece bardziej pesymistyczny i przygnębiający, nadal próbując być fajnym i śmiesznym portretem młodości oraz luksusu, jakim jest możliwość picia alkoholu przez całą noc z przyjaciółmi. Fabuła zahacza o naprawdę poważne tematy, które są wysilone i niewiarygodne. Niech będzie, że ta gwiazda rocka jest faktycznie popularna, ale gdy nagle wypływa uzależnienie od alkoholizmu u jednej postaci, albo możliwość, że ktoś inny jest mordercą… To jest za dużo. Kevin Smith był bardziej wiarygodny ze swoimi niewydarzonymi chwilami w zwykłym sklepie spożywczym, umiał nadać im większą tonację.

Clerks jest nawet lepiej nakręcone. Miało strukturę, punkt kulminacyjny, upływ czasu był namacalny. Linklater – jak chyba przez całą swoją filmografię – tworzy punkt wyjściowy, daje materiał aktorom, pozwala im na pewną improwizację… I liczy, że z tego wyniknie coś fascynującego. Efekt nie jest spełniony. Wyraźnie widać, jak wiele historii umyka między słowami, jak kamera próbuje nadrabiać skupiając się nagle na jednej z postaci, aby uzyskać „jej perspektywę”, ale to nadal wynika z pamięci widza, który umie wyobrazić sobie, co ona teraz myśli. Taki widz jednak zauważy we wszystkich pozostałych momentach brak takich ujęć, jakby tylko oglądający brał pod uwagę punkty widzenia tych licznych postaci na te wszystkie rozmowy i wydarzenia. Nie pomaga fakt licznych zbliżeń i tendencja do kręcenia scen zbiorowych poprzez jednego aktora naraz. Smith miał dwóch aktorów, trzymał ich razem w kadrze i widz miał wszystko, czego potrzebował, niczego mu nie odbierano.

Linklater ostatecznie sam okazuje się patrzeć na bohaterów – i w konsekwencji, na resztę swojego pokolenia – z poczuciem wyższości. Imigrant z Pakistanu pyta: „Jak możecie być tacy głupi? Macie wszystko i to marnujecie”, by chwilę później film się skończył. Reżyser nie jest zainteresowany poznaniem tych ludzi, stworzeniem z tych stereotypów ludzi na ekranie, poznaniem ich perspektywy. Kevin Smith nie miał rozwiązań, porad lub morałów – cholera, nie miał nawet zakończenia – ale stworzył pomnik mówiący samą prawdę z szacunkiem, dzięki której widzowie mogli poczuć się dostrzeżeni, zrozumiani i przez to nabrać dystansu do swojego życia, które naprawdę dopiero się zaczyna i ma swoje własne trudności. Smithem kierowała miłość, Linklaterem kierowała pogarda. Nadal stworzył czarujący obraz nocy spędzonej z przyjaciółmi, pełen swojej własnej prawdy i zaangażowania społecznego, które spodoba się bardziej rodzicom bohaterów niż im samym – bo mówiący, że młodzi powinni się wziąć do roboty, skończyć studia inżynieryjne itd. – ale ma swój własny czar. Będę pamiętać tę historię i tych ludzi, a Buff jest jedną z moich ulubionych postaci w kinie wszech czasów. Uwielbiam takich energetycznych ludzi, którzy są cały czas w ruchu, mają luz i dystans. To zresztą jedyna postać, która po prostu jest – bez tworzenia konfliktów, bez dramatów, bez marzeń po to, aby je mieć. Co prawda opowiada o tworzeniu sztuki pod wpływem substancji, ale nie jest pretensjonalny – jeśli już, to oczarowany możliwością tworzenia. I jego spotyka na końcu happy end. End, w który nie bardzo warto się wgłębiać.

Reasumując: Clerks to arcydzieło.

After This Death (2025)

6 listopada

Nieinteresująco opowiedziany i zrobiony. Zapamiętam tylko napisy początkowe, ładny styl i rytm.

