Jak poznałem waszą matkę („How I Met Your Mother”, 2005-14)

Jak poznałem waszą matkę („How I Met Your Mother”, 2005-14)

22/06/2019 Opinie o serialach 0
how i met your mother jak poznalem wasza matke
Neil Patrick Harris & Hugo z „Lost”

Kino wierzące w miłość, jej magię i to, że jest przeznaczona każdemu.

3/5

Ted Mosby w niedalekiej przyszłości opowiada swoim nastoletnim dzieciom, jak poznał ich matkę. Zaczyna w 2005 roku: na długie lata przed tym, jak w ogóle pierwszy raz mogła nadarzyć się okazja do spotkania z nią, ponieważ to tak naprawdę opowieść o miłości i wierzeniu w jej magię. O życiu i o tym, jak pośród szarych dni mamy okazję tu i tam na spotkanie tej właściwej osoby, z którą spędzimy resztę życia. O tym, że nie należy się poddawać – bo jutro też jest dzień, bo kolejna szansa jest tuż za rogiem, bo każdemu coś jest przeznaczone i gdy przyjdzie właściwy czas, my będziemy gotowi.

Cała ta idea stojąca za produkcją naprawdę wynosi cały serial o klasę wyżej, bo podczas seansu tylko ona trzymała mnie przy ekranie. Jak poznałem waszą matkę jest monotonne, pozbawione dobrej fabuły, humor jest letni i nie ma konkretnego bohatera poza jednym: zbiorowego. Wyżej wymieniam co prawda Teda, ale jak o nim myślę, to widzę głównie tego cichego chłopaka mówiącego najmniej i siedzącego niechlujnie przy stole w grupie wszystkich swoich znajomych. Pozostali mówią więcej, ale nie ma nikogo, kto mógłby pociągnąć odcinek w pojedynkę i być bohaterem jakiejś historii. Atrakcyjność tej grupy polega na tym, że jej członkowie są nierozerwalni i cały czas są w interakcji między sobą. Warto też nadmienić, że nigdy nie nauczyli się używać telefonu i woleli zachodzić do drugiej osoby, jak mieli jakąś sprawę. Jeśli już dzwonili, to tylko po to, aby powiedzieć: „Spotkaj się ze mną w barze za 5 min”, a jeśli było coś istotniejszego, to wtedy nie można było się połączyć, bo telefon był w kuchni na wyciszeniu, więc lepiej pobiec. Dziwne to.

Serial trwał na antenie solidne dziewięć sezonów, przez co główny wątek w postaci: „Kto z kim się ożeni” został, delikatnie mówiąc, przejebany po całości. Jeśli wariactwo Ross i Rachel było drażniące, to zamieszanie wokół Robin, Barneya i Teda wyznacza nowe standardy. Męczący, powtarzalny, schematyczny i irytujący – więcej nawet nie chcę mówić. Tym bardziej że to jest naprawdę słaba opowieść o miłości – nikt tutaj tak naprawdę nie rozmawia o uczuciach czy drugiej osobie. Zamiast tego mamy sztuczne: „Chcę z tobą być, ale nie wiem, czy chcę z tobą być. Chcesz ze mną być? Ucieknijmy teraz. Jeśli też tego chcesz, to ja też” i inne tego typu gadanie, które nie ma wiele wspólnego z prawdziwym życiem. To jednostronne i naiwne patrzenie na kwestię uciekania spod ołtarza, wybierania pomiędzy jednym ukochanym i drugim, wchodzenia w związek z byłą dziewczyną najlepszego kolegi czy też wyznawania swoich uczuć drugiej stronie, chociaż ma ona partnera i plany z nim związane. Nie mogłem się w to angażować, ale z drugiej strony przymykałem na to oko, bo twórcy wyraźnie wierzyli w to wszystko. I czasami udawało im się zarazić mnie tym. Nic poważnego, ale było mi miło na myśl, że niektóre momenty z serialu mogłyby być prawdziwe też w naszym świecie.

