William A. Wellman

William A. Wellman

04/02/2019 Opinie o filmach 0
westward the women

Get a director and a writer and leave them alone. That’s how the best pictures get made.” – William A. Wellman

Frankly, if you examine my whole background, it’s not very good. I can tell you that for every good picture, I made at least five or six stinkers.” – William A. Wellman

Obecnie William A. Wellman najduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #79

Top

1. Pole bitwy
2. Zdarzenie w Ox-Bow

3. Droga do Yellow Sky
4. Bohaterstwo na sprzedaż

5. Kobiety jadą na zachód
6. Szczęśliwie się skończyło
7. Wróg publiczny nr 1
8. Narodziny gwiazdy

Ważne daty

1896 – urodziny Willa (USA)

1913 – urodziny piątej żony 

1915 – Will dołącza do wojska i uczy się latać, zabijał ludzi

1919 – pierwsza praca aktorska (odkryty przez Douglasa Fairbanksa), później u Raoula Walsha będzie pracować; zostanie wylany za spoliczkowanie aktorki, która okaże się żoną reżysera

1923 – debiut reżyserski

1934 – piąte małżeństwo (do jego śmierci)

1945 – Will robi Żołnierzy, swój ulubiony film

1958 – ostatni film (według syna: „just got tired of fighting with the studios.”; na planie Will wkurzył się, że studio zastąpiło człowieka od kawy automatem na monety – wywalił automat na ulicę i człowiek wrócił)

1975 – śmierć (LA, białaczka)

2009 – śmierć piątej żony (ostatni raz była przed kamerą w 1945 roku)

Wróg publiczny nr 1 (1931)

3/5

Droga i życie Toma Powersa, od dzieciństwa po dorosłe życie gangstera, wypełnione szantażem, biciem się, handlem alkoholem i szacun na dzielni – wtedy jeszcze był to pełnoprawny szacunek, połączony z obawą przed odezwaniem się i nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Ludzie inaczej mówili, dzieciństwo było inne, a w kinie przechodziły sceny z ojcem bijącym swoje dziecko pasem. Dziś by to przeszło chyba tylko u Hanekego.

Jest to jedno z pierwszych kontaktów kina z gatunkiem gangsterskim i to absolutnie widać. Choćby po kreacji Cagneya, który na szczęście wzorował się na prawdziwych przestępcach. Każda tego typu postać odegrana w późniejszych filmach nosi w sobie cień charakteru Toma Powersa. Trudno mi nie docenić takiego wkładu, chociaż ogląda się to tak sobie. Trwa krótko, ale jednocześnie się dłuży. Tej opowieści brak właściwego tempa – twórcy wzięli na warsztat cały życiorys jednego człowieka i zmieścili to w półtorej godziny. Większość tylko przemyka, a postaci są zagrane po linii najmniejszego oporu, byle tylko spełniały swoją mechaniczną rolę dla fabuły.

Do tego wydźwięk nie jest tak poważny jak można by się spodziewać. Może to wina lat 30, może znamiona tak wczesnego kontaktu z tym gatunkiem, nie wiem. Ale gdy na samym początku usłyszałem wyraźnie komediową muzyczkę i Jamesa Cagneya w kółeczku uśmiechającego się do kamery, to wiedziałem, że coś tu będzie nie tak. I było, aż do końca, gdy to pokazała mi się ściana tekstu z jasno wyłożonym morałem. Jest taka scena, w której gangster wchodzi do sklepu. Wchodzi i na początek prosi o broń. Pyta jak się to ładuje. Sprzedawca mu pokazuje. Ten pyta: „o tak?”, wyjmując z kieszeni naboje i ładując do pełna. A sprzedawca: „o tak, bardzo dobrze!”. Zgadnijcie, co nastąpiło potem…

Bohaterstwo na sprzedaż ("Heroes for Sale", 1933)

5/5

Pięć filmów w jednym. Wojna, Wielka Depresja i reszta tragedii lat 20 w USA w 70 minut.