Eddington (2025)

7 listopada

Dobrze. Zacznę od tego, że właściwą decyzją z mojej strony było zobaczyć ten tytuł w kinie – naturalnie w ten sposób przemęczyłem się przez niego w całości, od początku do końca. Chciałem przewinąć, przespać, cokolwiek – ale nie mogłem. Nie twierdzę teraz, że seans całości jakoś broni ten obraz – jednak jest on słaby z innych powodów, niż te, które chciałem wymienić na samym początku. Widzicie, to nie jest film o covidzie, pandemii czy innych ważnych rzeczach zrobiony źle. To film o chorym psychicznie człowieku, który ma idiotyczną fabułę, zrobiony źle. Od początku.

Ponad trzy lata temu zadałem sobie już pytanie: czemu nie ma kina covidowego? To, które obecnie znajduje się pod tym terminem, odnosi się do produkcji kręconych w okresie covida, ale nie opowiada bezpośrednio o tym okresie w historii ludzkości. Eddington pozornie próbuje uchwycić ten czas w ciągu swoich pierwszych 50 minut trwania – małe miasteczko w Nowym Meksyku, gdzie szeryf nie nosi maseczki, ale burmistrz ubiegający się o reelekcję jest zwolennikiem dystansu i całej reszty. Wszystko to ma miejsce na początku maja 2020, czyli zaraz też wydarzy się jeszcze coś, co będzie mieć związek z fentanylem, klękaniem, ekhem.

Reżyser nie poznał mojej odpowiedzi, czemu nie ma kina covidowego i zrobił to, co przewidziałem trzy lata temu. Widzicie: wspomnienie tamtego okresu nikomu nie przynosi dumy z samego siebie. Ludzie kłócili się, wchodzili ze sobą w konflikty, wierzyli jednej stronie, potem zmieniali stronę i ostatecznie sami nie wiedzieli, co o tym myśleć. Nie chcą pamiętać tego, jak się zachowywali wtedy wobec innych ludzi, nie wyciągnęli z tego żadnych wniosków – bo nie wiadomo jakich – i rozwiązaniem, które wszyscy przyjęli, było przemilczeć temat i ruszyć dalej. Zdarzyło się, nie wracamy do tego nigdy, mamy temat covida w dupie i jaka była ostatecznie prawda. Ari Aster nie jest artystą, który ma coś do powiedzenia – prezentuje powierzchowne obserwacje, zadowalając się dosyć kompetentnym obrazem codziennośći covidowej, podkręconej na potrzeby filmu i jego czasu trwania. Każdy słucha kolejnej teorii spiskowej z Internetu, każdy uważa, że ma racje, każdy poucza innych, każdy tworzy nowe spięcia każdego dnia. To się zgadza, tylko brakuje w tym wszystkim humanitaryzmu. Twórcy nie prezentują, skąd to się wzięło – nie prezentuje procesu, ewolucji. Nie są tym nawet zainteresowani. Z ich wersji wynika, jakbyśmy byli tacy wszyscy wtedy sami z siebie i nigdy nie zmieniliśmy stanowiska. Na ekranie nie ma żadnej normalnej, najpowszechniejszej osoby z tamtego okresu: człowieka, który chciał uniknąć konfliktów, nie wiedział wszystkiego, obawiał się choroby i starał się jakoś dogadać ze wszystkimi wokół, więc współpracował jak najbardziej po środku mógł. Nosić maskę, ale nie zmuszał do tego innych – tego typu rzeczy. W Eddington wszyscy chcą się bić na temat maseczki. Nikt nie ma też normalnej, zdrowej relacji z drugim człowiekiem w tym obrazie. To nie jest dobry film o covidzie – to narcystyczna produkcja patrząca z góry. Nieświadoma, że jedynie powtarza. Przekonana, że odkrywa. Że mówi prawdę o zamieszkach, niezrozumieniu, prowokacjach, manipulowaniu sobą nawzajem.

