Flashbacki i śmierć, czyli sztuka
Jest kilka elementów, które łączy "Lost" z "Six Feet Under". Najważniejszy jest taki, że oba są dla mnie inspiracją.
Ostatnia kwestia, jaka pada w tym pierwszym to: We’ve been waiting for you. Ostatni odcinek tego drugiego nosi tytuł: Everyone’s Waiting. W obu serialach poruszany jest temat śmierci – w ujęciu Alana Balla jest on głównym motywem, poruszanym z wielu stron. Największy nacisk jest położony na to, jak ono wpływa na żywych już po wydarzeniu. Zamiast pokazać ból śmierci – pokazany jest ból rozstania. Zamiast ostatecznego końca pokazane jest wieczne życie w pamięci żywych. W ekstremalnych chwilach śmierć jest tym, co prześladuje bohaterów. W Lost śmierć jest, cóż – jak wszystko inne – zarówno głównym wątkiem, jak i drugoplanowym, a także tłem do innych wydarzeń (wszystko zależało od danego odcinka i z czyjej perspektywy aktualnie widz poznawał wydarzenia). Opowiadano o niej jako czymś, co można zamknąć. Przejść żałobę, pożegnać się ze zmarłym i żyć dalej, bardzo rzadko wracając do przeszłości. Do tego dąży między innymi Jack: by pochować ojca i mieć to już za sobą. W SFU coś takiego nie byłoby możliwe.
Teraz chcę omówić, to co się dla mnie najbardziej liczyło: w obu produkcjach udało się zająć połowę odcinka czymś innym niż główny wątek, scalając efekt w jednolitą całość, która bez owego „sztucznego wypełnienia” nie byłaby kompletna. W Lost były to retrospekcje jednego z bohaterów, w SFU każdy odcinek zaczynał się czyjąś śmiercią. Najczęściej nowej postaci, której bliscy w danym epizodzie zostaną klientami rodziny Fisherów.
Oczywiście – bez spoilerów.
Gdy pisze się odcinek trwający ponad 40 minut, czasem jest ciężko zapełnić to samą fabułą. Najczęściej wymyśla się jakiś poboczny wątek, ot dla zapchania czasu. I to po prostu czuć przy oglądaniu, widać wyraźnie, co jest warte oglądania, a co zmierza donikąd. Dlatego, gdy taki zapychacz staje się istotną częścią produkcji, rośnie do rangi równie istotnej częścią odcinka co jego główny rdzeń – wtedy pochylam głowę w uznaniu. Bo na końcu, one były zapychaczami tylko z technicznego punktu widzenia. W pilocie Six Feet Under umiera ojciec rodziny Fisherów. Następuje przejście do białego tła, podaje się imię i nazwisko denata oraz kiedy się urodził i umarł. W ten sposób wprowadzono tę rutynę – następnie każdy odcinek zaczynał się od krótkiej sceny, mniej lub bardziej rozbudowanej. Zdarzało się, że pokazywali tylko człowieka idącego chodnikiem, który nagle upada – i to wszystko, cała śmierć. Po drugiej stronie potrafiono wymyślić coś tak złożonego, jak ciężarówka wypełniona erotycznymi lalkami, u której paski trzymające towar zaczynają się luzować i nadmuchane helem atrakcje lecą w niebo, skąd dostrzega je przez przypadek starsza kobieta jadącą ulicą, bierze je za anioły, wybiega na ulicę, by się modlić… i umiera potrącona przez pojazd. A wcześniej jeszcze była scenka wyjaśniająca, po cholerę te anioły były wypełnione helem.
Czy tak musiało być? Czy trzeba było się tak przyglądać każdemu z tych zgonów? Wymyślać im dane osobowe, historię, rodzinę? Nie, ale to było wygodne i pozwalało scenarzystom wypełnić miejsce. Tak to brzmi w teorii, ale już wykonanie owego pomysłu przewyższa oczekiwania. Zgony służą serialowi na przynajmniej trzech poziomach: przypominają o motywie przewodnim, czyli śmierci. Zapewnia robotę bohaterom – jest to istotne dla fabuły. Dzięki takiemu wyłączeniu od reszty epizodu potraktowano wszystko z powagą i szacunkiem. To nie miało być coś nieistotnego, lekkiego lub zlekceważonego. Po trzecie, dzięki zmarłym widz lepiej poznawał żywych.
W poetyce serialu jest coś takiego jak rozmowa ze zmarłymi – nie duchami, ale projekcjami wewnętrznych przeżyć i emocji bohaterów, którzy ich widzą. Ojciec objawia się córce, by przypomnieć jej, jak go traktowała za życia. Pobity na śmierć gej krzyczy na żywego homoseksualistę, że ten jest przecież zboczeńcem. I tak dalej. Często w jakiś sposób śmierć i osoba, która odeszła, łączy się z tematem odcinka. Osobistymi problemami którejś z postaci, która nie wie co zrobić, i nagle widzi w pokoju ożywione ciało, które do niej mówi. I w ten sposób problemy się rozwiązują. Czasem rozmawiają na spokojnie. Innym razem krzyczą. Zazwyczaj dochodzą do konfrontacji ze śmiercią, życiem wiecznym, bogiem. Jawa może się mieszać ze snem, projekcje zamieniają się w dosłowne duchy, które nawiedzą bohatera w środku nocy. I jedynym tego świadkiem jest sam widz. Gdyby nie było śmierci, w tym serialu nie byłoby życia. Kto wie, może gdyby nie wymagania czasowe, by każdy odcinek trwał godzinę, SFU wyglądałoby inaczej. A może to było w podstawowej koncepcji? To wydaje się oczywiste, ale patrząc na kolejne sezony, miałem wątpliwości.