Zaczynamy na polu walki – bohater imieniem Tom oficjalnie umiera, a ktoś inny zdobywa za niego pochwały, medale i przywileje. Niemiecki lekarz pomaga Tomowi, ten wraca do życia, ale z kontuzją oraz uzależnieniem od morfiny, bez medali, bez niczego. I tak zaczyna zwykłe życie: z licznymi ciężarami, a to dopiero początek jego niedoli, gdzie jest tylko jedna, pozytywna rzecz: wciąż żyje.

Całość z całą pewnością zbiera punkty za ambicję i aktualność – kino powinno być odskocznią od rzeczywistości, unikać jej, przemilczeć ją, a tymczasem Wellman wali nią widzów w twarz aż boli po dziś dzień. Wszystkie te nieszczęścia i portret niedoli zwykłego człowieka wydają się codziennością tamtych czasów, a tutaj udało się oddać im sprawiedliwość, gdy to miało miejsce. Jest tutaj oczywiście ujęcie typowe dla prozy w stylu Victora Hugo, czyli dawanie happy endu w postaci niepoddawania się, okazywania wytrwałości i bycia gotowym na to, co przyniesie jutro, pomimo tragedii dnia dzisiejszego. Nikt tutaj nie będzie się niespodziewanie bogacił, los nie odmieni się sam – po prostu bohaterowie nie pozwolą mu się przykryć, będą brnąć dalej. To już pozostaje do oceny widza: czy po tym powiedzą: „Łatwo ci mówić, reżyserze jeden”, czy też znajdą w tym siłę. Albo może po nich to spłynie. Ponad 90 lat później nie będę udawać, że umiem się wczuć. Ja w 2/3 czułem zmęczenie ilością filmów, które zobaczyłem w ciągu tej niecałej godziny i trochę byłem już obojętny na tym etapie, co będzie dalej.

Zaskakujące, że niewiele tutaj jakiejś próby rozbudowania psychiki postaci. Gdy na początku postać krzyczy ze strachu i nie biegnie na pole bitwy – ok, można zrozumieć strach, ale nie widzimy, jak on się rozwija, co go wywołuje, nie czujemy go. Widzimy tylko przedramatyzowane aktorstwo, które musiało ten moment sprzedać w tak krótkim czasie. To w końcu tylko postać poboczna, która nie zajmie wiele czasu w tym ultra-krótkim filmie, który mógł być monumentem na skalę trzygodzinnego „The Best Years of Our Lives”. Zamiast monologów z OFF-u wszystko wyraża akcja – jak bohater kradnie pieniądze na morfinę, jak się waha itd., jego działania mówią o jego wnętrzu, dzięki czemu dynamika pozostaje wysoka. Nie wydaje się też, żeby to był projekt „pod nosem” – Warner Bros fundowali całość, w finale znalazło się nawiązanie w pozytywnym kontekście do „New Deal” Roosevelta (czemu Warner sprzyjało), a oryginalna wersja była tylko kilka minut dłuższa. To miał być tak intensywny, przekrojowy obraz. I trzeba oddać – każdy segment jest zrealizowany we właściwy sposób. Nigdy nie czułem, że to tylko przystanek do „właściwej” części filmu – gdy piszę, że to pięć filmów w jednym, mam to na myśli też w pozytywnym sensie. Za każdym razem nowe postaci, tematy, motywy czy miejsce akcji zostały wprowadzone należycie, to wszystko zapada w pamięci, jest wyraźne i przejrzyste, układając się w jakąś większą strukturę. Robi wrażenie do dzisiaj.

Narodziny gwiazdy (1937)

2/5

Miałem okazję zobaczyć pierwowzór na Mubi (dodali pod koniec grudnia) i powiem tak: to nie był dobry film. Bohaterka pochodzi ze wsi i chce osiągnąć sukces, rodzina trzyma ją za gardło i mówi: „Nigdy nic nie osiągniesz!”, na co bohaterka mówi: „Jestem… bohaterką… tego… filmu… na… pewno… mi… się uda…!”). Jedzie więc do dużego miasta i chce być aktorką, a tam wszyscy łapią ją za gardło i mówią, że jej się nie uda, po czym zaczynają ją traktować w wyjątkowy sposób, bo wiadomo – jest bohaterką tego filmu – więc pokazują jej ten świat, objaśniają jak trudno się w nim wybić, a na koniec nawet dorzucą słowo zachęty. W końcu „nigdy nie wiadomo, trzeba wierzyć, c’nie?”. Wszyscy się z nią cackają i prowadzą ostatecznie za rączkę, żeby osiągnęła sukces – w którym w ogóle nie czułem osobistego spełnienia bohaterki. Fabuła z kolei rozwija się w taką stronę, że wschodząca gwiazda przyćmiewa starą gwiazdę, tamta za to się obraża… I czemuś takiemu mamy poświęcić naszą uwagę. Ja tam jestem na nie. Najlepszy moment – finałowe złamanie czwartej ściany.