A potem film idzie w zupełnie inną stronę. Nie zdziwiło mnie, gdy po seansie przeczytałem, że ten scenariusz miał co najmniej dekadę i reżyser na jego podstawie chciał realizować swój debiut. To naprawdę jest zupełnie inna historia, do której doklejono elementy rzeczywistości covidowej, aby całość sztucznie napompować wartością marketingową. I żadną inną. Nagle w Eddington policjant zapomina, jak policjantować. Wątki urywają się, wprowadzane są nowe, które nie zmierzają donikąd. Inne są przyspieszone i dezorientują widza, który próbuje traktować je poważnie. Całość kończy się sceną akcji w stylu Commando, mając przy tym tylko troszkę więcej sensu niż Sinners z tego samego roku. To powinna być jakkolwiek pozytywna rzecz, że aż dwa filmy to robią, a tymczasem ja kręcę głową. Współczesne kino naprawdę straciło głowę.

Zmierzam do tego, że tutaj jest naprawdę bardzo dużo rzeczy. I widz musi posiadać wiedzę własną, żeby chociaż część wyłapać – i zakładać, że jeśli są one tutaj obecne, to oznacza, że film jest wartościowy. Jeśli zakłada, że musi jeszcze mieć coś o tym wszystkim do powiedzenia, wtedy wyjdzie film pusty. I rozległy. Przyznają mu jakieś dodatnie punkty za zmieszczenie tego i tworzenie pewnego portretu, ale z mojej strony to wszystko. Nadal pamiętam, że przez pierwszą połowę chciałem napisać tylko: „Dla takich obrazów filmy w kinie powinny być puszczane z możliwością przewijania”. To jeden z tych tytułów, w przypadku których dopuszczalne jest bycie na telefonie w sali kinowej – bardziej podłych rzeczy nie da rady napisać o jakiejkolwiek produkcji.

Z tego wszystkiego wydaje się wynikać głównie jedna rzecz, ale nawet jej standardowy widz nie wyłapie, jeśli wcześniej nie przedawkował Internetu. Widzicie, jest tutaj ogromna pogarda dla białych, młodych kobiet wynikająca z jednej z teorii spiskowych, że Biała Rasa jest programowana na samozniszczenie. W tej teorii stoi, że białe kobiety mają chodzić na studia, które nie zawierają żadnej faktycznej wiedzy. Mają pracować w administracji za marne pieniądze – wszystko, żeby nie mieć czasu na zakładanie rodziny, rodzenie dzieci. A gdy już będą mieć ochotę na seks, to będą go traktować jako nagrodę za działanie przeciw Białej Rasie. Elementy tego wszystkiego są w tym filmie i jeśli można napisać, że cokolwiek tutaj jest przedstawiane w całości, to właśnie walka samców o samice i co robią, aby zyskać jej względy. Jak głoszą niespójne poglądy polityczne i filozoficzne, jak biorą udział w protestach, jak przemawiają na wiecach – wszystko to wbrew sobie. Nie wierzą w ani jedno słowo, ale białe, młode samice chcą słyszeć o skradzionej ziemi i przepraszaniu za niewolnictwo, więc takie rzeczy robią. Nawet główny bohater ląduje ostatecznie w łóżku z taką samicą – niejako za karę, że nie brał w tym wszystkim udziału. Wink-wink. Kto oglądał, ten zrozumie.

Każdy, kto tego nie czytał wcześniej w Internecie, po obejrzeniu filmu może łapać się za głowę i pytać: „Co ty Garret pierdolisz?”. Tego nie da się wyłapać z samego filmu, ale elementy w nim są. Podobnie jak wielu innych rzeczy. Ari Aster nie jest odważnym artystą i nie ma odwagi mówić głośno. Ma odwagę mówić jednocześnie i może z tego wyniknie coś, za co ludzie będą go chwalić. Nadal jest kompetentnym artystą – umie tworzyć kadry i budować napięcie, poprowadzić aktorów. Nie można odmówić Eddington, że robi wrażenie ambitnej produkcji. I na tym to się kończy.

