BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

I know the law. The law dosen’t know the streets
„Książę miasta / Prince of The City” (1981)

OSTATNIO OGLĄDANE

1/5

On the Line

18 marca | premiera 31 października | Amazon Prime

Wydaje się głupie, ale poczekajcie do zakończenia. To jest jeszcze głupsze.
 
Monotony, nijaki i męczący film o wydarzeniach mających miejsce podczas nocnej audycji radiowej. Jesteśmy tam na miejscu razem z Melem Gibsonem, który jest najsłynniejszy i najlepszy, ale i tak słupki idą w dół, bo nie używa mediów społecznościowych czy coś. I pojawia się typ, który mówi, że zrobi krzywdę jego rodzinie. I teraz się z nim bawią w kretyński sposób.
 
Jeśli nie dacie rady wytrzymać kretyństwa tego, co się dzieje, to uspokajam: w finale jest uzasadnienie. I jest ono jeszcze bardziej kretyńskie, bo to wszystko było na niby. Nabierają jednego stażystę, który myśli, że ta cała akcja jest na serio. Nagrywają ją i publikują w czasie rzeczywistym, aby podbić słupki słuchalności. Innymi słowy: film oparty o logikę „Its just a prank, bro”. 40 osób nad tym pracowało, policja i wszyscy inni uprzedzeni, atrapy bomb zrobione i grupa amatorów na żywo odwaliła taki numer… W imię czystego skurwysyństwa. Naprawdę człowiek czuje wewnętrzną pustkę tego stażysty, który wtedy zdaje sobie sprawę, że wszyscy go zdradzili. Jakby ich wtedy zatłukł krzesłem i wyszedł, to bym dał wyższą ocenę. Piękny film o jebaniu pranksterów debili – ale nie. Stażysta odchodzi w milczeniu i wypierdala się na schodach, umierając na miejscu.
 
I to nadal nie jest koniec, bo się okazuje, że on o wszystkim wiedział i tak naprawdę to jest prank na Melu Gibsonie, który teraz płacze do rana. I poznaje prawdę, wszyscy się śmieją i wtedy dopiero mamy koniec. Nawet nie będę mówić o innych elementach filmu, jak źle jest zrobiony i napisany. Kretyństwo fabuły po prostu tutaj wystarcza.
1/5

The Estate

18 marca | premiera 6 października '22 | Amazon Prime

Najgorsza wymiana stomi w historii kinematografii.
 
Są takie filmy, gdzie patrzysz na obsadę – i jest dobrze. Pomysł na film? Też interesujący: wredna ciotka umiera i cała rodzina zjeżdża, żeby zadbać o to, by dostać po niej spadek. Jakim sposobem ten film może mieć ocenę na poziomie 4/10? Jakby ten dom był ładny, to mi by wystarczyło, aby dać wyższą ocenę.
 
Odpowiedź to niestety sama opowieść i postaci. Poza mężem jednej, wszyscy są tutaj jeszcze gorsi od tej ciotki, a pomysły na rozwój fabuły są zmarnowane. To powinno być śmieszne, gdy umawiają ją z byłym ekshibicjonistą, w którym ona się zakochuje, tylko wszelki humor jest zakryty krzyczeniem, przekrzykiwaniem się i obrzydliwością. Ludzie tutaj są wredni, odpychający i nie chce się ich oglądać, a tym samym cały seans staje się obojętny. Przełączenie na inny kanał następuje najpóźniej w 20 minucie. Całość powinna się opierać na idei, że skłóceni kuzyni w miarę rozwoju filmu przypominają sobie o tym, jak kiedyś byli rodziną i robili wszystko razem, zaczynają współpracować, ale widz ma to gdzieś. Pod względem filmowym jest chaos – aktorzy grają równocześnie, reakcje nie są pokazywane, zero zabawy.
 
Podkreślam na początku ten moment ze stomią, bo to w sumie dobry przykład całej tej produkcji. Bo to był przykład obrzydliwego humoru, w jaki ten film chce celować, tylko nie zrobiono nic, aby widz rozumiał, że chodzi o odchody. Stomia to wyłonienie otworu w powłokach brzusznych, aby przez ten otwór człowiek oddawał stolec – i robi się to z wielu powodów, ale konkluzja jest taka, że potem człowiek na brzuchu ma przyklejony worek i do tego worka trafia stolec. I ten worek trzeba opróżniać, a co jakiś czas wymieniać całkowicie. I to jest dosyć łatwe, tylko wymaga wprawy. Tymczasem wszystko, co widzimy, to twarz aktorki, która powstrzymuje wymioty i jeśli nie macie doświadczenia medycznego, to nie macie pojęcia, dlaczego. To po prostu zły pomysł od samego początku, bo prawdziwej stomi nie będą mogli pokazać, ani jak ją ogarniać. Postać z ulicy też tego nie zrobi, ale jednak postawili na to, aby to zrobić. I zrobili. A widz nie wie nawet, co się dzieje, ani jaką ma mieć niby wtedy reakcję. Pozostaje mu obojętność.
 
Ten sam reżyser zrobił jeszcze jeden film z ’22 roku. Już nie mogę się doczekać.
1/5

Notre-Dame on Fire

18 marca | premiera 16 marca '22 | Amazon Prime

Annaud inspiruje się „Trudnymi sprawami„. Absurdalny poziom niekompetencji po obu stronach kamery.
 
W 2019 roku ponoć naprawdę doszło do pożaru w Katedrze Notre Dame w Paryżu. Piszę „ponoć”, ponieważ ten film, będący fabularyzowaną rekonstrukcją tamtych wydarzeń, zrobił w sumie wszystko, aby przekonać mnie, że nic takiego nie było. Nie jestem w stanie uwierzyć, że cokolwiek z tego, co zobaczyłem, miało miejsce naprawdę. Twórcy otaczają te wydarzenia scenkami marnej jakości, na jakie pozwoliła im wyjątkowo ograniczona wyobraźnia, więc nie wiadomo, gdzie ich lenistwo się kończy, a zaczyna obraz faktycznych wydarzeń. I oczywiście nie można było nic zrobić bez bycia stronniczym, więc też nie wiadomo, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna propaganda czy obraz pochwalny strażakom, Francum, katolikom. Najłatwiej stwierdzić, że ja to w ogóle nie wierzę w tę Katedrę. Są ludzie, co nie wierzą w Księżyc czy lądowanie na nim, ja po tym filmie nie wierzę w Katedrę Notre Dame.
 
Początek pod względem realizacyjnym jest najgorszą częścią całości. Twórcy nie mieli żadnego pomysłu, więc chaotycznie skaczą od roboli na dachu palących papierosy (i zbliżenie na znak zakaz palenia), do turystów oprowadzanych na wycieczkach, przy okazji wspominając o relikwiach i historii tego miejsca. Sztuka montażu i narracji jest tutaj kaleczona. Oczywiście twórcy nie mają zamiaru niczego twierdzić, więc niedopałek papierosa jest jedynie jedną z możliwości pożaru. To równie dobrze mógł być gołąb jedzący druty albo zaniedbania w instalacji. Autorzy nie mają zamiaru się wysilać, aby te wydarzenia jakoś uzasadnić – faktycznie po zgłoszeniu alarmu, że trwa pożar, nie wezwano straży pożarnej, ale czemu tak zrobiono? To nie jest istotne, reżyser przecież nie opowiada o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, nie musi więc nadawać im wiarygodności, nie ma na sobie ciężaru reprezentowania ich swoim filmem. Jak piszę, Katedra Notre Dame nawet nie istnieje, więc nie mogła płonąć. Ten film to czysty fan-fick.
 
Część z właściwą walką z pożarem nosi w sobie znamiona jakiegoś rzemiosła filmowego. Katedra zachwyca wyglądem i naprawdę się czujemy, jakbyśmy byli tam na miejscu, podczas tego pożaru. Udało się nawet zrobić zdjęcia w ciasnych przestrzeniach w taki sposób, aby było wszystko widać, a jednocześnie czujemy ścisk. Na przeszkodzie do oglądania z uwagą stoi tylko debilizm twórców. Co oni sobie myśleli, żeby robić cięcia na babcię dzwoniącą co pięć minut, że jej kot wszedł na dach i nie może zejść? Po co oni wszyscy biegną do tej katedry? Na co oni są potrzebni? Czy oni naprawdę zrobili ewakuację całego budynku, a dopiero pół godziny później pomyśleli o tym, by wynieść bezcenne relikwie? Czy oni naprawdę musieli czekać na koniec filmu, aby spuścić z dachu kable, przez które popłynie woda i w ten sposób ugaszą pożar? Tego typu głupot jest tu mnóstwo i człowiek nie wie, gdzie zaczyna się głupota twórców w budowaniu dramaturgii, a zaczyna się ich niekompetencja w przedstawieniu prawdziwych wydarzeń.
 
To film ludzi, którzy widzą świat w pewien sposób, więc skupili się na podkreśleniu tego, że pracownik Katedry na widok ognia wyciąga telefon i robi filmik, a gaśnicę to mija. Czy cokolwiek z tego miało miejsce naprawdę? Wątpię. Dobrze, że tiktoka nie nagrał na tle tego pożaru. Nie kupuję, że kilkumilionowe miasto nie widziało pożaru przez ponad pół godziny. Nie kupuję, że strażacy musieli spojrzeć na mapę, aby wiedzieć, jak dojechać do Katedry. W nic nie wierzę w tym filmie. Może poza rekonstrukcją Donalda Trumpa piszącego głupiego Tweeta, w to akurat wierzę, ale… ale kurwa, w tym filmie jest rekonstrukcja Donalda Trumpa. No kurwa. A prezydent Macron puszcza oko w scenie, gdy mu mówią, że chyba trzeba będzie pozwolić Katedrze spłonąć.
 
Internet porównuje ten film do WTC Olivera Stone’a. Nie oglądałem, ale chyba wszystko się zgadza. I nie mam teraz zamiaru oglądać WTC. Dzięki, panie Annaud.
5/5

The Prowler (1951)

18 marca

Mąż, żona i kochanek. Komu uwierzyć? Cudownie minimalistyczny oraz niejednoznaczny moralnie.
 
Ona dzwoni na policję, bo zauważyła przez okno tytułowego Prowlera, po polsku „podejrzanego osobnika”. My jako widzowie go nigdy nie zobaczymy, może Jej tylko się zdawało. Może jednak to był jej plan od początku, aby uwieść policjanta, którego kiedyś rozpoznała ze zdjęcia. Ciężko nam ją o to podejrzewać, ale kto wie, jaka jest prawda. Policjanci później faktycznie przyjdą, wszystko sprawdzą, zlekceważą paniusię i pójdą, ale jeden wróci, w odwiedziny, porozmawiać. I zacznie żałować, że Ona ma już męża. To on prowadzi po nocach audycję radiową i nawet wtedy go słychać, jak mówi do swojej żony, Susan. Cóż, nie wszystko trwa wiecznie, że tak powiem.
 
Całość jest zrealizowana cudownie: kompozycja kadru, trójwymiarowe prowadzenie aktorów, każdy element wizualny reprezentuje coś istotnego dla narracji, podkreśla ją. A scenariusz przechodzi do rzeczy i kończy historię na najwyższej nucie, dając doskonały pod względem dramaturgicznym trzeci akt. Reżyser Joseph Losey twórczo posługuje się minimalizmem – i robi to na korzyść fabuły, rozbudowuje ją w ten sposób. Nie chodzi tylko o tytułowego Prowlera, dla przykładu: w roli męża jak najbardziej jest obsadzony aktor, ale ledwo go zobaczymy. Ten mąż od początku jest niczym duch, który mówi na odległość za pomocą radia, w sypialni leży pod kołdrą skryty w cieniu. Jest bardziej wyobrażeniem niż prawdziwym człowiekiem, więc do końca pozostaje w tej historii, nawet jeśli fizycznie go tam nie będzie. Przylgnie do bohaterów, do ich sumienia. Będą o nim myśleć – a my tymczasem oglądamy w zasadzie film dwóch aktorów, przez większość czasu. Można było robić cięcia na męża, gdy ten jest w pracy, można było go pokazać częściej… Ale podjęto inną decyzję. To nie tylko ogranicza budżet oraz przyspiesza realizację – łatwiej zrobić scenę z mniejszą ilością aktorów – ale tak zwyczajnie wynosi tę historię poziom wyżej. W końcu im więcej musimy sobie dopowiedzieć i wyobrazić, tym trudniej jest ocenić efekt finalny.
 