Szczęśliwie się skończyło (Nothing Sacred, 1937)

4/5

Opis tego filmu obecny na serwisie może wprowadzać w błąd, bo ujmuje on wiele serca każdej z postaci. Bohaterami w tej historii są dwie osoby: Wally Cook, czyli przebrzmiały dziennikarz z Nowego Jorku, który popełnił błąd i teraz musi udowodnić ponownie swoją wartość, przynosząc do redakcji największy tekst w jej historii. Trafia tym samym na drugą osobę: Hazel Flagg z małego miasteczka o nazwie Warsaw (w stanie Vermont*). Dziewczyna jest przekonana, że umiera, ale ponowna wizyta u lekarza weryfikuje te obawy: dziewczyna jest cała, zdrowa i… w sumie nie wie, z czego się cieszyć, bo wolałaby już otrzymać 200 dolarów**, polecieć do Nowego Jorku i się wyszaleć, bo w Warsaw i tak nic na nią nie czeka.

Tutaj pojawia się właśnie Wally, który o niczym nie wie, podziwia Hazel za jej odwagę wobec zbliżającej się śmierci i dlatego napisze o niej artykuł. I wszystko to jest szczere! Oboje trafiają do Nowego Jorku, gdzie wita nas nie tylko 1937 rok, ale też tworzenie amerykańskich filmów z 1937 roku: to świat nieprzyzwyczajony jeszcze do ludzi, którzy mają już zaplanowany nekrolog. Całe miasto jednoczy się w uczucie do Hazel Flagg w iście przytłaczającym stylu. Dość powiedzieć, że Hazel otrzymuje klucze do miasta, a w planach jest jeszcze ustanowienie święta narodowego na jej cześć. Mały i nieszkodliwy numer szybko wymyka się spod kontroli, nikt nie mówi o niczym innym niż nasza bohaterka, wszyscy na nią patrzą, a ta przesada sprzyja komizmowi. Humoru nie ma tutaj za bardzo w dialogach czy slapsticku, ale w samej konstrukcji fabularnej i kolejnych absurdach, które wynikają z tego prostego pomysłu. Co najbardziej zaskakujące – to finał był naprawdę sensowny! Obraca całą historię w coś więcej, dodaje nawet nieco szlacheckiego rysu wszystkim bohaterom. Robi swoją robotę tak dobrze, że wręcz grozi zbytnią pompatycznością – ale i tego udaje się uniknąć. Szczęśliwie się skończyło jest właśnie tym: małym, uroczym filmem dla poprawy nastroju.

*fikcja literacka, chociaż po prostu dziwna – bo miasteczko Warsaw jest naprawdę w USA, po prostu w stanie Nowy Jork, ponad 600 kilometrów od Vermont. Cóż, mi dowiedzenie się tego zajęło 20 sekund, ale w 1937 roku Internet chodził trochę wolniej – albo nie chcieli, żeby Amerykanie z nowotworem jechali do Vermont po 200 dolarów?
**tyle Warsaw daje umierającym obywatelom; jeśli dobrze liczę to jakieś 66 tysięcy złotych dzisiaj;

Droga do Yellow Sky ("Yellow Sky", 1948)

5/5

Męski, męski, brutalny, gorzki i męski. Wtedy takie filmy nazywano „western-noir”. Bohaterowie są z tej drugiej strony barykady: gonieni za napad na bank. Ucieczka prowadzi przez pustynię – albo zawracają w ręce sprawiedliwości. Wybierają podróż za horyzont. I idą. I idą. Naprawdę idą. Walczą między sobą o napój, najpierw podróżują na koniach, potem konie nie mają siły, aby iść z takim ciężarem, więc nasze chłopy schodzą i idą na piechotę. Potem konie nie mogą nawet iść, a na horyzoncie niczego nie ma. „Jak padnę, to już nie wstanę”, na co towarzysz odpowiada mu: „To prawda”. I idzie dalej. Jak padniesz, to nikt cię nie podniesie. W tym świecie jesteś sam.