Gabriel nad Białym Domem ("Gabriel Over the White House", 1933)

7 listopada

Kino realizujące marzenie – prezydentem zostaje człowiek, który nagle zdaje sobie sprawę z władzy, jaką ma. Z możliwości, jakie ma. Ile dobrego może zrobić! Zachowuje się wtedy zupełnie niestosownie, jak nie on, jakby kontrolę nad nim przejął Archanioł Gabriel. Nie podoba się to wielu osobom, ale nowy Prezydent nie przejmuje się tym i bierze za wszystko odpowiedzialność, byle tylko wyprowadzić kraj z kryzysu bezrobocia oraz zagrożenia globalnej wojny. Nie będzie się obawiać nawet wprowadzić stan wojenny i przyjąć dyktatury – ciężko jednak uznać, by film rozumiał ten termin. Zdaje się nie rozumieć wszystkich innych, które używa.

Nie ma w tym filmie wiele więcej – to tylko populistyczny obraz będący wizualizacją marzeń, działający delikatnie mówiąc w uproszczonej wersji rzeczywistości. To reklama – reklama scenariusza, w której polityk decyduje się naprawić wszystkie problemy i to robi. W rok. Przy pomocy charyzmy. Nie jest to jakiś banalny scenariusz, oparty na wpakowaniu w niego pieniędzy, ale nadal nie prezentuje on żadnych sensowniejszych rozwiązań. To film adresowany do biednych obywateli głodnych zmian. I jedzenia.

Twórcy nie planują edukować, nie zamierzają, nie realizują tego rodzaju misji. Widz nawet musi sam z siebie pamiętać, czym była 18 poprawka do Konstytucji USA (chodzi o tę, która wprowadziła prohibicję – zniesioną właśnie w grudniu 1933 roku, w roku premiery „Gabriela…”). Nie wyjaśnia, jak przestępczość urosła dzięki niej i czemu tak im zależy na bezrobociu. Nie wyjaśnia powodów owego bezrobocia i jak miałoby działać zatrudnienie ich przez rząd. Film nie ma zamiaru nawet edukować własnych bohaterów – gdy tylko bohater zostaje opuszczony przez Boga i zmienia zdanie, mając ku temu solidne argumenty, wtedy postać poboczna pozwala mu umrzeć. Kłopot z głowy, marzenia spełnione. Film zamknięty. Dziecinne to i niedojrzałe, niepoważne. Niegodne żadnego dzieła sztuki podejmującego tematykę polityczną.

Pomimo tego wszystkiego „Gabriel…” pozostaje interesującym obrazem ze względu na to, co pokazuje – czy raczej, co stara się przedstawić. Jest pewnym obrazem swoich czasów, ówczesnego wyobrażenia politycznego, mówi coś o obywatelach Ameryki. Nawet jeśli jest to wizja, w którą twórcy chcieli wierzyć, a nie wizja prawdziwa. Mówi to, co chce mówić, a nie to, co zwykli ludzie naprawdę mówili, w co wierzyli i jacy byli. Pod wieloma względami to pozostaje aktualny przedstawiciel kina politycznego na światowej arenie. Stety lub niestety.

Smithereens (1982)

7 listopada

Girlfriends, Out of the Blue, Streetwise… I teraz Smithereens. Nowy Jork kontra młoda kobieta. Nie ma tutaj tak naprawdę jakiejś historii – fabuła składa się z kolejnych interakcji Wren z ludźmi, których spotyka w starciu z codziennością. W tym znaczeniu, że każdy dzień może być okazją na sukces, a okaże się walką o spędzenie nocy z dachem nad głową. Wren nie płaci czynszu od miesięcy i stara się z całych sił budować wrażenie, że jest zapracowaną, zabieganą osobą będącą o kilka chwil od gigantycznego sukcesu: zawarcia znajomości, wyjazdu, wejścia w biznes. Nie ma chyba znaczenia jaki to biznes i co będzie robić. Ciężko powiedzieć, co Wren chce robić. Ciężko powiedzieć wiele rzeczy o niej.