A o tę ocenę ostatecznie chodzi. Czy bohaterowie byli wobec siebie nawzajem szczerzy? Czy może oszukiwali? Chociaż troszkę? Może oszukiwali samych siebie? Czy byli źli od początku, czy też zeszli na taką drogę? A może faktycznie byli nieszczęśliwi i postanowili się sprzeciwić warunkom narzuconym im przez społeczeństwo? I prawie byli szczęśliwi, tylko to było zwyczajnie wtedy niemożliwe? Czasy i otoczenie zaciera w filmie Loseya moralność oraz różnice między ludźmi przeklętymi oraz nieszczęsnymi. Jedni widzą w drugich sobie podobnych. I to ich zbliża, chociaż są całkowicie od siebie różni. I inni. Obcy. A może to tylko takie nasze wrażenie? Może oboje byli przeklęci. Albo oboje byli nieszczęśliwi, nic więcej. Ciężko powiedzieć. Ciężko ocenić. Już nie mówiąc o tym, że przecież robili to z miłości. Tragiczny obraz, który znajduje piękno w swojej tragedii.
2/5

Abyzou ("The Offering")

15 marca | premiera 23 września '22 | Amazon Prime

Jeszcze jeden horror z jumpscerami, za to brak mu sensu. Śmieszny.
 
Horror z serii: scenariusz liczący 18 stron, a tam coś w stylu – bohaterka patrzy na korytarz. Nic nie widzi. Patrzy jeszcze raz. Nic. Patrzy jeszcze raz. DZIECKO! BOHATERKA NABIERA POWIETRZA! DZIECKO KRZYCZY! BOHATERKA KRZYCZY! DZIECKA NIE MA! KTOŚ PRZYCHODZI I PYTA „CO SIĘ STAŁO”! BOHATERKA PATRZY NA NIEGO! NOWA SCENA! Na ekranie trwa to 3 minuty, w tle leci dźwięk drona, cała sekwencja nic nie wnosi i jest do wycięcia.
 
Mały budżet przeznaczono na ten obraz o stworze z klątwy, który doprowadza do poronień. Jedynym powodem, żeby to w ogóle finansować, był finał, gdzie każdy umiera i tak, wszelka nadzieja ginie pomimo tego, że wcześniej mogło wydawać się inaczej. Pewnym urozmaiceniem jest zapewne dla niektórych umieszczenie akcji w środowisku Żydowskim, tylko na ekranie zobaczymy najbardziej stereotypowe wizualnie osoby tego pochodzenia, jak tylko się dało. Te peruki z kręconymi bokobrodami to chyba w sklepie na Halloween zamawiali.
 
Poza tym niewiele więcej. Znajome zagrania z wolnych horrorów, które brak tempa tłumaczą budowaniem napięcia, chociaż ich działania mają dokładnie odwrotny efekt. Horror do przespania.
1/5

Wyjdź za mnie ("Marry Me")

15 marca | premiera 9 lutego '22 | Amazon Prime

Celebryci leczą kompleksy. Owen Wilson to skarb. Kiedy polski remake z Marylą Rodowicz? Kayah? Natalią Kukulską?
 
To trzeci tytuł pani Lopez z ’22 roku, który oglądam. I w każdym wydaje się chodzić tylko o to, aby ją jakoś kreować, cała reszta wynika przypadkiem. Tutaj oglądamy piosenkarkę, która ma przyjąć oświadczyny od innego piosenkarza podczas koncertu, wszystko jest zaplanowane, tylko sekundę wcześniej okazuje się, że tamten ją zdradził, więc ona wychodzi za przypadkowego typa z widowni. I to jest tak debilne, jak na to brzmi. Całość działa tylko i wyłącznie dzięki Owenowi Wilsonowi, który zagrał człowieka widzącego wtedy kobietę na skraju i w głębokiej potrzebie wsparcia. Dlatego wszedł z nią w związek małżeński. To mogłem kupić. Dajcie mu Oscara czy coś, bo się starał w filmie z J.L. Myślicie, że łatwiej jest zagrać dobrze u Tarantino?
 
Wracając… Znaczy, to w sumie tyle. Jest to małżeństwo, ale po wszystkim jest: „hehe, ale wiesz, że to nie tak do końca na serio”. Mamy więc opowieść z serii „biedak doznaje życia bogatych” (ale to taki fajny filmowy biedak, z huśtawką w domu), „bogata zaznaje uroków prostego życia” (oho, sama robi koktajl i mikser jej maluje ściany, ubach po pachy), „ktoś, kto nie tańczy, tańczy”, „ktoś, kto nie ma profilów w social mediach zakłada konta w social mediach”… I tak to się toczy jakoś. Tragedii nie ma, ale i tak widzę tutaj tylko produkt o tym, abyśmy zobaczyli w pani Lopez zwykłego człowieka. Tak na wszelki wypadek, żeby nie mieć jej za złe, że jest warta 400 milionów. Wrażenia z oglądania to mniej więcej tyle: poczucie obcowania z bezdusznym produktem, który patrzy na widza z góry. Skierowany wyłącznie do fanów piosenkarki potrzebujących kolejny powód, aby traktować ją jako kogoś więcej.
 
Do tego kilka słabych piosenek. Wiecie, autotune i refren polegający na powtarzaniu jednego albo dwóch słów. W świecie filmu to oczywiście gigantyczne hity. Amerykański Kuba Wojewódzki tak mówi, a ta kobieta z irytującym głosem z Przyjaciół je śpiewa.
2/5

Gold

15 marca | premiera 13 stycznia '22 | Amazon Prime

Jeden aktor i pół pustej Australii. Dramatyczny spacer do przespania.
 
Tytułowe złoto jest transportowane w pojedynkę przez typa granego przez tego aktora z Piwnego Wietnamu. Charakteryzacja, gra aktorska oraz praca kamery jest w zasadzie bez zarzutu – udaje się sprzedać wrażenie oglądania człowieka, który kroczy ostatnimi siłami już jakiś czas. Wszystko po to, aby dostarczyć kruszec. Nie ma prawie żadnego przystosowania, nie ma sprzętu, nie umie przetrwać w takich warunkach. Lokacje są brudne i brzydkie, ale w kadrze udaje się w nich znaleźć tragiczne, bezlitosne piękno.
 
To tyle. Całość jest obojętna, bo nie umie zaangażować w rozwój wydarzeń, ponieważ jest filmowa. Dramat takiego bohatera mógłby naprawdę wystarczyć w ogarniętych rękach, ale tutaj oglądamy historię udramatyzowaną, dostosowaną do struktury filmowej. Są tutaj zbiegi okoliczności i inny rozwój wydarzeń dostosowany do podziału fabuły na trzy akty. I gdy w wielkim finale oglądam bohatera otoczonego przez pięć lub sześć szczekających hien, to twórcy naprawdę mieli pecha, że akurat dzień wcześniej oglądałem, jak hieny wpierdoliły sarnę na żywca jak tylko ją unieruchomiły, więc to tym bardziej było dla mnie niezdatne do oglądania. Z każdej strony widziałem tylko sztuczny film, a nie nic więcej. Plus finał, który kończy się nie wyjaśnieniem niczego oraz kilkoma zbiegami okoliczności, które by przeszły tylko w grze z lat 80., gdzie było ograniczone pole widzenia.
 
PS. Co za śmieszek nazwał to thrillerem? Gość siedzi dupą na piasku przez półtorej godziny.
wolf like me 2022
5/5

Wolf Like Me - sezon II (2023)

15 marca

Fajnie, że taki dziwny serial dostał drugi sezon. I najwyraźniej twórcy celują w kolejny, znowu mistrzowsko zawieszając clifhangger. Podczas oglądania dotarło do mnie, że to w sumie taki sam typ produktu, jak Zmierzch i reszta low-fantasy young-adult, tylko właśnie dla dorosłych. I zrobionych dobrze, to największa różnica. Cały koncept jest trudny do potraktowania serio na początku, ale twórcy to robią, a ja do tego dołączyłem. Zaczynamy trochę czasu po I sezonie, kiedy bohaterowie będą mieli dziecko i w związku z tym są liczne nowe doświadczenia dla nich. I oglądamy, jak oni sobie z tym radzą. Jak puszczają im nerwy, jak znajdują spokój, jak są dla siebie wsparciem oraz jak się gubią, obwiniając się nawzajem o różne rzeczy, by po jakimś czasie przejść autorefleksję. Protagoniści są tutaj świetni: realistyczni, rozumiemy ich i mamy nadzieję, że spotka ich jednak wspólny happy end pomimo problemów, które są znajome każdemu z nas. Nawet jeśli dzieci osobiście nie mamy.
 
Moim faworytem nadal jest Emma. Takie dzieci chcę oglądać na ekranie. Proszę, nie dzwońcie na policję…
 
Cały sezon obejrzałem na jedno posiedzenie. W środku były jakieś problemy, ale trzy ostatnie odcinki chwytają widza i nie pozwalają mu odpuścić dalszego seansu. A i tak koniec końców musimy czekać rok na ciąg dalszy. Mniej w tej serii takiego wzajemnego oparcia bohaterów, więcej tutaj kłótni, chociaż kończymy na niemal melodramatycznej gotowości do samopoświęcenia. Najwięcej tutaj jednak właśnie napięcia – siostra z mężem martwią się o Emmę, czy jest poprawnie wychowywana, chcą interweniować, pojawia się wiele wątpliwości czy dorośli bohaterowie faktycznie powinni być razem, plus oczywista kwestia zagrożenia życia poprzez tytułową istotę i niepewność, co się stanie z ciążą, co z niej wyniknie. Najlepsze jest to, że to nie są żadne metafory prawdziwych problemów, one tutaj są we własnej osobie, a wilkołaki dodają swoje oddzielne, dodatkowe trudności. To wszystko tworzy finał sezonu, który naprawdę trzyma za gardło.
 
Wciąż świetny sezon.
2/5

Lamborghini: The Man Behind the Legend

12 marca | premiera 23 października '22 | Amazon Prime

Przecież za to powinny być Oscary. Poziom Maestro i innych zapominalskich biografii o kimś.
 
Mógłbym oglądać ten film z dubbingiem angielskim i nawet się nie zorientować, ale raczej faktycznie nagrali to po angielsku. Typowa biografia zaczynająca się od dzieciństwa, poznania najlepszego przyjaciela, jakieś dziewczyny, marzenia. Potem człowiek dorasta, posiada wszystkie inne samochody, tylko mu sprzęgło przeszkadza, więc robi swój własny samochód. Cała jego robota sprowadza się tylko do „poproszę najładniejszy samochód” i wymagania, żeby to było gotowe na wczoraj. A gdy zrobią, to „za rok zróbcie jeszcze ładniejszy”. W tym czasie pan Lamborghini zdradza żonę i nie opiekuje się synem, ale jest bardzo szczęśliwy, bo jego autko robi brum brum. Czy coś.
 
Technicznie twórcy nie są zainteresowani opowiedzeniem wiarygodnej historii, na poznanie której poświęcili czas. Byle jak, byle zrobić, a jedynym atutem będzie inspirująca historia o osiąganiu marzeń – co z tego, że wysiłkiem wszystkich poza sobą – oraz uroda Włoch.
 