Nie jest to jakiś długi lub dłużący się fragment filmu, ale jest niezwykły i istotny. Jak w kinie Dardenne: nawet jeśli zrobi coś złego, to zdążyli przejść za to przez piekło, ale na tym się nie zatrzymujemy! Po prostu ich rozumiemy, widzimy w nich ludzi. Nawet jeśli są to ludzie agresywni i wojowniczy, to nadal są ludzie. Można się z nimi komunikować jak z ludźmi. Niewiele z tego filmu może zostać pewnie w pamięci, potem kopią złoto i jakieś czerwone twarze się pojawią czy coś, nie wiem, nie pamiętam – ale ta dynamika między bohaterami, to męstwo w każdym dialogu! Jest w tym wszystkim autorefleksja, że nie oceniają swoich towarzyszy, gdy ci robią coś złego lub niewłaściwego, bo wiedzą, że sami nie są lepsi. Nie zgadzają się, ale też mają przeszłość. I nie są w miejscu, które pozwoliłoby im mówić innym, że robią źle. Są przegrani – waleczni, ale każda walka może być tą ostatnią. Tylko przetrwanie się liczy. Nie mają ideałów, na to już za późno. Albo za wcześnie.

Plus Gregory Peck dostający lanie od kobiety, piękny widok. Do takich produkcji się wraca!

Pole bitwy ("Battleground", 1949)

5/5

„Kompania braci” w postaci filmu. To nadal Hollywood, ale widzę tutaj zaskakująco dużo prawdy o byciu w wojsku, wśród tych ludzi, w tej organizacji, w tym trybie i rytmie. Przedstawiono tutaj jeden z ostatnich epizodów 2 wojny światowej (koniec 1944 roku), opisany w historii jako „Obrona Bastogne”, miasteczko w Belgii. Całość jest fikcyjną wersją prawdziwych wydarzeń, napisanych przez człowieka, który oparł to wszystko na własnych wspomnieniach. Perspektywa i struktura nie jest jednak fabularna, ale żołnierska – i tutaj jest największa trudność w oglądaniu, ponieważ priorytetem filmu musiało być zmieszczenie całości wojny w jednym filmie z perspektywy żołnierza. Jest tutaj wszystko, dosłownie wszystko – tylko nie sprzyja to realizacji historii, która ma jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, ciąg dalszy. Rzeczy się dzieją, potem nie, potem też nie… Jak to na wojnie. Co więc zrobiono? Umieszczono na ekranie mnóstwo barwnych – ale w zwyczajny sposób – postaci oraz przechodzono od jednego barwnego epizodu do drugiego. Jak chociażby „wątek” żołnierza, który zdobył kilka jajek i za cholerę nie może znaleźć chwili, żeby je przygotować i zjeść. Nagle jest sygnał, że się zwijamy i idziemy, a idziemy przed siebie, aż szef powie, że robimy postój i kopiemy doły. A jak wykopiemy doły i już wsadzamy jajka do kasku, żeby je usmażyć nad ogniskiem w ten sposób… To znowu trzeba iść. W taki sposób poznajemy tych ludzi, ich życie, nawiązujemy z nimi relację emocjonalną, a jednocześnie nie umieramy z nudów, gdy w ogólnym sensie „nic się nie dzieje”.

Postaci są barwne – w takim stopniu, w jakim przypadkowo spotkani ludzie na wojnie mogą być barwni. Nie mają już o czym gadać poza oczywistościami, nie mają co robić poza pracą, trudno nawet nazwać ich kumplami – ale gdy są razem, to można oglądać ich niczym bohaterów naprawdę dobrego sitcomu, kiedy tylko siedzą przy stole i gadają o niczym. Ta scena na początku, jak jedna z postaci szuka sobie miejsca w namiocie i co chwila ktoś nowy wchodzi, każdy coś gada, każdy coś wtrąci – to jest trochę jak objawienie, że w tak ciekawy sposób można nakręcić scenę 20 chłopa leżących i mamroczących coś pod nosem. Reżyseria jest rewelacyjna, podobnie jak cała realizacja.