Wren z łatwością manipuluje ludzi wokół siebie, przeinacza prawdę albo zmyśla kompletnie. Gdy ktoś ją wyrzuci z łóżka, to ona po prostu miała go już dość. Gdy wyrzucą ją z klubu – klub ssie. Ona zawsze sobie poradzi, zawsze postawi na swoim – nawet wbrew sobie. Można o niej powiedzieć wiele negatywnych rzeczy, ale twórcy nie patrzą na nią w ten sposób – patrzą na nią w całości, dostrzegając od każdej strony, w wielu światłach. To naprawdę jest postać, którą można zrozumieć i z nią sympatyzować, pomimo jej licznych wad. Zobaczymy, jak blisko wielokrotnie jest od sukcesu – chociaż byłby to sukces w naszych oczach, nie jej. Znajdzie chłopaka, który będzie się z nią liczył, zamiast tylko okłamać i wykorzystać – ale Wren go odrzuci, pełna wzgardy dla siebie i przekonania, że nie zasługuje na kogoś takiego. A może wcale nie? Może tylko tak jej powiedziała? Może tym razem oszukuje też widownię, która chce wierzyć w istnienie wrażliwej strony Wren? To dzięki temu – oraz faktycznej walce na brudnych ulicach Nowego Jorku, pełnego prostytucji, ludzi śpiących na podłodze, tępo patrzących w przestrzeń podczas zażywania narkotyków i uprawiania mechanicznego seksu – ten film jest tak żywy i ekscytujący w oglądaniu.

Film trafia na listę moich ulubionych produkcji 1982 roku: https://garretreza.pl/podsumowanie-1982/

Rozpaczliwie poszukując Susan ("Desperately Seeking Susan", 1985)

7 listopada

Najśmieszniejszy film bez jednego żartu.

Dobra, żarty jednak się pojawiają pod koniec (koleś mija kolesia bez spodni i rzuci komentarz: „Nice legs”), ale chodzi mi o to, że sama historia w tym filmie jest komedią. Bracia Marx z Luisem De Funnes, ten poziom komedii, której nie da się zdradzić. Intryga jest aż tak złożona, że w trzecim akcie nie wiadomo, co z tego galimatiasu wyniknie. Takiej opowieści nigdy nie widzieliście. A wszystko zaczęło się od ogłoszenia w gazecie i życia tak nudnego, że ekscytację przynosiło śledzenie wymiany postów między obcymi ludźmi.

Początek nie klei się jeszcze tak, żeby widz miał pojęcie, co ogląda – trzeba zainwestować trochę więcej czasu, zanim film ruszy. Jak już to zrobi, to galopem. Sceny są krótkie, szybkie, do rzeczy. Prawdziwym osiągnięciem jest jednak umiejętność utrzymania widza przy tych postaciach, zaangażowanie go w to wszystko pomimo natłoku zarówno bohaterów, wątków jak i wydarzeń, żeby umiał się w tym odnaleźć.

Efekt? Bardzo dobra zabawa, do której będę chciał wrócić. Mam jedynie wątpliwości, czy ta fabuła działa jako opowieść o tych wszystkich ludziach, czy finał faktycznie daje im wszystkim spełnienie i przemiana poszczególnych bohaterów trzyma się kupy. Zapewne tak nie jest, ale siła pierwszego seansu jest ogromna. Pokonuje nawet wyraźną fetyszyzację kobiet, które mają nierówno pod sufitem, ale w tym obrazie nazywa się to: „nieprzewidywalne”. Wiem, że w pewnym momencie mojego życia to by to mnie przemawiało, więc rozumiem – ale to nadal nie jest film o miłości. O zauroczeniu? Jak najbardziej. Utwór w tym samym duchu, co Muza z Sharon Stone.