Siedem nominacji do Oscara co najmniej się należy. Frank Grillo z nominacją jako aktor główny jak nic. Na miejscu producentów rozpoczął bym akcję, że to skandal, że tak się nie stało.
2/5

Father Stu

12 marca | premiera 13 kwietnia '22 | Amazon Prime

Na poprawę humoru. „Chrześcijańska pasza” w ukryciu.
 
Opowieść o człowieku, który ma 50 lat i nadal zarabia obijając mordy w jakiejś spelunie. Co prawda tego nie widzimy, zobaczymy tylko jakieś chaotyczne machanie łapami, ale spoko, mało wymagający widzowie zobaczą tutaj boks. Matka mu mówi, że już jest za stary na sport, więc wymyśla sobie bycie aktorem, pracuje na etacie w mięsnym i skończy jako ksiądz. W międzyczasie zachoruje na jakiś dziwny katar i umrze, ale najpierw zrealizuje wszystkie marzenia. Poza tymi, których nie zrealizuje, ale niektóre na pewno.
 
Technicznie film jest skandalicznie źle zrobiony. Ilekroć cokolwiek ma miejsce, to nawet nie da się tego zobaczyć. Rolą kamery jest tylko spoglądanie w stronę aktorów, którzy grają przesadzone postaci. Język filmowy nie jest w ogóle użyty. Wszelkie braki wynikające z nieangażującej narracji zastąpione są wstawkami z popularnymi piosenkami. Siłą filmu jest opowiedzieć inspirującą historię na poprawę humoru – główny bohater ma marzenia i nie uznaje odpowiedzi „nie”, tak samo jak nie pozwoli się wykorzystywać. Jest przy tym ludzki, ale wiecie – w taki fajny sposób, nie że wiarygodny. Zostaje księdzem, który mówi jak dres na ulicy, ale taki „fajny” dres na ulicy, nie taki wiarygodny. Przemawia do ludzi bezpośrednio, ale wiecie, w taki „fajny” sposób, który daje „fajny” efekt. Gdyby cokolwiek z tego filmu wydarzyło się naprawdę, miałoby całkowicie inny efekt, ale urok tej produkcji polega właśnie na tym, że możemy udawać, że wcale nie. Każdego może spotkać druga szansa, każdy może zapracować na zbawienie, każdy może naprawić relacje z ojcem. Jeszcze autor scenariusza odważy się skrytykować Kościół jako instytucję, która obawia się wyświęcać takich ludzi, jak bohater, na księży.
 
Oczywiście, film jest na faktach.
 
Dziwny casting Mela Gibsona, albo może ja czegoś nie wiem. On chyba był religijny, a tutaj chce postać swojego syna zastrzelić za bycie księdzem. Tylko na końcu chyba się nawraca, więc chyba o to chodziło. To w sumie też ma jakąś wartość, chociaż intencje wydają się co najmniej pokręcone. Bo tak na logikę, to wartościowsze wydaje się przedstawienie osoby, która dała radę żyć w wierze, zamiast się nawracać na ostatniej prostej, bo jej syn umiera.
4/5

W przebraniu mordercy ("Dressed to Kill", 1980)

12 marca

Doskonali reżyserzy potrafią człowieka oszukać i zrobić świetny film z niczego.
 
Na papierze nie jest to wartościowy film – zbiegi okoliczności kują w oczy, fabuła ma dziury logiczne, nie da się tego brać na poważnie. To opowieść o zagadce, której odpowiedź: „Kto jest mordercą?” dla większości widzów będzie wiadome na długo zanim film to odkryje. Morderca w oczywisty sposób porusza się w przebraniu i nikomu przez myśl nie przechodzi szukać kogoś innego, kto nie nosi takiej peruki. Nikt taki nie wychodził z budynku – ale wychodził ktoś inny, kogo tam nie powinno być, więc zapytajcie go, co tam robił? Nie? No cóż.
 
Możliwe jednak, że nawet nie będziecie na to zwracać uwagi, ponieważ całość jest aż tak dobrze wyreżyserowana. Tak po prostu. Każdy moment został tak wyciśnięty, że ogląda się go z gębą przy kolanach. Ile tutaj napięcia, zagrożenia i wyczekiwania na dalszy rozwój wypadków! Scena morderstwa w windzie, gdzie wszystko wydaje się zrealizowane w zwolnionym tempie, z kamerą robiącą zbliżenia na lustro, odbicie światła w narzędziu zbrodni, obserwacja oddechu świadka… Dreszcze miałem podczas oglądania, dreszcze! Scena osaczenia na dworcu, z wykorzystaniem szerokiego ekrau, gdzie po bokach mają miejsce istotne wydarzenia – i w ogóle cały koncept zamknięcia w wagonie z mordercą, chociaż nikt o tym nic nie wie. Poza widzem, oczywiście. Jest nawet coś, co wydaje się ziszczeniem mojego marzenia o stworzeniu filmowego odpowiednika piosenek polifonicznych L-M Mirandy, gdzie kilka postaci mówi jednocześnie i słowa nie idzie zrozumieć, jednak chodzi o melodię zbudowaną z tych głosów. De Palma zdecydował się podzielić ekran i w każdej połowie oglądamy inną scenę w tym samym czasie. To trzeba zobaczyć. Naprawdę obejrzyjcie ten film z myślą nie o tym, co oglądacie, ale jaką różnicę robi to, jak to zostało zrealizowane. Jeśli potrzebujecie ułatwienia to wyobraźcie sobie, jak to, co oglądacie, byłoby zrobione przez typowego, współczesnego reżysera. I na czym polega różnica.
 
Naprawdę chciałem ten film lubić. Nawet nie bardzo zwracałem uwagę na to, czy to jest film nienawidzący kobiet albo odmiennych seksualności – to raczej trzeba przeanalizować całość. Powiedzmy jednak, że ten film robi coś podobnego do Psychozy, tylko z innym zaburzeniem… Które chyba nie jest zaburzeniem ani chorobą, ale film je tak przedstawia. I w sumie wynika z tego, że taka osoba może być mordercą, jeśli czegoś się z tym nie zrobi, ale w mojej opinii chcieli chyba tylko być po stronie takich osób i pokazać, że ich potrzeb nie wolno ignorować albo lekceważyć. W takim sensie, że to, czego oni chcą, jest naprawdę ważne. Efekt jednak to inna sprawa. No i trudno.
 
Tak naprawdę spokojnie mógłbym dać wyższą ocenę. To był pasjonujący, trzymający w napięciu spektakl i najlepsze giallo, jakie oglądałem*. Tylko film się nie chciał skończyć. Myślałem, że już po ptakach, a tu jeszcze jakiś kwadrans, który jest pełen debilizmów… I nie mogę dla nich znaleźć uzasadnienia. Bo co? Bo musieli mieć jeszcze scenę z prysznicem, żeby hołd był kompletny? Naprawdę po to trzeba było pielęgniarki zabitej przez pacjenta, który sobie leży? A piętro wyżej jest cała widownia? I przez 5 minut oglądamy, jak morderca ukrywa się w pełnym świetle? I jeszcze nawiązanie do Halloween udało się zmieścić. A raczej: nie udało się. Tutaj już reżyser przesadził, te sceny były niepotrzebne.
 
*technicznie rzecz biorąc, to nie jest giallo.
1/5

After 4. Bez siebie nie przetrwamy ("After Ever Happy")

12 marca | premiera 24 sierpnia '22 | Amazon Prime

Zmierzch w sumie nie był aż tak zły…
 
Nie wiem, na ile istotne jest moje zdanie na temat serii, z której nie widziałem trzech pierwszych części, piątą też olewam i jeśli będą kolejne, to dam sobie spokój. Zobaczyłem jednak telenowelę z bezmózgimi postaciami, gdzie najpierw on się szlaja z jakiegoś głupiego powodu i trzeba go przekonywać, że jednak ona i on mogą być razem, potem ona nie może zajść w ciążę i pyta się faceta, czy on chce mieć z nią dziecko, a on: „eee, teraz? Nie” i ona strzela focha, on przeprasza chociaż nie ma pojęcia za co, ona mu mówi, że jest bezpłodna, a on: „ej, teraz chcę i czuję jakby mi coś odebrano”, na co ona: „Tobie? To mi to odebrano” i on znowu przeprasza, że nie to miał na myśli…
 
Nawet w sumie nie wiem, ile ona miała chłopaków w tym jednym filmie. Całość kończy się zapowiedzią następnej części. Osobiście nie mam pragnienia oglądać, jak duże dzieci próbują ogarniać swoje życie poprzez rozpoczęcia wszystkiego na nowo. W Londynie albo Nowym Jorku. W takich historiach nie znajduję nic wartościowego albo przyjemnego, jedynie nerwicę. Nie chcę przebywać w świecie, gdzie baby są głupie, a faceci za to przepraszają.
1/5

W sidłach pożądania ("Shattered")

8 marca | premiera 14 stycznia '22 | Amazon Prime Video

Kolejny film Malkovicha z 2022 roku. Tutaj chociaż umiera.
 
Poprzedni film Malkovicha był zżynką „Milczenia owiec”, a tutaj myślałem, że to nowa „wersja” „Misery”. Chłop wchodzi w związek, całość jest erotyczna, tylko okazuje się, że jej chodzi o jego pieniądze. I unieruchamia go w jego własnym domu. Teraz sytuacja jest krytyczna, na szczęście w punkcie kulminacyjnym pomoże mała dziewczynka. Serio.
 
Grzech całości polega na tym, że to po prostu nie jest angażujące. Szkoda mi było chłopa, ale w sumie nie potrzebowałem się w to mieszać. Każdy tutaj jest idiotą, baba się skrada po domu wiedząc, że jest cały czas widoczna na kamerach, zagadka jest oczywista, zwroty akcji przewidywalne i było wiadomo, że na końcu przeżyją i nikt się niczego nie nauczy. Nudy. Twórcy próbowali udawać, że to jest o tym, że bogaci nie używają tego, co mają, więc im to odbiera się siłą i są sami sobie winni, ale kto by słuchał takich bzdór. W pamięci pozostanie tylko John Malkovich w kurtce, jakby był menelem na stadionie X-lecia.
5/5

Ten szalony, szalony świat ("It's a Mad, Mad, Mad, Mad World", 1963)

8 marca | Amazon Prime Video

W tytule przydałoby się kilka „Mad” więcej. Kreskówka przeniesiona w świat realistyczny w imię czystej zabawy.
 
Akcja rusza z kopyta od samego początku, gdzie na wąskiej, pustynnej drodze we współczesnej Ameryce jedzie pięć samochodów – cztery swoim trybem, piąty ich wyprzedza i na zakręcie opuszcza drogę i umiera niemal na miejscu, dosłownie kopiąc wiadro („kick the bucket”). Zanim jednak wyzionie ducha, to powie zebranym wokół ludziom – świadkom wypadku, którzy zeszli sprawdzić, czy jeszcze mogą pomóc – o skarbie zakopanym w parku w mieście oddalonym o konkretną odległość. Uwierzyć czy nie? Próbują się dogadać i współpracować, ale ostatecznie poróżni ich fakt, że osoba mająca więcej osób w samochodzie dostałaby większą część skarbu, więc teraz obowiązuje zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Zwycięzca zgarnia wszystko – jeśli w ogóle jest coś do zdobycia.
 
Z perspektywy reszty seansu muszę przyznać – początek jest dosyć wolny, kiedy jeszcze wszystko jest stopniowane. Szaleństwo zaczyna się dopiero po jakimś czasie – i wszystkie hamulce są puszczane od razu. Nie będę zdradzać czegokolwiek, powiem tylko jedno słowo: rozwałka. Demolka będzie konkretna i ostateczna, niczym w najlepszych kreskówkach. Wszystko, co wtedy najlepsze w komedii sytuacyjnej, slapscticku i czym tylko chcecie, od Toma i Jerry’ego, poprzez Bustera Keatona na braciach Marx kończąc. I to wszystko w jednym filmie. Budżet widać w każdej scenie, wszystkie segmenty traktowano tak, jakby to była wisienka na torcie całego seansu. Plus najlepszy wstęp do antraktu, jaki widziałem na oczy. Aż człowiek nie może uwierzyć, że to połowa filmu. I twórcy nie mają zamiaru zwalniać później tempa, ich kreatywność nadal jest celująca.
 