Dzisiaj trzeba uprzedzać – to nadal Hollywoodzki film jest. Amerykański, zrobiony przez jednego z mistrzów „klasycznego” stylu i kina. Tutaj gdy trzech ludzi nagle coś mówi, to z jakiegoś powodu wiedzą, w której kolejności mają mówić – jest ta przejrzystość oraz porządek, nie ma silenia się najpierw na mówienie jednocześnie, żeby następnie: „Przepraszam, ty pierwszy” czy coś. A gdy skończą, to czwarta osoba wie, że już nikt więcej mówić nie będzie i mówi swoje jako podsumowanie.

Życie żołnierza składa się braku wiedzy, co się dzieje. A gdy wiedzą, co się dzieje, to potem są obudzeni o 2 w nocy, że nastąpiła zmiana planów i ruszają. Idą, kopią dół – a gdy go wykopią, to nastąpiła kolejna zmiana planów. I tak bez końca. Postawiono na rzeczy duże jak i małe – relacje z przełożonymi, sposób spania czy jedzenia, co jedzą, w jakim stanie jest ich wyposażenie. Brakuje seksu czy romansu, gdy spotkają jedyną kobietę, czy innych „zakazanych” rzeczy, ale film w żadnym momencie nie sprawia wrażenia, że czegoś mu brakuje, że jest wybrakowany. Nadal obraz to brutalny i bezlitosny – ale no właśnie, chodzi tutaj o całokształt. Czyli również o tych wszystkich ludzi, którzy będą wspominać dobrze pewne rzeczy z czasów, kiedy byli w wojsku: czyli właśnie ludzi, z którymi tam razem walczyli. O ludzi, których walczyli. Ludzi, którzy o nich walczyli. Ludzi, których stracili. Nie wiesz, po co tam tak naprawdę jesteście – nie wiecie, czy robicie różnicę – najczęściej czujecie, że marnujecie czas – czekacie tylko końca. W jednym monologu film najmocniej przegina pałkę, kiedy pewna postać postanawia zagrzać żołnierzy do walki, dając im powód, żeby tutaj być i iść dalej. To dobry moment i nie jest trudno go zrozumieć, tylko jest najbardziej wysilony z całości tego „całościowego” filmu definiującego wojnę, kiedy jeszcze sami próbowali ogarnąć rozmiar i znaczenie tego konfliktu.

Zostałem zaskoczony przez ten obraz, przez jego zdrowy rozsądek i podejście do tematu. Nie bierze się on za historię czy moralność, dostrzega wszystkie odcienie samego doświadczenia bycia tam, umie połączyć te wszystkie sprzeczne kwestie – jak żal ze śmierci połączony z heroicznymi dokonaniami żołnierzy, jakim było mordowanie ludzi w innym mundurze. Umie oddać sprawiedliwość prawdzie i zakładam, jakby ten seans, cztery lata po wojnie, był pierwszym razem, kiedy żołnierze po powrocie z frontu czuli się zrozumiani przez sztukę. I ta sztuka pozwoliła innym zrozumieć ich. Moralność zaczyna się dopiero po seansie – jak mogłeś tam być i robić te straszne rzeczy? Cóż… Właśnie tak. James Jones później przesunie poprzeczkę dalej, ale nikt nie powinien odbierać Wellmenowi tego, co tu osiągnął. Brawo.

Kobiety jadą na zachód ("Westward the Women", 1951)

5/5
Tabun kobiet przemierza pustynię, żeby znaleźć męża. Część umiera po drodze. Film kompletny.
 