Film trafia na listę moich ulubionych produkcji 1985 roku: https://garretreza.pl/podsumowanie-1985/

Rosemead (2025)

7 listopada

Publicznością tego filmu są chyba tylko ludzie, którzy zobaczą to w telewizji, a następnego dnia w pracy wypełnią trzy minuty życia poprzez: „Widziałem wczoraj taki film, o matce, która kaszle krwią i umiera, ma jakiegoś raka czy coś, ale ukrywa to przed swoim synem, bo ten i tak ma ciężko, bo ma schizofrenię i to leczy…” po czym przechodzą natychmiast do opowiedzenia zakończenia. Ponieważ tylko wtedy film prezentuje jakąś wartość, jakiś punkt zaczepienia. Nie jest obietnicą seansu, nic z tych rzeczy. Jest zrobiony nijako – można wręcz uznać, że błędnie – tonacja jest bezpieczna (więc nudna), nie ma też podpory w postaci scenariusza, jakiegoś planu rozwoju wydarzeń. Nie dzieje się praktycznie nic przez cały film, co służy opowiedzeniu tego doświadczenia widzowi – poza zakończeniem.

Nie było tutaj za bardzo pomysłów na całość. Finał miał zapaść widzowi w pamięci i na tym wszyscy się skupili. Sztuka filmowa pojawia się dopiero w trzech ostatnich ujęciach.

Kameleon ("Lurker", 2025)

8 listopada

Matt zna Olivera i jego muzykę. Gdy widzi go w swoim sklepie z ubraniami, wykorzystuje okazję, jaka się nadarza, aby wejść do jego świata. Tylko jak tam pozostać? Jaki Matt ma cel? Robi wrażenie osoby samotnej, w głęboki sposób szukającej zrozumienia i akceptacji. Ma problemy, aby zaprzyjaźnić się z pozostałymi członkami „ekipy” Olivera, znaleźć sobie tam miejsce. Nie jest artystą, ale chce się przydać. Wydaje się panikować na samą myśl, że Oliver jedynie udawał przyjaźń – robi w końcu wrażenie kogoś, kto jednego dnia będzie składał każdą obietnicę, aby nazajutrz już o niczym nie pamiętać. Czy tak właśnie było z Mattem? Czy odnajdzie on swoje miejsce w grupie?

Matt szybko daje jednak znać widzowi o swojej prawdziwej naturze. Jak zwraca się do swojej matki, jak wszystko kalkuluje na zimno, czego tak naprawdę się obawia – nie chce zostać prawdziwym przyjacielem, chce zostać jedynym przyjacielem Olivera. Nie jest dobrym człowiekiem, ale jest u progu sławy i popularności, pozwalającej mu traktować innych z wyższością. Gdy Olivier nagle zostaje otoczony przez fanów, to cieszy się i stara się być miły. Matt tylko czeka, żeby móc narzekać na brak prywatności.

Twórcy przekonują swojego widza, że znają ten świat i umieją go odtworzyć na ekranie – koncerty, tworzenie, relacje gwiazdy ze swoją ekipą. Wydaje się, że naprawdę wchodzimy za kulisy i widzimy codzienność tych ludzi.

Wszystkie braki, jakie mógłbym teraz wytknąć, mają związek z zakończeniem. Zabrakło w nim pokazania większej winy Olivera jako osoby wymagającej Yes Menów, co los przewrotnie mu dał. W epilogu Matt wydaje się osiągać faktyczny sukces jako artysta, jego wizja zostaje spełniona – tymczasem przez niemal cały film wydawało się, że to nikt, który nic nie umie. Gdyby jednak w trakcie tej opowieści przewijał się motyw, gdy Matt coś proponuje (o czym widz wie, że byłoby to dobre) i najbliżsi nie brali tego pod uwagę, dodałoby to do złożoności dramaturgii. Tymczasem Matt wcześniej tylko kręci rozmazany dokument i przyczepia kamerę do owcy, gdzie wełna zasłania wokalistę.