A o czym to jest? Chyba to jest tutaj właśnie najlepsze, bo oto Stanley Kramer po latach serwowania ciężkich dramatów – niemal egzystencjalnych – tworzy komedię, która celowo nie ma nic pod spodem. Ani nauki, że żądza pieniądza nie popłaca, ani że chciwość jest fuj, ani że trzeba umieć się dogadać czy coś w tym stylu. To po prostu mistrz, który niczym bohater Podróży Sullivana rozumiał istotność rozrywki w życiu. I dał ją w całości. Najlepsze widowisko pełne momentów, od których nie można przestać się uśmiechać. W prawdziwym świecie każdy gag jest na wagę złota, nawet poślizg na skórce od banana. Bo człowiek może wtedy uwierzyć, że taki poślizg jest faktycznie możliwy. I ten smutny świat nabiera wtedy barw…
 
Istnieją różne wersje czasowe tego filmu – na Amazon Prime jest wersja trwająca ponad 2,5 godziny. Jak na komedię to dużo, ale oficjalnie przecież film liczy 3h12 min. Ta druga wersja zawiera to samo, tylko w bardziej rozbudowanej wersji. Na przykład podczas sceny demolki warsztatu, całe wydarzenie jest obserwowane przez policjantów i nic za bardzo nie dodają. Po wszystkim przychodzą i pytają ocalonych, czy wszystko dobrze. Cięcie. Na dodatek ten „rozszerzający” materiał jest często w gorszej jakości, bo został odnaleziony, albo w ogóle oglądamy wtedy tylko nieruchome fotosy uzupełnione o dźwięk. Mi to tam rybka, Chciwość z 1924 roku też oglądałem w wersji rozszerzonej do czterech godzin, chociaż filmu to tam była tylko połowa, ale w przypadku dzieła Kramera wolę wersję krótszą. Nadal jest rozległa niczym dramaty Davida Leana. A pod względem spektakularności nawet bardziej. Cudowny film, czekam wciąż na nową wersję. Wielki wyścig, Its a Mad, Mad, Mad World, potem Wyścig szczurów… I tyle. Ludzie, weźcie się, dajcie coś nowego już.
 
Może Christopher Nolan by to nakręcił? Z Tarantino. Ślicznie proszę.
2/5

Jak zostałem samurajem (2022)

8 marca | premiera 14 lipca '22| Amazon Prime Video

Nie zostałem samurajem, ale całkiem spoko animacja. Na sześć głupich żartów siódmy jest tak głupi, że aż śmieszy.
 
Całość jest wariacją na temat Yojimbo i innych tego typu historii, tylko połączone z tym, że samuraj nie umie samurajować, musi się nauczyć jednocześnie udając, że wszystko już umie. Aha, jeszcze wszystkie stwory tutaj są kotami poza samurajem, który dla beki jest psem. I koty go za to nie szanują. Do tego pierdyliard łamań czwartej ściany albo gier słownych związanych z byciem psem lub kotem. Animacja sama w sobie jest całkiem zabawna, poruszanie postaci i slapstick. Polski dubbing (innej wersji nie mogłem włączyć na Amazon Prime) jest naprawdę udany, tylko nadal żałuję, że ominął mnie występ oryginalnych aktorów (Gabriel Iglesias!).
 
Nie jest to udana produkcja, bo nic tu nie ma sensu i jest zwyczajnie głupie (telefon to ciąg ludzi stojących obok siebie przez góry, lasy, doły aż do odbiorcy, robiąc głuchy telefon – ha, ha?), ale ogląda się bez problemu w warunkach domowych. Szaleństwo tego tytułu jest trudne do objęcia, co jakoś zajmuje – tylko obok tego jest protagonista mówiący rzeczy w stylu: „ten film ma tylko 84 minuty, musimy się śpieszyć”. Na dodatek tematem filmu są najazdy na wioskę, tylko nie ma tu przemocy, więc w sumie jaką to komu robi różnicę? Przyjadą, pokrzyczą, „pobiją” ludzi, tylko oni momentami nawet chcą być bici, więc nawet nie wiem, czy to odpowiednie do pokazywania dzieciom. Przemoc w Tomie i Jerrym była lepsza, bo o wiele bardziej przesadzona. I nadal bolała, chociaż ją mogli przeżyć. Jak zostałem samurajem pokazuje rzucanie kotem i walenie konia (hyhy) jako coś fajnego. Głupie.
 
Ale no, raz na jakiś czas postać na ekranie sięga poza kadr, robi wyrwę i przenosi się w ten sposób do następnej sceny. Takie widoki zawsze będą miłe dla mojego oka.
1/5

Naśladowca ("Mindcage")

8 marca | premiera 14 grudnia '22 | Amazon Prime Video

Kopia Milczenia owiec, tylko zrobiona bez aktorów, reżysera, scenariusza… I generalnie, bez niczego. Efekt jest przezabawny, polecam.
 
Martin Lawrence w roli detektywa buca, który spóźnia się do pracy, pojawia się z kubkiem kawy i jest niezadowolony, że zaczęli badać sprawę bez niego. Przed wejściem słyszy od statysty, że to mu się wyjątkowo nie spodoba. Sprawa okazuje się kopią dokonań innego mordercy, który akurat przesiaduje w więzieniu i czeka na karę śmierci, więc wchodzą z nim w niebezpieczną relację, aby pomógł im złapać mordercę. Tylko najpierw chce on coś w zamian.
 
Mordercę gra John Malkovivh, który siedzi na dupie we własnym domu i rzeźbi, więc film nakręcili wokół niego (hawirę na celę zmienili w postprodukcji). Osoba, która robi deszcz czy nakłada „mroczny” filtr na obraz zrobiły dobrą robotę. Poza tym film zaskakuje co chwila nieporadnością i głupotą, to trzeba zobaczyć samemu. Co robi detektyw przed snem po znalezieniu ciała? Ogląda filmik o Aniołach i jednym z nich, szerzej znanym jako LUCYFER. Oglądać w pampersach, z alkoholem i towarzystwem. Wtedy naprawdę polecam.
 
Całość kończy się nawet ciekawym zwrotem akcji, tylko należy on do zupełnie innej grupy filmów – nie poważnych i realistycznych kryminałów o wierze i żegnaniu zmarłych. To zakończenie wyłącznie z low-fantasy, cała reszta filmu musiałaby się bardzo postarać, aby wesprzeć taki zwrot akcji i efekt mógł zaskoczyć. Oczywiście nic takiego nie zrobiono, więc to tylko jeszcze kilka kolejnych powodów, aby się śmiać aktorom w twarz. Szkoda mi ich, bo nie są oni źli, w innych tytułach byli przynajmniej nieźli. To po prostu miał być film straith-to-VOD i nikt nie miał ambicji nawet udawać, że będzie inaczej.
 
Tym bardziej więc doceniam, że chociaż efekt końcowy jest przezabawny. Jeden z najlepszych śmiesznych i nisko ocenionych obrazów 2022 roku.
5/5

American Fiction (2023)

8 marca | Amazon Prime Video

Takie Menchester By The Sea, tylko bardziej śmieszne. Jeffrey Wright umie być czarny. „Motherfucker”
 
Monk ma wiele imion, matka nawet mówi mu „Monkie”. Jest doktorem, wykłada literaturę i właśnie bierze czas wolny od studiów po tym, jak pokłócił się ze studentką o prozie Flanery O 'Connor* i ta złożyła skargę. Wraca więc do domu i stawia czoła rodzinnym sprawom, przy okazji wraca do pisania, przetwarzając wtedy swoje emocje oraz przemyślenia. Film jako całość jest w sumie takim rodzinnym dramatem o relacjach międzyludzkich oraz medytacją nad pozycją człowieka wobec sztuki, współczesności, świata, prawdy oraz pewnego obowiązku, jaki ma artysta wobec innych i samych siebie. Czy mówić im to, co oni chcą usłyszeć? Czy też rzucić im wyzwanie? Czy artysta odpowiada za to, jak ludzie reagują na jego dzieło? Czy też nie ma co mu się do tego mieszać i sprawy toczą się już potem niezależnie od niego? I co to mówi tak ogólnie o współczesnym świecie, o nas samych? American Fiction nie jest po to, aby nam mówić, co mamy myśleć – autor daje nam tutaj dodatkową perspektywę, z której możemy spojrzeć na rzeczy, które już znamy.
 
To nie jest film o politycznej poprawności albo satyra na cokolwiek. Opowieść o pisaniu książki pod publikę jest zdecydowanie jednym z najlepszych wątków w tym filmie, ale spokojnie dałoby radę go wyciąć i zastąpić czymś innym – chodzi w nim w końcu przede wszystkim o zarobienie pieniędzy na dom opieki dla matki. Konkluzja nadal mogłaby mieć ten sam wydźwięk, po prostu zdecydowano, że bohater napisze słabą książkę i będzie mieć z tego powodu wyrzuty sumienia, które następnie przerodzą się we frustrację, gdy książka zacznie być kochana przez publikę. Jaką wtedy podejmie decyzję? Odwoła wszystko? Powie prawdę? Zacznie krzyczeć? Zwariuje? Czy też… Nic nie zrobi?
 
Dawno nie było mi tak wstyd, że jak się śmieję, to brzmię dziwnie, ale ten film sprawiał, że kompletnie zaskoczony wydawałem z siebie te dźwięki w akcie zadowolenia i dobrej zabawy. Bawiłem się przednio, nawet jeśli cały czas miałem obawę z tyłu głowy, że gdybym oglądał to w kinie, to byłbym jedyną osobą, która się śmieje. Minusy? „Ważnym jest słuchać czarnoskórych” to rewelacyjny żart, ale jednak zbyt „on the nose”. Nawet kompozycyjnie w kadrze się podzielili, żeby ten dowcip był jeszcze bardziej oczywisty, przez co jest mi trochę głupio, że nadal go lubię. To po prostu jedyny moment w filmie, kiedy postać, z której się śmiejemy, nie jest nawet świadoma, że się z niej śmiejemy. I to, co robi, robi jedynie po to, abyśmy się śmiali. We wszystkich innych wypadkach robią to, co robią w innym celu, a my śmiejemy się przy okazji. To taka moja jedyna, delikatna uwaga. Poza tym film w zasadzie bezbłędny.
 
*Coś często ostatnio trafiam na postać pani O’Connor. Już pomijam, że faktycznie czytałem dawno temu zbiór jej opowiadań, ale poza tym – urodziła się w 1924 roku, więc robiąc post na blogu o kinu sprzed stu lat trafiłem na jej personalia. Potem zauważyłem, że Ethan Hawke zrobił w 2023 roku film o pani O’Connor (w tej roli obsadził własną córkę). Teraz ten film. Hm.
One-Flew-Over-the-Cuckoos-Nest-Poster 1975 forman
0/5

Przeczytałem w ostatnim czasie:

1 marca

Niezwyciężony – Stanisław Lem (1964)

Hard Sci-Fi połączone z „Powrotem Króla”. Przybywa tytułowy statek na obcą planetę, aby poznać losy innego statku, który tutaj przybył wcześniej w tym samym celu. Od samego początku uderza ten poziom „hard”, gdy bohaterowie oceniają skład atmosfery i kłócą się o jego logiczność czy prawdopodobność, co on może oznaczać. Od pierwszych stron jasnym jest, że Lem naprawdę ma sporą wiedzą z różnych dziedzin, a przy tym łączy ją ze swoją wyobraźnią i dzisiaj tę granicę, gdzie pisze o rzeczach wymyślonych, a takich, które już istnieją – lub było prawdopodobne, że istnieją. Albo że istnieją, tylko co Polak w kraju komunistycznym może wiedzieć o ich działaniu, więc kombinuje. Lektura jest więc dosyć wolna, gdy liczni bohaterowie o różnych profesjach oceniają warunki na planecie i snują teorie na temat tego, co tutaj miało miejsce. Na przestrzeni milionów lat, może nawet za czasów poprzedniej cywilizacji zamieszkującej te tereny. Na tym polega akcja, chociaż „akcja” jako akcja też ma miejsce.
 