Film zaczyna się, kiedy wszystko zostało osiągnięte – ziemia zdobyta, jest gdzie żyć i zakładać rodziny. Problem jest jeden: nie ma kobiet. Trzeba jechać i je tutaj ściągnąć. 50 chłopa, więc tak ze 150 bab potrzeba – one nie tylko muszą znaleźć kogoś, kto im się spodoba, ale jeszcze przetrwać podróż w stronę dzikich terenów. Ochotniczki faktycznie się zgłaszają i są gotowe stawić czoła przygodzie mając jedynie jedno zdjęcie swojego wybranka. Rezygnują z sukni na rzecz stroju bardziej pasującego do takiej wyprawy. Akceptują, że będą szły większość drogi. I tak to się zaczyna… Główny bohater jako jedyny nie szuka drugiej połówki, on tu tylko chce zarobić. Gra na pokaz chama, żeby wszystkie motywować poprzez wkurzenie ich, aby w gniewie znalazły siłę pokazać mu, że nie są tylko zwykłymi babami. To przede wszystkim lekki tytuł: z masą sympatycznych postaci – nawet i jednowymiarowymi – angażującą historią – nawet jeśli przewidywalną – oraz umiejący bez wciskania niczego widzowi poruszyć kilka tematów wywracających świat westernów do góry nogami.
 
Western jest takim gatunkiem, że człowiek nie spodziewa się zobaczyć wiele nowego… A tymczasem wydaje mi się, że jeszcze nie widziałem w tych filmach powolnego opuszczanie wagonów jadących w dół stromą ścieżką. A okazuje się, że z punktu dramatycznego jest równie efektowna, co przeprawa przez rzekę. Te zbliżenia na hak obsuwający się coraz bardziej, liczne kobiety z całych sił trzymające linę, dramatyczne wydarzenie wyrażone nie tylko zniszczeniem wozu ale i pojedynczym kiwaniem głową, majestatycznym ujęciem wszystkich kobiet na górze wracających do roboty i bez słowa podejmujący drugą próbę. Żeby udowodnić, że też są twarde, że mogą, że dadzą radę. Tu i przez resztę drogi. Ten film wie, kiedy jego żeńskie bohaterki mają być po prostu kobietami, a kiedy stanąć na wysokości zadania. Jest w tym filmie coś, co musiało inspirować dużą część widowni.
 
Całość okazuje się finalnie dosyć konserwatywna. Baby znajdują mężów, główny bohater oczywiście jednoczy się z samicą, z którą nie mógł się dogadać cały film, a ten śmieszny Azjata zostaje z nikim, bo jak to tak, wszyscy inni są biali w tym filmie, więc dla niego nikt nie został. I tego ostatniego mi najbardziej szkoda. Dał radę, przetrwał podróż, był ważną częścią filmu. Szkoda, że nie pozwolili mu do czegoś dojść. Reżyser skupia na tym uwagę w neutralny, ale jednoznaczny sposób. Inny sposób – mówić coś, co nie przejdzie przez cenzurę… W języku francuskim. Ja też go nie rozumiałem, ale ponoć taka jest prawda. To pokazuje, że ten film robi coś dobrze – potrafi dotrzeć do widowni na tym ludzkim poziomie, dając im bohaterów godnych polubienia i kibicowania ich zmaganiom. Co więcej, film zainspirował w 1985 roku mieszkańców małego miasteczka w Hiszpanii do podobnych poszukiwań. Dali ogłoszenie w gazecie i był odzew. Chcę wierzyć, że to była prawda…

Narodziny gwiazdy („A Star Is Born”, 2018)

4/5

Jeden z najszczęśliwszych filmów ostatnich lat. Nie jestem w stanie tego ocenić niżej.

Jack jest muzykiem. Zbiera tłumy na każdym koncercie, jest też alkoholikiem i nie stroni od innych używek. Po jednym występie idzie do baru, gdzie widzi amatorkę Ally śpiewającą na scenie. Poznają się, idą do innego baru i przez całą noc Jack zachęca Ally do tego, żeby się otworzyła, żeby zaczęła śpiewać własne piosenki, żeby się odważyła. Następnego dnia bierze ją na scenę, razem prezentują jej utwór, publika ją kocha. Tak zaczyna się jej kariera.