Nie jest to film, do którego będą chciał wrócić – za dużo tutaj chwil niezręcznej przestrzeni rodzącej się między bohaterem i pozostałymi postaciami, martwej ciszy w momentach niezdolności do nawiązania kontaktu, chwilami nawet sam film zdaje się nie być pewnym następnego kroku. Dłuży się, widz przymyka oczy i zaczyna rozważać głośne wyrazy z prośbą, aby to już się skończyło. Powtórny seans nie jest mi potrzebny jednak, żeby z perspektywy czasu docenić pewne momenty, które z czasem okazują się zawierać więcej treści – jak wtedy, gdy bohater chwycił za kontroler i pokazał, że umie w niej dominować, zaskakując wszystkich. Albo gdy podczas pierwszego kontaktu zmuszają go do zdjęcia spodni, a on zdejmuje nawet bieliznę – pokazał już wtedy, że jest gotowy na wszystko, na złamanie reguł, stworzenie swoich. Za pierwszym razem widzimy w tym zabawę, później myślimy, że było tu więcej.

W finale film okazuje się jako całość być odpowiedzią na pytanie, które zostaje zadane na samym końcu. Nie jest ona prosta, łatwa ani przyjemna. Świat show-biznesu pokazuje tutaj prawdziwe pazury i przekonuje, że wymaga to bezwzględności. W kieszeń można sobie włożyć gadanie o szczęściu, ciężkiej pracy oraz zrządzeniu losu. Tutaj liczy się dominacja i film potrafi to pokazać. Osobiście ciężko mi wymienić film, który lepiej obnaża brudy show-biznesu, niż „Kameleon. Przynajmniej w ostatnich latach, oferując więcej niż tylko kopię schematu fabularnego „Wszystko o Ewie”.

Mężczyzna idealny ("Making Mr. Right", 1987)

8 listopada

Kolejny raz w filmografii pani Susan bohaterka jest energiczna i pewna siebie, świat ma się kręcić wokół niej, a przechodząc na ulicy samochody mają wyparować. Taka osoba będzie promować Androida, który ma brać udział w misjach kosmicznych.

Fabuła jest naciągana, ale reszta dostarcza pełnej zabawy. Dialogi lśnią najtisowym serem z pełną dumą, a intryga kto-z-kim jest należycie zakręcona. Do tego John Malkovich w podwójnej roli – od dwóch dekad co najmniej nie widziałem go w dobrej roli, a co dopiero TAK dobrej. Do fetyszyzacji kobiet mających nie równo pod sufitem zaczynam się przyzwyczajać.

Ostatecznie stawiam ten obraz niżej od Susan. To prosta komedia, która nie jest aż tak ambitnie skonstruowana, co Susan. W Mężczyźnie idealnym ponad to można się domyślić rezolucji fabularnej, która dodatkowo zostawia po sobie gigantyczną dziurę fabularną: to po jaką cholerę w końcu był im ten Android?

PS. Musiałem wyjść z sali przed Q&A, ale mam nadzieję, że ktoś zadał pytanie pani reżyser o to, czy wie, o czym jest piosenka: „Welcome To The Machine” Pink Floyd.

Desperat ("Dead Man's Wire", 2025)

8 listopada

Dziecko pyłu ("Child of Dust", 2025)

8 listopada

Blue Moon (2025)

8 listopada

Pan Smith jedzie do Waszyngtonu ("Mr. Smith Goes to Washington", 1939)

9 listopada

Śmietnisko młodości ("Teenage Wasteland", 2025)

9 listopada

Prezydent - Miłość w Białym Domu ("The American President", 1995)

9 listopada

Nowa fala ("Nouvelle Vague", 2025)

9 listopada

Presence (2025)

9 listopada

Anioł stróż ("Good Fortune", 2025)

10 listopada

Szósta dzielnica ("The Sixth Borough", 2025)

10 listopada

Diablica ("She-Devil", 1989)

10 listopada

Kopnęłąbym cię, gdybym mogła ("If I Had Legs I'd Kick You", 2025)

10 listopada

Krótkie metraże Seidelman

10 listopada

Wyznania dziewczyny z przedmieścia („Confessions of a Suburban Girl”, 1992)

Dzieło mistrza („The Dutch Master”, 1993)

Złodziej z przypadku ("Caught Stealing", 2025)

11 listopada