Finał to taki Lemowy spacer Froda z Samem po Mordorze, który u Tolkien trwa 50 stron i za cholerę nie mogą dojść. Powiedzmy, że „Niezwyciężony” kończy się w podobny sposób. Jako takie ostatnie wyzwanie czytelnicze, żeby przez to przebrnąć. W swoim czasie pewnie to było jeszcze trudniejsze, ale pewnie bardziej fascynujące – bo dzięki naukowemu słowotokowi wydawało się jeszcze bardziej realne, możliwe, wykonalne. Autor jakby opisywał coś, co przeżył. Sam jak to czytałem, to głównie czekałem, jaka będzie konkluzja. I jest ona satysfakcjonująca, jak najbardziej. Bardzo w stylu „Pozostawionych”. Pięknie wykorzystano tutaj motyw fantastyczny.
 
Całość jest mini-opowiadaniem, liczy jakieś 200 stron i było częścią zbioru, który wypożyczyłem.


Lot nad kukułczym gniazdem – Ken Kesey (1962)
Niezbyt atrakcyjna to lektura. Nawet jakbym nie znał adaptacji, to i tam czytałbym z zerowym zaskoczeniem tego, jak się całość rozwija i o czym mówi. Spodziewam się każdego kolejnego słowa i czytam… Bo czytam, bo klasyk, bo film fajny, bo może będzie lepsze, bo długo wydawało mi się, że to ten sam autor, który zrobił Kwiaty dla Algernona. Jakby to była nowość, to bym sobie darował. Na szczęście było lepiej.
 
Zresztą fakt adaptacji niewiele w ogóle tu znaczy, bo to inne utwory – książka jest z innej perspektywy. McMurphy jest dziwną zagadką i jego zachowanie jest istotne w kontekście tego, co znaczy dla narratora – narratora, który raz obserwuje wszystko klarownie, by za moment być w świecie snów, gdzie przez „lekarstwa” zaczyna żyć przeszłością oraz fantazją. Trochę to naciągane, ale spełnia swoją funkcję.
 
Może już słabo pamiętam film Formana, ale nie pamiętam, aby McMurphy był tam tak negatywną postacią. Symbol innego świata i jednostka, której nie można pokonać, ale jednak… Jest przestępcą. Cwaniakiem. Oszustem. Może nawet pedofilem. I ma w dupie autorytety czy zasady, ale dlatego, że jest agentem chaosu. Tak po prostu. Nie jest nikim niewinnym ani też nie jest ofiarą – a przynajmniej nie bardziej niż każdy z pacjentów w takim szpitalu psychiatrycznym. Nie jest czystym dobrem, które umiera w zakładzie niszczącym wszystko, co szlachetne. Ale dzięki temu brudowi jest pełny energii pozwalającej mu nie poddać się i pozostać człowiekiem dłużej od innych.
 
Ta niejednoznaczność oraz otwartość do interpretacji postaci Randalla jest tutaj najlepsze. Opisy tego, jak jego akcje zmieniają innych bohaterów, również. Ostatnia część różni się znacznie od filmu i mają inną wymowę. Ostatecznie całość zacząłem sobie cenić, kiedy już zacząłem sobie wyobrażać, że w swoim czasie musiało to być trudne do wymyślenia oraz napisania. Teraz czytam jako kolejny tytuł z serii „umartwiania się stanem świata”, ale wtedy to musiało otwierać oczy i niektóre debaty Randalla z pacjentami wyróżniają się do dziś. Nawet jeśli są sztywne. Cały rozwój fabuły, poprowadzenie bohatera przez kolejne „poziomy” instytucji, samo wymyślenie narratora, który tylko udaje niemego i nikt tego przez tyle lat nie kwestionuje. Opisy mgły, która daje bezpieczeństwo chorym. Całe tło z traktowaniem Indian jako gorszych, będących przykładem ogólnego traktowania innych jako głupszych, aby mieć nad nimi władzę i móc ich zamknąć… Tak, ta produkcja ma elementy genialne. To chyba tylko świat poszedł w złym kierunku z odbiorem takich utworów.
 
 
Początek – Andrzej Szczypiorski (1986)
Przykład krótkiej powieści, której nie można zaprezentować – chociaż w sumie się da, ale nie będzie to dobrze jej reprezentować, bo kto by chciał czytać o Żydach w Polsce podczas 2 wojny światowej? Po prostu, o Żydach. Nic konkretnego, ale autorowi każdą stronę udaje się opowiedzieć w taki sposób, że czyta się to fenomenalnie.
 
Jak czytam opinie innych, to źródło wartości tej książki czytelnicy dostrzegają w tym, że ludzie tutaj są po prostu ludźmi. Bez podziału na narodowość, ich moralność istnieje niezależnie od takich czynników. Żyd wydaje Żyda, Niemiec pomaga Żydowi uzyskać wolność itd. Ja powiem, że wartością jest tutaj to, ile autor w człowieku dostrzega, jak o nim pisze. Zazwyczaj bohaterów poznajemy zaledwie przez moment, towarzyszy im chwilę… Ale narrator wspomina o tej chwili w kontekście całego ich życia. Często będziemy wiedzieć, jak wiele lat później umarli i o czym wtedy myśleli.
 
I o ile znaczenie tytułowego Początku jest dla mnie jasne – zresztą jest to przecież jasno wyjaśnione – tak książka jako całość będzie czymś, do czego wrócę jeszcze wielokrotnie. Będę odkrywać tę powieść na nowo. Ten tytuł urzeka zastosowanym językiem, zakresem głębi ludzkiej jak i narratorem, który dużo myśli. O różnych rzeczach, jak widzi życie i jego niespodzianki.
 
To też bardzo religijna książka, w taki zwykły, naturalny sposób. Niby jeszcze cztery dekady nie minęły, a jednak gigantyczna jest różnica w tym, jak ludzie myślą o sobie poprzez pryzmat Boga, grzechu, wieczności itd.
5/5

Za króla i ojczyznę ("King and Country", 1964)

1 marca | Flixclassic

Znaczy, Ścieżki chwały są genialne, ale to jest jeszcze lepsze. Błoto, deszcz i walenie rumu.
 
Z samego zarysu fabularnego człowiek czuje, że to będzie podobne doświadczenie do oglądania Ścieżek chwały Kubricka – w obu mówimy o I wojnie światowej, gdzie żołnierz nie ma wyboru: albo umrze podczas misji samobójczej, albo zostanie rozstrzelany przez swoich za sprzeciw wobec rozkazów, dezercję, co tylko chcecie. Brutalna prawda. Co pan Joseph Linsay do tego dodaje ponad swojego starszego o kilka lat brata?
 
Za Króla i ojczyznę opowiada o żołnierzu, który oddalił się z pola walki. Adwokat nim gardzi, bo każdy się boi, ale wypełnia swoje obowiązki solidnie i obiera sobie za cel, aby przekonać sąd wojenny, że jego klient nieświadomie opuścił pole walki, nie miał zamiaru dezerterować (nie wziął ze sobą nic, co by umożliwiło taką podróż), a tak w ogóle, to jego psychika się załamała (shell-shock). Czy coś to da?
 
Brytyjska klasa w zachowaniu oraz wypowiedziach, sposób ich ujmowania trudnych tematów, jak postaci reagują w niełatwych sytuacjach, jak formułują odpowiedzi, jak myślą – to przenosi odbiorcę w ten świat, gdzie inni ludzie decydują o sprawach życia i śmierci. Całość jest umiejscowiona w obrębie anonimowej bitwy czy etapu całego konfliktu. Nie było to znaczące starcie, chociaż mogło być – fakt dezercji jest zaprezentowany samodzielnie, bez dodatkowych wpływów. Nie są istotne też takie fakty, jak to, w jaki sposób dana osoba została zaciągnięta albo co robiła w cywilu. Liczy się samo „przestępstwo”, czyn zarzucany. I nawet jeśli pytanie jest przesądzone, to podróż ku niemu jest tak samo angażująca, dzięki owej brytyjskości, reżyserskiemu humanitaryzmowi bijącemu z ekranu oraz… błocie. Ten film jest pełny błota.
 
A także deszczowej pogody czy szczurów. Akcja rozgrywa się w czymś, co kiedyś pewnie było częścią zagrody albo innego zabudowania na farmie. Rozwalające się kamienne ściany, wilgoć, prowizoryczne albo chłopskie meble połączone z dramatem sądowym, mundurami oraz pełnią zachowanej kultury. Prawo jest prawem, w tę dobrą jak i złą stronę, daje i nakazuje jednocześnie – w każdych warunkach. Siła filmowego języka jest tutaj naprawdę mocna, uderzając najmocniej tam, gdzie robi to też fabuła. Moim faworytem jest jedno, krótkie ujęcie z perspektywy pierwszej osoby w finale. Anonimowe wręcz, może samotne, może nie – ale wiemy, że przynajmniej jedna osoba wtedy zrobiła to, co wtedy zobaczyliśmy. A to naprawdę dużo.
 
Tak jak cały film. Trwa tylko kilka minut, ale wykorzystuje każdą z nich, aż do ostatniej, kiedy dowiadujemy się tyle, ile dowiedzą się inni. Tylko tyle się dowiedzą. To z całą pewnością jedno z arcydzieł kinematografii, które uderza zarówno tematyką, ideą, językiem filmowym, jak i tak po prostu, na poziomie emocjonalnym. Warto znać.
4/5

Andy Griffith Show (1960-68)

1 marca | Widziałem w całości tylko pierwszy sezon | 32 odcinki po 25 min w sezonie

Na początku był odcinek innego serialu. Wróć – najpierw była inicjatywa, aby zrobić odcinek pilotażowy dla aktora Andy’ego Griffitha. Został zaproszony scenarzysta w tym konkretnym celu, poznał on aktora i jego mocne strony i w ten sposób stworzył postać Andy’ego Taylora oraz jego świat, złożony z małego miasteczka, które szeryfa nie potrzebuje, a jest właśnie szeryfem. Robi więc wszystko, aby po ludzku rozwiązywać małe problemy, które mieszkańcy mogą tam mieć. Jest samotnym ojcem, jego syna gra Ronnie Howard (który potem zostanie gwiazdą Happy Days, a potem zrobi karierę reżyserską jako Ron Howard), ma też ambitnego podwładnego Barneya Five’a, który przez swoje ambicje wywołuje chaos, ale ma dobre serce. Poza tym oglądamy świat, który już wtedy musiał być nostalgiczny i idealizowany. W wywiadzie tytułowy aktor miał powiedzieć, że nigdy tego nie powiedzieli wprost, ale akcja serialu była osadzona w przeszłości (Ameryka, ale lata 30-40). To wszystko już było ustalone w odcinku pilotażowym, który był częścią innego serialu istniejącego pod dwoma tytułami (Danny Thomas Show albo Make Room For Daddy), którego bohater podczas podróży trafił właśnie na miasteczko Andy’ego Taylora. Pilot się przyjął i pół roku później Andy miał już własny serial o jego przygodach.
 