Jak poznałem waszą matkę weszło do pop-kultury i ma swoje momenty, ale nic poza nimi nie przychodzi mi do głowy, gdy myślę o tym serialu. Zastanawiam się nawet, czy gdyby nie popularność tych rzeczy, to czy w ogóle zwróciłbym uwagę na Suit up, Legen-wait for it-dary i innego ananasa. I po namyśle odpowiadam: aż tak mnie ten tytuł nie interesuje, żeby się nad nim poważnie zastanowić. Obejrzałem 63 odcinki, może kiedyś coś jeszcze obejrzę, ale to raczej tyle. Z sitcomów wolę już Różowe lata 70, Cheers i Modern Family.

Był emocjonalny, a po seansie nie myślałem o niczym innym. Przez niezbyt długą chwilę, ale jednak. Chciałem pozbierać myśli i podsumować swoje wrażenia. Na pewno oglądałem z uwagą i podobało mi się to, co widzę. Było to w duchu serialu, oferowało ciekawy pomysł i było naprawdę ambitne, ale też pod niektórymi aspektami było nieaktualne. Widać, że to finał, jaki twórcy dawno temu zaplanowali i niepotrzebnie tak mocno się go trzymali. Bardzo ważną scenę nakręcili jeszcze w 2006 roku, czyli osiem lat przed emisją. Widać też, że nikt nawet nie myślał, iż tyle czasu trzeba będzie czekać na jej emisję. Nikt nie przewidział, przez jakie dziwy trzeba będzie przeprowadzić bohaterów, aby ten czas wypełnić. Nikt nie przewidział reakcji widzów na konkretne postaci, że będą mieć wymagania co do ich przyszłości oraz że życzenia te trzeba będzie jakoś spełnić – równocześnie trzymając się tych zaplanowanych założeń.

Efekt jest taki, że finał jest naprawdę dobry, ale tak naprawdę w oderwaniu od serialu. Fani spodziewali się czegoś innego i trudno ich winić, twórcy trzymali się swojej wizji i myśleli, że im się upiecze, ale zdania były podzielone. Finał odbiega też mimo wszystko od tego, co znamy również na poziomie struktury, więc pewnie dlatego tak polubiłem zakończenie, kiedy cała reszta serialu była mi w większości obojętna i do wieczora zapominałem, co właśnie widziałem.

To byłby dobry finał dla filmu albo serialu o wiele krótszego. Wtedy to wszystko mogłoby być bardziej spójne. Mogę zrozumieć fanów, że odrzucili takie zamknięcie, ale nie mogę też nie napisać, że dla mnie nie był to emocjonalny odcinek, o którym będę myślał ciepło w przyszłości. Polubiłem pomysł, skalę i fakt, że granie czasem i nielinearną narracją jeszcze nigdy nie było takie dobre, że wtedy uderza ta główna myśl serialu: że na szczęście nie tylko trzeba czekać, ale też trzeba być gotowym. Że gdy spotka się tę jedną, właściwą osobę, to wtedy kończy się zamieszanie. Że wtedy kończy się „sitkomowość” – zwróciliście uwagę na to, jak długo widownia milczy i jedynie słucha tej naprawdę dobrej historii, a odzywa się dopiero prawie na sam koniec, kiedy Ted mówi „Hej, opowiedziałem krótką historię i trzymałem się tylko najważniejszych rzeczy!”? Wtedy nawet sam się uśmiechnąłem. Nie żałuję, że nie pochylono się bardziej nad smutnym okresem tego zakończenia – każdy wie, co on oznacza i nie zmuszano nas do płaczu. I bez tego było mi smutno. I bez tego byłem zaangażowany. Pierwszy raz mogę tak napisać o tym tytule. Tak, było warto!

Najlepsze odcinki: Definitions i Perfect Week

Najlepsze odcinki: Glitter i Blitzgiving

Najlepszy odcinek: Ducky Tie

Najlepszy odcinek: Something New

Najlepszy odcinek: Last Forever