Zacznę od tego, że scenariusz jest najsłabszym elementem całości. Gubione są wątki („sprzedanie się” Ally i Jack krytykujący ją za to), rozwój postaci stoi pod dużym znakiem zapytanie (ponownie – szczególnie u Ally, która z szarej myszki w ciągu jednej sceny staje się kręcącą dupą na scenie piosenkarką pop, która poza sceną jest wciąż tą samą dziewczyną, którą polubiliśmy wcześniej), sukces i sława przychodzą z dnia na dzień bez szczególnego wysiłku, a całość wieńczy jedno z najgorszych możliwych zakończeń, jakie tylko można było wymyślić. Twórcy stawiają tam na łatwe rozwiązania i zwrot akcji, który oparli o jedną scenę, która zresztą była oparta o rozmowę. O nic więcej. Pojedynczy dialog i jedna z postaci stwierdza, że kompletnie zmieni swoje życie. Finał jest prawdziwie skandaliczny – reszta razi z uwagi na to, jak ładnie inne elementy filmu się udały, szczególnie pierwsze półtorej godziny, ale ostatnie sceny zasługują na potępienie w każdych warunkach.

Nie znaczy to, że w skrypcie nie było udanych rzeczy (pomiędzy słowami wspomina się o ciężkiej pracy Ally przez całe życie i o tym, jak rodzina ją wspierała, co zaprocentowało w momencie, kiedy ją poznaliśmy), ale to jednak film oparty przede wszystkim o reżyserię. O ton tej opowieści, o prowadzenie aktorów i chemię między nimi. Oglądanie Jacka i Ally na ekranie jest przyjemnością. Dwoje ludzi, którzy po prostu do siebie pasują i znaczą dla siebie bardzo dużo. Najbardziej polubiłem ten etap na początku, kiedy było między nimi jeszcze seksualne napięcie, ale bez zaspokojenia go. Miałem nawet podejrzenie, że pozostaną tylko przyjaciółmi do końca seansu, niemniej dosyć szybko idą do łóżka – ale potem film wciąż jest dobry. Cała opowieść jest bajką, ale taką, którą kino musi sobie przypomnieć, jak opowiedzieć. Nie myślę o niej w kategoriach naiwności czy przypadkowości. To po prostu historia osoby, która miała szczęście. Spotkała właściwego człowieka, jej życie zmieniło się z dnia na dzień, otrzymała szansę i ją wykorzystała. Jest tu miejsce na uwierzenie w tę opowieść. Można w końcu wyglądać jak Stefani Germanotta, ale jak ci mówią, że masz za duży nos, by osiągnąć sukces, to wtedy już nie wierzysz w siebie.

Poziom piosenek jest dosyć średni. Takie utwory jak Shallow, I’ll Never Love Again czy Always Remember Us This Way będzie można jeszcze pamiętać dzień po seansie, reszta to krótkie przerywniki bez żadnej treści dramaturgicznej, bez duszy czy wartości. Nic nie mówią o postaciach czy danym momencie fabularnym. Takie tam krótkie kawałki, żeby nie było, że film muzyczny ma tylko trzy piosenki. Rockowe jamowanie za to było naprawdę miłe w słuchaniu.

To typowa opowieść o tym, że sukces jest łatwy – utrzymanie go i pozostanie później dobrym człowiekiem jest wyzwaniem. Do tego otrzymujemy jakieś półtorej godziny oglądania, jak ludzie się uśmiechają, cieszą i płaczą z radości. Widownia reaguje oklaskami na samo twoje wejście na scenę, przed występem nie trzeba nawet rozgrzewać głosu czy robić prób. Wchodzisz i jesteś na szczycie świata. Zakończenie jest minusem, ale tak szczęśliwych filmów powstaje zbyt mało, żebym mógł to ocenić niżej.

PS. Nie wiem, co tutaj bardziej mnie zastanawia. Występ Dave’a Chappelle’a, Sam Elliott mówiący Bradleyowi Cooperowi: „Ukradłeś mój głos” czy też fakt, że Sam Elliott dostaje jakieś wyróżnienia za swoją rolę w tym filmie, chociaż jest może z minutę dłużej, niż w Lebowskim i jest przedmiotem fabularnym, a nie postacią, w której jest miejsce dla aktora.

PS 2. Naprawdę szanuję Coopera. Inni idą na debiut reżyserski, żeby coś osiągnąć, powiedzieć, udowodnić coś sobie, obsadzić się w niesamowitej roli albo mieć sceny seksu z cholera wie kim. A Cooper robi swój film tylko po to, żeby mieć pretekst walnąć kobietę ciastem w twarz. Mój bohater.