Byłem zaskoczony, że fabuły poszczególnych odcinków są naprawdę dobrze napisane. Bez względu na samą historię, to ich konstrukcja sprawiała, że oglądało się je lepiej niż powinny. Zawsze był jakiś obrót akcji, dzięki któremu postaci mogły się bardziej wykazać, pokazać swoje serce i zrobić to same z siebie. Przykładem tego niech będzie odcinek, w którym Oppie – syn Andy’ego – znajduje portmonetkę z masą kasy. Andy mówi, że jak nikt się nie zgłosi po zgubę, to wtedy Oppie może je zachować… I tak właśnie będzie, tylko chwilę potem Barney znajduje w gazecie ogłoszenie o zgubie. I Andy decyduje się oddać te pieniądze z własnej kieszeni, ale Oppie zbiegiem okoliczności sam się dowiaduje i wybiera, aby oddać pieniądze. Andy dowiaduje się wszystkiego później.
 
Takie fabuły reprezentują sobą największą siłę tej produkcji – serce i nostalgia za krainą, gdzie takie serce zawsze dało się znaleźć w sobie, w innych ludziach, w okolicy gdzie się mieszka. Jak ktoś przyjeżdża z dużego miasta, to uczy się zalet małego miasteczka. Jak ktoś ma niskie mniemanie o mieszkańcach takich wiosek, to uczy się, że są naprawdę porządnymi osobami. A jak mamy lokalne problemy, to zawsze i wszystko rozwiążemy na chłopski rozum. To świat, który nie potrzebuje policji, bo nawet jak będzie mieć napad na bank, to wystarczy krzyknąć w stronę przestępców: „Ręce do góry” i to zrobią. Ten serial daje komfort, prezentując życie jako sielskie, gdzie liczy się tylko zrobić przetwory na zimę, być uczciwym, a wieczorem na gangu grać na gitarze akustycznej. I wiecie co? Sześćdziesiąt lat później ten serial nadal potrafi dać ten komfort.
 
Serial trwał osiem sezonów. Początkowo zakładali pięć sezonów i na tyle się aktorzy zgodzili, po piątym aktor wcielający się w Barneya Five’a podpisał umowę na coś innego i musiał odejść (by wrócić gościnnie już w 6 sezonie), całość przeszła w nadawanie w kolorze. Nie udało się za bardzo stworzyć więcej postaci, które by przykuły uwagę widza. Aktorzy dorastali, ale ich postaci już nie – a ogólny zamysł na serial delikatnie wyewoluował, z miłego miasteczka na miasteczko okazjonalnie pełne imbecyli, których trzeba cierpliwie tolerować. Najgorszym tego przykładem był odcinek Kolacja o ósmej, gdzie Andy cieszy się z wolnej chaty, więc miejscowy głupek zwala mu się na salony, żeby nasz bohater nie czuł się samotny. I nie możesz mu powiedzieć „wypierdalaj”, bo ten się obrazi i nie zrozumie. Potem Andy ląduje na serii kolacji jednego dnia, na każdej je to samo, na ostatniej nie ma miejsca w brzuchu, ale słyszy, że dzieci w Afryce głodują i ma dać dobry przykład. Puenta? Następnego dnia je to samo. Zero humanitaryzmu w żadnej z postaci, komedia oparta wyłącznie o niezasłużone męki protagonisty – ale fani i tak go lubią. Co poradzisz.
 
Za mną jakieś 66 odcinków i spokojnie mógłbym oglądać dalej. Dla samego gwizdania w openingu i widoku bosego Rona Howarda idącego przez las, z ojcem na ryby. Prosty obraz, ale potężny w swojej naiwnej nostalgii. Nic dziwnego, że 60 lat później nadal nowi widzowie do tego wracają. Prawdziwy klasyk.
5/5

Doktor Żywago ("Doctor Zhivago", 1965)

powtórka | obejrzane 22 lutego | Flixclassic

Smutny, piękny film.
 
Dzisiaj fakt Amerykanów robiących adaptację rosyjskiej książki może automatycznie wywoływać negatywne reakcje, ale cóż: sam pisarz wydał pierwotnie powieść we Włoszech, po rosyjsku ukazywała się ona poza Związkiem Radzieckim, gdy autor dostał Nobla, to musiał odmówić i ogólnie „u swoich” miał przekichane za to, co napisał. Podważał w końcu ideały, których nie wolno podważać. Ruscy swoją wersję zrobili dopiero w XXI wieku i nie chcę sprawdzać, jak ona wtedy wyszła. Ta książka była po prostu zakazana, Rosjanie nie mogliby zrobić jej adaptacji z rosyjskimi aktorami. Nie, oni mogli za to trzasnąć siedmiogodzinną adaptację „Wojny i pokoju” dwa lata później. I wolę nie myśleć, skąd wzięli na to pieniążki. A raczej: czyim kosztem.
 
„Doktor Żywago” musiał być zakazany – to pierwsza połowa XX wieku, rewolucja ludowa, Carowie idą do piekła, do władzy dochodzi zwykły człowiek… Tylko w praktyce to wyszło trochę inaczej i bohaterowie tej historii są tego świadkami, pośrednio uczestniczą i ponoszą konsekwencje tych zmian. Nie są politykami ani nikim takim, są po prostu mieszkańcami miast, z których trzeba uciekać. Są pasażerami pociągu, za które trzeba dziękować, że w ogóle jadą i oferują szansę. Są ludźmi na dzikich terenach, wystawionymi na niskie temperatury oraz innych ludzi, którzy są gotowi zabić w samoobronie tego, co jeszcze mają. Te realia uderzają, bo biją one po oczach naszych protagonistów, którzy nie mogą znieść tego, co widzą. Nie mogą jednak nic zrobić. Jeśli zrobią, to będzie tylko gorzej.
 
Oryginalna powieść ma około 600 stron w polskim przekładzie i widać wyraźnie, że nawet te blisko 200 minut ekranowego czasu trwania nie było wystarczające. Widać skróty oraz rezygnację z pewnych fragmentów. Najczęściej potrafi to nawet zrobić wrażenie, przykładowo w scenie spotkania braci. Jak udało się wtedy ścisnąć masę treści potrafi robić wrażenie. Z całą pewnością zostało to, co najważniejsze: tragiczna historia walki o własną rodzinę, byle tylko przetrwać najgorszy okres, a potem… Jakoś to będzie. Żadna inna myśl już nie została w takich czasach. Smutny, piękny film.
 
Highlight: Klaus Kiński i cała podróż pociągiem. Jazda sama w sobie, ale to sprzątanie, tłok, martwe spojrzenia pasażerów, jak odsunęli wejście i musieli wybić dziurę w lodzie, zza którego odsłonił się krajobraz, lokomotywa prująca przez śnieg spod którego nie widać szyn, mijanie spalonej wioski, w której z trudem człowiek wierzy własnym oczom, że są tam wciąż żywi ludzie…
5/5

Błędny ognik ("The Fire Within", 1963)

obejrzane 22 lutego | Flixclassic

Louis Malle rozumie depresję i z całych sił stara się, by widz też ją zrozumiał. Piękna sekwencja przed kawiarnią, zobaczcie koniecznie!
 
Fabularnie jest to historia alkoholika w depresji, który wyszedł z nałogu i… Cóż, prawdopodobnie planuje samobójstwo. Wyrusza jeszcze w podróż po znajomych, zanim targnie się na swój los.
 
Reżyserowi można – dosyć łatwo zresztą – zarzucić nadmierne wciskanie przesłania, że zbyt stara się, aby odbiorcy (oraz postaci w filmie) zrozumieli przesłanie. Miałoby się wtedy rację, to po prostu przegadany film. Jednocześnie jednak intencje są szlachetne, poziom empatii czy wiedzy jest u reżysera wysoki. To nie dzieło aktywisty, ale dojrzałego artysty, który ma temat, jaki musi poruszyć. Samobójstwo tego wymaga, nawet dziś – jak sam zainteresowany myśli o pozbawieniu się życia, co to dla niego znaczy, jak to uzasadnia sam przed sobą. I jak inni na to reagują. Wiele w tym ponadczasowej tragedii. I piękna. Szkoda, że tak jest.
 
Film przede wszystkim urzeka momentami, szczególnie tym podczas sekwencji w kawiarni, o której mogę napisać esej. To taki moment, jakby film nauczył się grać jazz. Finał również uderza swoją bezpośredniością – i tylko tyle mogę powiedzieć, bez zdradzania za dużo. Nie jest to film, który robi wszystko dobrze, ale niektóre elementy robi wyjątkowo dobrze. Poczułem ten dramat. Mnie to wystarczy, mógłbym napisać, gdyby to nie było tak ujmujące klasy tej produkcji. Jestem za nią naprawdę wdzięczny i chcę do niej wrócić.
joe 1970
5/5

Joe (1970)

obejrzane 22 lutego | Flixclassic

Para młodych buntowników, narkomanów, ludzi bez perspektyw – razem w wannie spędzają czas, gdy ich poznajemy. Są symbolem swoich czasów dla ludzi, którzy ich nie znają, ale wiedzą o nich wszystko – i obwiniają ich za wszystko, co jest źle z współczesnością. Kiedyś było lepiej, ludzie byli lepsi, tego typu rzeczy – ale z dużą domieszką agresji oraz nienawiści. Najchętniej to chcieliby, aby ktoś ich pozabijał i wtedy wszystko będzie znowu dobrze ze światem. Cóż, twórcy tego filmu przetestują tę teorię w pewnym sensie. Scenariusz tego filmu jest prawdziwym dziełem sztuki, jeśli chodzi o stawianie przed swoimi bohaterami przeszkód do pokonania, wymuszającymi na nich ciągłego dokonywania wyborów, podejmowanie zmian życiowych, bycia aktywnym. Cała konstrukcja tego skryptu, szczególnie to jak umie porzucać jedne postaci i wprowadzać nowe – nawet dosyć późno w trakcie – jest zachwycające, ale gdy zobaczyłem dwa ostatnie ujęcia, to zacząłem klaskać. Za tak skonstruowany finał należy się po prostu szacunek. To jest jeden z najlepszych scenariuszy w historii, obok takiego Wydziału zabójstw z 1993 roku.
 
Ciężko napisać coś więcej, ponieważ to jest niespodzianka za niespodzianką i trzeba tego doświadczyć osobiście. Nie mogę niestety napisać nic w stylu, że „chwyta za jaja”, ponieważ doświadczamy tego wszystkiego z boku. Losy samych bohaterów były mi w sumie obojętne, ale ich podróż oglądałem z zainteresowaniem i chciałem wiedzieć, co będzie dalej. Brzmi to jak wada, pewnie dla niektórych może takie być – najmocniejsze strony tego skryptu polegają na czym innym, ale wydaje się, jakby owe „zaangażowanie” nie było jednym z głównych celów reżysera. Mieliśmy być gośćmi w tym świecie, zyskać świadomość, że on istnieje obok nas i zobaczyć, do czego on prowadzi.
 
Sama prezentacja problemów oraz świata nie jest może idealna, brakuje samego brudu lub zwykłego doświadczenia artystycznego, ale nie jest to szczególnym problemem: wiemy, co oglądamy, rozumiemy to, a całość jest wystarczająco świeża i żywa, aby nam nie przeszkadzało, że oglądamy takich hipisów już kolejny raz na ekranie. Najważniejsze, że twórcom udaje się złapać widza, przenieść go do świata hipisów i psychodelicznego rocka, a im bliżej końca, to chwyta za serce. Dramaty rodzą kolejne dramaty i przyjdzie za nie zapłacić. I na koniec naprawdę było mi żal, że ta cena zostaje spłacona.
 
To film, który bierze cząstkę widza ze sobą.
 
PS. Czemu takich scenariuszy już nie ma? Cóż w tym przypadku autor był wyjątkowym ekscentrykiem. Nawet go FBI zgarnęło, bo gadał, że zabije prezydenta. Andy Kauffman wzorował się na nim, tworząc swoją flagową osobistość (m.in Latki z Taxi) i większość z tych kilku skryptów, jakie robił potem (Serpico), robił we współpracy z kimś. I umarł dwie dekady później, mając ponad 70 lat, na atak serca.
5/5

Oliver Twist (1948)

obejrzane 19 lutego | Flixclassic

Angażująca historia dziecka, który zasługuje na lepszy los. Świetnie wygląda ta ekranizacja.
 