W Lost cześć odcinka pierwszych sezonów poświęcona jest na retrospekcję życia bohatera przed katastrofą i wylądowaniem na Wyspie. W pierwszym odcinku scena po pierwszej przerwie na reklamy zaczęła się od ujęcia na chmury. Następnie nastąpiło oddalenie i okazało się, że widzimy je z pozycji pasażera samolotu wyglądającego przez okno. Widz zobaczył Jacka ubranego w garnitur, bez rany na twarzy – zrozumiał, co to jest. I w ten sposób wprowadzono taki zabieg do serialu. W dwuczęściowym pilocie tego było jeszcze niewiele – parę scen tuż przed katastrofą i oddzieleniem tylnej części. Potem zaczęły być one integralną, istotną częścią. Wyjaśniano, kim oni są – bo sami przecież tego nie mówili byle komu. Byli zagadką dla widzów i współmieszkańców bezludnej wyspy. W ten sposób osiągnięto bardzo wiele, jak pogłębianie sylwetek postaci oraz wymiaru historii, ale najważniejsze teraz jest jedno: transformacja widza w jednego z uczestników akcji. Jako jedyny znał wszystkich tych ludzi. Spojrzenie w oczach, ich historie, osobowość. Znał całość. Jemu jedynemu było dane poznać prawdę. Nawiązano relację, zbliżono fikcję do prawdziwego człowieka. On nie tylko był zaangażowany i chciał poznawać i poznawać. Czuł się wyjątkowo.
Z czasem przestawało być tak różowo. W SFU zgony miały coraz mniejszą wagę. Coraz częściej byli to tylko klienci, z którymi nie nawiązywano ciekawszego dialogu. I w skrajnych przypadkach, naprawdę byli jedynie zapychaczami, osłabiającymi impakt fabuły, niezwiązanymi z danym odcinkiem. Na dodatek same zgony były przewidywalne: po kilku sezonach starano się to zmienić. Wcześniej umierali w samotności, więc było jasne, kto zginie, dlatego wprowadzano im jakieś towarzystwo. Jednak i to było słabe – wiadomo było, że to tylko zmyłka: kamera od początku koncentruje się na kimś, wkręcając, że to on zginie, a faktycznie umiera ktoś w tle… Taki stan rzeczy naprawdę był słaby, przypominał rutynową pracę przy taśmie. Wcześniej było tam uczucie, pasja, filozofia. Potem był to punkt programu, który trzeba odbębnić.
W Lost już w drugim sezonie zaczęły się retrospekcje pokazujące nieistotne fragmenty życia, by z czasem przegiąć pałę i pokazać naprawdę idiotyczne fabułki, do których ktoś wsadził postać z serialu i niby widz ma być zadowolony (Kate biorąca ślub z policjantem – pamiętacie o tym?!). Były zapychaczami, nie przekazywały niczego istotnego ani ciekawego. Te jednak były w mniejszości, bo serial był bardzo dynamiczny: szybko zaczęto pokazywać wydarzenia, które rozegrały się na Wyspie PO katastrofie. W piątym sezonie zaczęto pokazywać futurospekcje, pokazujące przyszłość bohaterów, co pełniło ogromną funkcję. Pomimo słabych momentów, aż do końca owa druga linia fabularna w każdym odcinku odgrywała jakąś rolę. Aż do samego końca ta produkcja nie byłaby kompletna bez nich.
Bo – oczywiście, nie trzeba było tego tak robić. Normalna, linearna narracja też dałaby radę. Gdyby to był dowolny inny serial, ludzie po prostu by ze sobą gadali o tym, jacy wcześniej byli. Pomijając zakłamanie filmowości, którą Lost się szczyci, takie wykonanie byłoby o wiele mniej ciekawe. A przecież pozostaje jeszcze gros epizodów, które mają sens tylko dzięki połączeniu dwóch fabuł w jedność. Dlatego, pomimo pewnych nieporozumień, inaczej tego sobie nie wyobrażam. Tak musiało być. Świadczy o tym fakt, że finał ma sens tylko dzięki zastosowaniu montażu równoległego.
Dwa bardzo różne sposoby, by osiągnąć to samo: ambitnie zapchać czas, by lepiej wyrazić ducha produkcji, scharakteryzować ją, wyróżnić, pokreślić temat, opowiedzieć w ciekawszy sposób… I w ostateczności ulepszyć. Po co to piszę? By pochylić czoło w uznaniu. Seans Six Feet Under motywuje mojego wewnętrznego scenarzystę do tego, by się nie lenić, tylko dalej kombinować przy pisaniu. Na tym polega sztuka, a nie ma sensu się za nią zabierać, jeśli chce się pójść na łatwiznę.
Ten tekst nie miał być pojedynkiem, by udowodnić wyższość mojego ulubionego serialu. Tak naprawdę – wolę pod tym względem serial Alana Balla. Retrospekcje to tylko retrospekcje, zabieg formalny, środek do opowiedzenia historii (wykonanie to już oddzielna kwestia). Wydzielenie motywu śmierci to już zabieg artystyczny. Stała za nim filozofia, która sama w sobie już o czymś mówiła. To na tym chciałbym się wzorować w przyszłości.
Najnowsze komentarze