Od pierwszych ujęć widz może mieć pewność, że to adaptacja, która miała pomysł na siebie. Twórcy mieli wizję, dzięki czemu udało się stworzyć świetną sekwencję otwierającą bez słowa dialogu: zamiast słuchać, my po prostu czujemy tragedię kobiety idącej przez burzę w stronę samotnego światła, gdzie urodzi swojego syna i umrze. Nie będzie wiadomo, kim ona jest, więc niemowlę dostanie imię losowe i wyjdzie Oliver Twist, bo teraz była kolej, aby nazwać według alfabetu na literę T. Oliver następnie dorasta i będzie tak źle traktowany przez państwowe i religijne instytucje, że uda się w samotną podróż jeszcze jako dziecko, aby szukać szczęścia gdzie indziej. I tam też go nie znajdzie.
 
Atmosfera jest potężna, przedstawiony świat jest wiarygodny oraz zrozumiały. Twórcy robią wiele, abyśmy się czuli jak w butach bohatera, żebyśmy czuli to, co on – i byśmy rozumieli, że jest on niestety tylko jednym z wielu w tej samej sytuacji. Autor dostarcza nam tej lekcji za pomocą przygód i licznych wydarzeń w życiu bohatera, które podbijają dramaturgię. Życie protagonisty cały czas się zmienia i jest to niezmiennie angażujące oraz spójne z całą fabułą. Problemy mają cały czas to samo źródło, Oliver ma cały czas te same braki i z tego samego powodu pakuje się w kłopoty. Finał jest tutaj naprawdę zasłużony i jest wisienką na torcie naprawdę solidnej produkcji, do której będę chciał kiedyś wrócić. Główny aktor nie zrobił potem kariery w zawodzie, ale za to został reżyserem telewizyjnym, pracując chociażby przy „Latającym cyrku…” czy „Hotelu Zacisze”.
 
Już wtedy Lean zdawał się cenić sobie rozmach. Jak po narodzinach niosą niemowlę, to robią to przez trzy piętra – naprawdę widzimy rozmiar tej instytucji. Gdy bohater je przy stole, to najpierw dostajemy długą jazdę wzdłuż stołu i widok na innych biesiadników. Gdy goni go tłum po ulicy, to faktycznie ciągną za nim liczne zastępy ludzi. I tak aż do końcówki, gdy mamy przepiękne ujęcie z góry: na pierwszym planie dziecko na dachu, a w tle masa ludzi na ulicach. Od razu czuć tę wysokość oraz istotność oglądanych wydarzeń. Może nie był to znak firmowy jeszcze, ale reżyser z całą pewnością zdawał sobie sprawę z impaktu masy statystów na ekranie, jaki mają oni na nasz odbiór tego, co oglądamy.
5/5

Córka Ryana ("Ryan's Daughter", 1970)

obejrzane 19 lutego

Jednak wystarczy mi dać ogromną plażę, tłumy ludzi, wielką miłość i mogę to oglądać przez ponad trzy godziny.
 
Przedostatni długi film Leana* – skromny u podstaw, ale wzbogacony o rozmach, skalę, liczne wątki i motywy poboczne. To klasyczny melodramat o ludziach, którzy po śmierci partnerów zdecydowali się spróbować jeszcze raz wejść w związek – wszystko na tle wojny w Irlandii, I wojny światowej i konfliktów każdego z każdym: Brytyjczykami, Niemcami, Irlandczykami. Niby więc film o relacji między garścią postaci, a jednak tłum za nimi podkreśla wszystko i rozbudowuje w piękny sposób.
 
Reżyser dosyć wcześnie odsłoni najmocniejszą kartę, czyli majestatyczne plenery, gigantyczną i pustą plażę, morze, klify, irlandzką wioskę. Dwoje ludzi, od których kamera oddala się i ukazuje cały ten krajobraz. Trzy godziny później to nadal będzie zachwycać. Tak, to trwa trzy godziny (nawet więcej, bo 206 minut licząc z uwerturami i przerwą), ale zasługuje na to. Każdy kolejny wątek nie jest dodatkiem, ale funkcjonuje w obrębie tej jednej historii i działa, bo oglądamy go w kontekście tego, co zobaczyliśmy wcześniej. Córka Ryana jest uczciwie długim obrazem, który musiał trwać ile trwa, aby pomieścić to, co zawiera.
 
Wątek miłosny jest poprowadzony w dużym stopniu tak, jak w prozie Ayn Rand, gdzie bohaterowie od razu wiedzą o sobie nawzajem bardzo dużo, patrząc jedno drugiemu w oczy. Tylko tam narrator może to rozwinąć i uzasadnić, tak w filmie musi wystarczyć nam to, co widzimy – a widzimy w zasadzie miłość od pierwszego wejrzenia. Ledwo się widzą i już będzie namiętny pocałunek – i cóż, albo to kupimy, albo nie. To wielki czynnik wpływający na to, jak cały film odbierzemy i czy potem uznamy, że obejrzeliśmy film dla dorosłych albo bajkę Disneya. Podobnie z zastosowaniem języka obrazu – dużo tutaj sekwencji bez słów, gdzie bohaterowie zachowują się filmowo. Wymownie patrzą bez słowa komentarza i pozwalają, aby ich akcje mówiły za siebie. Nie ma wtedy po prostu tej iluzji, że film naśladuje życie, nie – film to film i filmem wtedy jest. Rzadko po prostu widzimy takie rzeczy – są one jak najbardziej właściwe, ale też widz musi być do nich przyzwyczajony, aby kupić i zaakceptować coś takiego.
 
Nie był to najłatwiejszy seans (to o czym przeczytacie w opisie, ma miejsce w zasadzie w drugiej części filmu), nie mogę też napisać, aby był dla wszystkich – jednak koniec końców nie mogę dać niższej oceny. Zaangażowany byłem do samego końca i oglądałem tyle znakomitych scen, że już w połowie byłem pod wrażeniem, ile ich tak naprawdę jest. Po prostu w tym filmie jest za dużo do lubienia.
 
Highlight: tłum biegnący za ciężarówką, którą zatrzymało wojsko – nawet jeśli wtedy muzyka była najbardziej absurdalnie dobrana (dramatyczny, smutny moment i dodali skoczny rytm, jakby biegli na przygodę, dosłownie nóżka mi latała). A zaraz potem jak film wyjaśnia, czemu tytuł brzmi jak brzmi. W końcu owa córka jest protagonistą, czemu aż tak jest istotne, czyją jest córką? Otóż pod koniec widz sam do siebie szepnie, że „to przecież twoja córka”. I wszystko kliknie. Przejąłem się tą opowieścią. Nie ma wiele filmów, którymi można się przejąć bez wstydu – Córka Ryana jest jednym z nich.
 
PS. Czyli w tym czasie gdzieś obok Brendan Gleeson odcina sobie palce, nie?
 
*albo ostatni, bo Przejście do Indii to tylko 2,5h.
1/5

King Kong kontra Godzilla (1962)

obejrzane 9 lutego | Flixclassic

Do oglądania wyłącznie w towarzystwie pijanych kumpli podkładających głosy pod tytułowych bohaterów. W samotności też niezła zabawa.
 
Pod płaszczem gadania o tym, że telewizja potrzebuje sensacji, twórcy doprowadzają byle jak do spotkania na ekranie tytułowych istot. W kolorze, bo najwyraźniej to też było jakieś osiągnięcie. Historia nie ma sensu, postaci są aby być, przejdźmy więc do spektaklu – i ten jest beznadziejny. Dziękuję za uwagę.
 
W sensie… Zawsze będzie fajnie zobaczyć te stwory na dużym ekranie, ale to tyle z przyjemności oglądania. Film robi wszystko źle jak leci – od rasistowskiego przedstawienia obcej kultury na wyspie z King Kongiem, poprzez sceny „akcji”, na pojedynkach kończąc. I żeby nie psuć wam oglądania nadzieją na coś konkretnego: w finale oba stwory wpadają do wody i tyle.
 
Jak wygląda scena akcji tutaj? A no idzie takie duże coś w miejscu i depcze kolejkę-zabawkę. Nie miniaturę, nie atrapę, ale zabawkę. Musiałbym oglądać ten film na zegarku osoby idącej przede mną, żeby uwierzyć w cokolwiek na ekranie – i nie chodzi o to, że efekty są stare. Chodzi o to, że one są zwyczajnie źle wykonane, gorzej o wiele od King Konga z 1933 roku. Ale ten stwór nadchodzi! Pociąg się zatrzymuje, bo jedzie w jego stronę, konduktor krzyczy, pasażerowie krzyczą. Z lewej strony wagonu biegną na prawą, z prawej na lewą, tłok. Trwa to sekundę. W następnej sekundzie już wszyscy są bezpieczni na wózkach ratunkowych – z wyjątkiem oczywiście kogoś, kto tutaj jest postacią najwyraźniej, ponieważ… była już w poprzedniej scenie. I akurat chłop jedzie samochodem do niej. Wszyscy go zatrzymują, ale on jedzie dalej. Pyta po drodze: ktoś jeszcze został? I każdy wie, że została ONA. A baba oczywiście zeszła z drogi i się moczy w rzece. Co jakiś czas mamy cięcie na stwora, który stoi w tym samym miejscu, w którym stał 10 minut temu, macha łapami i tyle. Chłop jedzie tym samochodem, na szczęście droga prowadzi akurat do tej rzeki. Chłop parkuje kilometr od rzeki, idzie na piechotę, bierze babę pod ramię, kuca i mówi: „już jesteś bezpieczna” i koniec sceny. Już kij, że nie pokazali tego zagrożenia, ale nawet jak uciekają przed zagrożeniem. Ed Wood zrobiłby każdy element tej sceny nieporównywalnie lepiej. I żeby już kończyć: pojedynek tytułowych istot zrealizowano dokładnie tak samo – staną naprzeciw siebie, pomachają, pokrzyczą, on rzuci kamieniem, drugi strzeli laserem z pyska obok przeciwnika, on rzuci kamieniem… Twórcy nie mieli pomysłu na cokolwiek. Budżet i technologię mieli, spokojnie.
 
Oczywiście zgodnie z duchem serii twórcy muszą zepsuć niezamierzoną zabawę przekonywaniem, że ich debilny film jest o czymś. Tutaj na końcu jedna postać powie, że powinniśmy się uczyć od King Konga i Godzili życia w zgodzie ze światem. Tak, dokładnie – uczmy się tego od dwóch stworzeń, które rozpierdoliły wszystko na swojej drodze przez ostatnie półtorej godziny. Nie wiem, jak twórcy muszą gardzić ludzkością i jej nienawidzić, aby przez myśl im przeszło nawet, że ludzie mogą się czegokolwiek od takich istot uczyć, a co dopiero zrobić o tym film i powiedzieć to na głos. Jedyną wartością tego filmu jest uświadomienie sobie, że w tamtych czasach Japończycy oglądali coś innego poza kolejnymi umartwieniami się na filmach Ozu, Kobayashiego czy Mizogushiego. Szkoda, że dla rozrywki mieli tylko takie coś. Ciężko było być japońskim kinomanem w tamtym okresie…
2/5

Kolekcjonerka (1967)

obejrzane 9 lutego | Flixclassic

Wszystkie filmy Rohmera polegają na pokazaniu, jak chłop leży na hamaku i z offu leci Cierpienie młodego Wertera.
 
Rohmer czekał, aż będzie mógł z kimś zrobić inny film, więc ten zrobił w międzyczasie – opowieść o młodym człowieku, który chce odpocząć, a zamiast tego najpierw gardzi tytułową kolekcjonerką mężczyzn (która mówi, że szuka, a nie kolekcjonuje, ale jakie to ma znaczenie), potem pomaga jej podrywać, jak ktoś się na nią wkurzy, to ją pociesza, aż w końcu ją zostawia i gdy jest sam, to już nie chce mu się odpoczywać.
 
Jak każde francuskie arcydzieło, to opowiada o niedojrzałych ludziach mających głupie problemy, od twórcy, który nie ma wiedzy ani doświadczenia, żeby coś sensownego powiedzieć. Chłop by chciał, ale jednak nie chce, bo myśli, że to niewłaściwe, tylko w sumie… I tak dalej. Nic godnego uwagi.
1969 palacz zwlok
5/5

Palacz zwłok (1969)

obejrzane 9 lutego | Flixclassic | Powtórka

Nazista – i nie tylko – oczami własnymi. To trzeba zobaczyć na własne oczy.
 
Wejście w buty i pod ulizane włosy nazisty oraz buddysty, patrzenie na świat jego oczami. Cały film to w zasadzie jego monolog dostarczany na naszych oczach (zamiast z OFF-u), montaż jest dynamiczny i szybki, każde ujęcie to oddzielna, fantastyczna wizja świata realistycznego takim, jakim protagonista go widzi. Autorzy cały czas wprowadzają jakieś elementy wizualne, które następnie zaczną powracać, jak tylko całość stanie się bardziej romantyczna i poetycka, opowiadając o Czechach po 1933 roku, ale jeszcze przed 2 wojną światową, o Buddyzmie, o Nazizmie. O tym, jak można być słusznym swoich czynów, chociaż są one potworne. Jak być przekonanym o swojej wyższości będąc ulizanym grubasem, który dominuje każdą scenę i każdego człowieka na swojej drodze. Dzieci wychowuje na własne podobieństwo patrzące na niego niczym na wyrocznię, wzór, inspirację. Horror bierze się z uczucia przebywania w jego skórze, bycia obojętnym na prawdziwe efekty własnego działania. Zwykłe, ludzkie emocje są dla niego odległe jak morze dla Czechów. To duszny seans, który zadziwia – użycie języka filmowego oraz liczne pomysły twórców na wizualizację stanu psychicznego bohatera są unikatowe w tej dziedzinie sztuki. Trudno uwierzyć, że kino może wyglądać tak, jak Palacz zwłok.
 
Całość wypełniona jest detalami, który podczas oglądania będą niezrozumiałe. Sam nie jestem przekonany, czy rozwój Kopfrkingla jest przekonywujący – bo odnoszę wrażenie, że to film mający na celu pokazanie, jak człowiek jest zarażony obcymi ideami, jak przekonuje się do koncepcji oczyszczania duszy, zbawienia ich, wyższości ras czy krwi nad innymi… Gdy tymczasem czuję, jakby to wszystko już było w nim, tylko w trakcie filmu rosła jedynie jego pewność siebie, która rośnie niczym wartość fizyczna, a nie, że jakieś wydarzenia go popychają w tę stronę. To bardziej historia człowieka, który był już zły na początku, tylko okoliczności pozwoliły mu na wprowadzenie owego zła w życia. Nie umniejsza to samej opowieści w żadnym wypadku, ale nie pozwala mi też dać Palacza… na listę największych filmów w moim życiu.
 
Książkę mam w bibliotece, zapoznam się z nią… w 2025 roku. Może tam znajdę to, czego brakuje mi w filmie?
4/5

Pociągi pod specjalnym nadzorem (1966)

obejrzane 6 lutego | Flixclassic | Powtórka

Czechy są napalone. Na szczęście pamiętają, żeby najpierw spuścić wpierdol Niemcom.
 
W sumie jestem ciekaw, czy czeska kinematografia jest faktycznie tak napalona, czy też to tylko tych kilku twórców, którzy są szczególnie znani w Polsce. Banger z 2022 mówi o kobietach tak po prostu – zmiana czasów? Pociągi… opowiadają o inicjacji seksualnej, jak każda kobieta po kolei jest czarująca i ponętna, jak czas z nimi spędzony jest piękny i magiczny, a wszystko wokół seksu jest najważniejsze. Pocałunek, seks, bycie sam na sam odwraca uwagę bohatera od faktu, że trwa 2 wojna światowa oraz obowiązków aspirującego pracownika stacji kolejowej.
 
Komedia w tym tytule jest naprawdę mocna. Zamiast żartów słownych stawia na humor sytuacyjny wymagający od odbiorcy rozeznania w pełnym kontekście danej sceny, a często i więcej. Nie bawi to, co ktoś mówi, ale że ta postać mówi coś tak niedorzecznego akurat TEJ postaci. W danym momencie. Nawet samobójstwo potrafi bawić. Reżyser umie wydobyć komedię z tej historii, podobnie jak tragizm czy romantyczność. Bohater będzie musiał nauczyć się zapomnieć o dziewczynkach, gdy naród go potrzebuje.
 
To film, który rozumie, o czym jest. I potrafi to wyegzekwować na każdym polu – ambitna treść odsłaniająca się przed widzem stopniowo, przy jednoczesnej warstwie wierzchniej, która pasuje do bohaterów jak i treści właściwej. W końcu przedwczesny wytrysk zawsze będzie problemem – nawet jak walczysz w imię Fuhrera.
 
Chociaż w sumie… To jeszcze obowiązuje? Czy też pogodziliśmy się z tym tak, jak z tym, że mamy małe penisy?
 
PS. Drugi raz w ciągu tygodnia oglądam samobójstwo. Kiedyś po tym poznawało się ambitne kino, chyba. Dzisiaj wiesz, że jesteś na festiwalu, bo pół filmu trwa gejowski seks.
2/5

Gertrud (1964)

obejrzane 6 lutego | Flixclassic

Z serii: pozbawione życia. Sądząc po zdolnościach reżyserskich Dreyera, byłby on świetnym nadzorcą lotów kosmicznych.
 
Jeśli zobaczycie kiedyś zaplecze startu rakiety, czyli masę ludzi patrzących się w komputery i podążających za protokołem, aby niczego nie przeoczyć i zapewnić bezpieczeństwo operacji… To wygląda to trochę jak oglądanie filmów Dreyera, tylko jest mniej ekscytujące. „Punkt 4671, naciśnij przełącznik B4, aby zaświeciło się światełko konsoli A36. Czy światełko się świeci?” – tak wygląda taki start rakiety albo inny skok ze spadochronem z orbity. „Gertrud” z kolei wygląda tak: wejdź do pokoju, patrz przed siebie, bez patrzenia wykręć rękę za siebie sięgając za klamkę, zamknij drzwi, wykonaj trzy kroki w stronę przeciwległej strony pomieszczenia, stój 36 sekund, usiądź, teraz przesuń wzrok 15 centymetrów w swoje lewo. Twoja partnerka gada cały czas, ale masz to w dupie i równie dobrze mogłaby nic nie mówić” i tak dalej. To kino jest tak bardzo pozbawione życia i człowieczeństwa, że aktorzy mogliby nawet nie znać języka, w jakim grają. Mogli się nauczyć fonetycznie wymowy w nieznanym sobie dialekcie i w ten sposób dostarczyć nam swoje przedstawienie.
 
Pod względem treści to kolejne arcydzieło o niedojrzałych ludziach mających problemy z dupy. Forma współgra z tym wszystkim, bo bohaterowie nie są w stanie nawiązać ze sobą relacji do tego stopnia, że w ogóle nie patrzą sobie w oczy, ale trzeba być konkretnie odklejonym od rzeczywistości, aby pomyśleć, że to się będzie dało oglądać.
 
Najbardziej mnie dziwiło, że ktoś, kto zaczynał w epoce kina niemego, mógł na starość skleić tak przegadany film. 40 lat wcześniej nie dałby rady zrobić niczego tak kuriozalnego – i wtedy mi kliknęło, że to mógł być udany film niemy. Skupiony na ekspresji, zbliżeniach, jakby wywalić te wszystkie dialogi w cholerę… Ten film po prostu mówi za dużo, mając do powiedzenia okrutnie mało. Jak dobrze dla Dreyera, że był zmuszony zaczynać w epoce bez dźwięku.
3/5

Dziewczyna z wyspy ("The Young One", 1960)

obejrzane 1 lutego | Flixclassic

Filmowi udaje się mnie przekonać do tego, że postać Jacksona (dorosłego opiekuna) ma pewną władzę nad Evalyn. Daje mi też pewną wiedzę o tym, jakie życie ona zaznała do tej pory – jak była rugana, szarpana, jak niewiele wie o świecie wokół. Czuję się też przekonany do tego, jak naturalnie rasistowski jest świat na ekranie – już pomijam liczne wulgaryzmy w słownictwie, które wtedy po prostu mogły przejść, jako element świata przedstawionego. Czuć, że ci ludzie naprawdę gardzą czarnoskórymi, bo Bóg nie dał im duszy czy coś innego, co akurat ktoś im powiedział.
 
Filmowi nie udaje się jednak przekonać mnie do tego, że nie jest dydaktyczny. Jest niestety – i wątle też został skonstruowany. Bardziej mnie bohaterowie bawili swoim brakiem rozgarniętości, niż by mogli służyć za komentarz na temat społeczeństwa lub grup ludzi. Ksiądz, który chrzci poprzez „niespodziankę” jest tylko wisienką na torcie, bo każdy tutaj ma jakiś odklejony moment, który został, ponieważ pasuje do komentarza twórców. Żałuję w sumie, że ksiądz nie chrzcił poprzez rzucanie balonami w wodą w ludzi. Miałoby to mniej więcej tyle samo sensu, ale byłoby zabawniejsze.
 
Z jednej strony dobrze się to ogląda – wyspa jako miejsce akcji, spokojne tempo, kilka postaci, którym twórcy starają się nadać jakąś głębię. Z drugiej to nadal zbyt uproszona historia, gdzie starania autorów nie przynoszą skutku, finał jest obojętny, a postać główna szybko traci na znaczeniu i kręci się gdzieś z tyłu, zamiast dawać nam lepszą perspektywę. Film z potencjałem, który nie został wykorzystany, więc i nie wyróżnia się na tyle, aby zapaść w pamięci. Chyba że wystarczy wam, że mówi to, co chcecie usłyszeć.
vinland saga 2019
4/5

Vinland Saga - sezon II (2023)

Obejrzałem 25 stycznia | 24 odc. po 25 min | CrunchyRoll & Netflix

Zaskoczony jestem kontynuacją, ale ma ona nadal sens – wybiega ponad materiał źródłowy, ukazując losy bohatera po tym, jak zemstę osiągnął… I co teraz? A no prowadzi żywot pacyfisty. I niewolnika.

Całość na wyraźnie mniejszy budżet, animacja stoi na poziomie drugorzednych anime, a narracja ma tendencję do doprowadzenia do momentu, w którym postać prowadzi monolog. Najlepiej w deszczu. Efektywne, ale jednak widuję to zbyt często. I to nie w tych najlepszych serialach anime. Fabuła stoi tutaj z tyłu, bardziej wyzwaniem było wypełnić aż 24 odcinki, więc stąd dużo rozciągania pochylania się nad każdą postacią, jej tragedią i bólem… Nie czułem, aby twórców faktycznie dana osoba interesowała. Była tylko okazją do wykorzystania.

To powiedziawszy – wiele z tych momentów działa. Brutalność, ból i krew nadal robią wrażenie. I chociaż często tytuł ten zapomina, kto tutaj jest protagonistą i co on chce powiedzieć, a całość nie jest obowiązkowym seansem, to mogło być o wiele gorzej. Fani Vinland Saga będą zawiedzeni, ale obejrzą do końca bez większych problemów. To nadal jest historia o brutalnym świecie, gdzie liczą się jedynie chwile spokoju spędzone z ukochaną.

Możecie mnie znaleźć również na:

Steamie
Last.fm
FilmWeb
RateYourMusic